Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-11-2013, 20:18   #5
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
post przy współpracy z CB, Blackerem i Marrrtem

Wszystko się jebie. Cały świat się jebał, legł w gruzach. Część ludzi, pod szyldem gwardii narodowej oraz paru ważniaków z FEMA i ich smutnych kumpli w tanich garniakach, próbowało żyć "normalnie". Chociaż to zdecydowanie za dużo powiedziane. Racjonowana żywność i woda, atmosfera napięta jak przed rocznicą 11 września, zabieranie broni cywilom i wielu uzbrojonych i wystraszonych wojskowych nie było normalne. Ale dla ludzi, którzy byli na zewnątrz wydawało się ostoją starego życia. Tutaj działało prawo. Stare, dobre, amerykańskie prawo. Tam na zewnątrz... Nie działało żadne. Hasło "zabijasz, umierasz" się przedawniło. Teraz właściwsze było "zabijasz, żyjesz". I nie tyczyło tylko zarażonych. Zabijało się ludzi. Agresorów i przyjaciół. Z nienawiści i litości.

Wśród ludzi w obozie był niecodzienny duet. Pierwszy mężczyzna był elegancko ubrany. Garnitur spokojnie był wart paru miesięcznych średnich zarobków. Może i rocznych? Może i by wyglądał jak ktoś, kto w tym świecie zaraz zginie gdyby nie oczy. Bardzo czujne.
Jego towarzysz chyba też chciał uchodzić za eleganckiego sądząc po pantoflach na stopach i spodniach od garnituru. Efekt psuła trochę jego aparycja, a jak niektórzy mogli się przekonać i maniery. Twarz mężczyzny stanowczo nie budziła zaufania, wyglądał jakby chciał zaraz kogoś pobić. Dłonie miał zniszczone pracą a wzrok błądził wyzywająco po ludziach, którzy chcieliby zrobić krzywdę pierwszemu z nich. Często zresztą poruszał się jak cień tamtego, parę kroków z tyłu, gotów w każdej chwili zareagować. Wprawne oko mogło dostrzec jeszcze inne nawyki ochroniarskie, i to kogoś kto pracował z VIP-ami a nie jeździł w konwoju czy bił kiboli po za kamerami na stadionach.
Gdy wszystko pękło, zombie wdarły się do środka obozowiska obaj nie stracili zimnej krwi mimo. Ten brzydki, Cassidy Walker czy jak sam się przedstawiał Cas złapał pierwsze co miał pod ręką. Łom. Nie liczył na żołnierzy. Ulica uczy jednego, umiesz liczyć, licz na siebie. Zaczął biec w stronę w której powinien być jego pracodawca. Po drodze kontem oka zobaczył, że dołącza do niego Jason. Dwa dni temu poznany mechanik-weteran. Zamknięty w sobie jak złoto w skarbcu rezerwy federalnej. Mimo to dobrze się Casowi z nim piło. A zaraz miało przyjść walczyć. Za nimi pobiegło jeszcze parę osób. Niektórzy kierowani instynktem stadnym, inni tak jak ta aspołeczna dwójka z zaimprowizowaną bronią.

Niewiadomo kiedy fala zarażonych dotarła do nich. Na początku były to pojedyncze sztuki szybko eliminowane mocnymi uderzeniami. Zaraz zaczęli padać ludzie wokół a przebijający wyraźnie zwolnili. Nie na długo jednak. Walczyli jak diabły, zbryzgani posoką niczym pradawni bersekerzy. Zamiast toporów trzymali jednak narzędzia. Łomy, młoty, siekiery... Podnosili i opuszczali. Odrzucali stworzenia, które kiedyś były ludźmi. Walker był na przedzie, walcząc jeszcze zacieklej. Inni walczyli by ochronić życie swoje i swoich bliskich. On miał jakąś jeszcze motywacje.
Do Charlsa dotarł tylko on i Jason, obaj uwalani w posoce, jeden z łomem a drugi z łyżką montażową w dłoni. Metal był śliski. Mocodawca Casa cofał się przez trzema zarażonymi. Dwa pierwsze uległy pod ciosami narzędzi. Trzeci był żołnierzem. Młodzikiem, który jeszcze niedawno bronił tych ludzi. Na pasie zwisał mu nawet karabin. Ten stawił więcej oporu. Pierwszy cios tylko wgniótł mu hełm. Zarażony jednak się odwrócił a Walker wbił drugi koniec łomu w jego podbródek aż ten zatrzymał się na hełmie. Żołnierz upadł. Cas spojrzał na Charlsa.
- Zostań!
Sam przyklęknął odczepiając karabin i magazynek. Rzucił oba Jasonowi. Wierzył, że weteran zrobi więcej z niego użytku niż on. Po chwili tuż obok rozbrzmiał strzał z karabinu. Walker w tym czasie zabrał poległemu ładownice i pistolet. Wysłużone M9. Starą, prostą i niezawodną konstrukcje. Zupełnie jak jego nowy właściciel. Walker wstał odbezpieczając broń.
- Jason! Helikopter.
Pobliźnioną ręka złapał Charlsa za kark przyginając do przodu i zaczął z nim biec do Black Hawka. Nie tylko zarażeni byli groźni. Wojskowi siali kulkami na prawo i lewo a tak osłaniając Brewera zmniejszał jego szanse na dostanie kulki. Sam czyścił drogę. Ciężki pistolet dobrze leżał w zakrwawionej dłoni.

Bam! Bam! Bam! Magazynek upadający na ziemię, puszczenie Charlsa, krótka komenda. Zmiana magazynka. Dalszy bieg. Jason wymiatający tyły. Bam! Bam! Następny magazynek w połowie opróżniony. Ludzie za nimi próbujący się dostać do nowej Arki. Jeden przed nimi. Widać było, że miejsca już jest mało. Ten w jednej ręce trzymał torbę z laptopem w drugiej klamkę. Krzyczał coś o FBI i ważnych danych. Mógł zabrać miejsce komuś z ich trójki. Pal licho Jasona! Sam nie zostanie tutaj za nic ani nie pozwoli zostawić Charlsa. Beretta szarpnęła. Koleś padł puszczając broń. Dobiegli do Black Hawk'a.

***

Cass wyczołgał się z rozbitej maszyny. Chwilę rozglądał się zdezorientowany a potem zaczął obmacywać swoje kończyny i żebra. Chyba nic nie złamał chociaż całe ciało go bolało. Nic dziwnego, najpierw przebijał się przez masę tych pojebusów tłukąc jak oszalały łomem a później przeżył katastrofę. Wzrokiem poszukał swojego mocodawce.
- W porządku Charles?
Mężczyzna w nieco poszarpanym garniturze z pewnym trudem wydostał się z wraku helikoptera. Lewą dłonią próbował niezbyt skutecznie powstrzymać krwotok z rozbitego nosa, prawą trzymał się za solidnie obity w trakcie przymusowego lądowania bok. Słysząc głos swojego wspólnika odpowiedział, częściowo zgodnie z prawdą
- Nic mi nie jest
Wtedy do uszu Walkera doszedł płacz dziecka.
- Kurwa mać. Tam jest dzieciak!
Dobiegał on z wraku. Do środka można było spróbować się wczołgać lub wejść górą. Nie wiedząc w jakim stanie jest konstrukcja, spróbował tego pierwszego jednak przejście było zbyt wąskie dla niego. Nie mając innego wyjścia wdrapał się i zeskoczył do przedziału transportowego. Charles w tym czasie zaczął się oddalać na bezpieczną odległość. Jego umysł połączył rozbity śmigłowiec i to co się działo zaraz po rozbiciu. Przynajmniej na filmach akcji. Nieszczególnie miał ochotę znaleźć się w zasięgu jakże uroczo wyglądającej na szklanym ekranie ognistej kuli która zapewne wkrótce pojawi się na miejscu wraku, dlatego kuśtykając oddalił się nieco wciąż jednak pozostając w najbliższej okolicy. Niezbyt chciał odchodzić sam i mierzyć się z zarażonymi bez wsparcia Walkera.

Cass w tym czasie był już w środku. Poskręcana metalowa konstrukcja, ciała i to jak jedno połączyło się z drugim sprawiło, że nawet jego żołądek zaczął się odzywać i chcieć wyrzucić śniadanie na zewnątrz. Pod zwałami metalu leżała kobieta i paroletnia dziewczynka. Obie krzyczały o pomoc. Niedaleko stał wojskowy, chyba jeden z pilotów. Rękę trzymał jakby doznał urazu. Może złamania? Walker nie zastanawiał się długo, podszedł do nich mówiąc do wojskowego.
- Poczekaj. Pomogę.
Zaparli się obok ale mając jedną rękę niesprawną wojskowy na wiele się nie przydawał. Cass lekko ruszył całość konstrukcji ale nie był w stanie jej podnieść samemu. Leżąca nieopodal rura mogłaby posłużyć za dźwignię ale nie było gdzie jej zaprzeć. Walker splunął.
- Kurwa. Dobra Sam, wypierdalaj na górę, są tam inni. Powiedz, żeby ktoś przyszedł mi pomóc.
Cassidy odwrócił się od żołnierza i przyklęknął przy rannych. Zwrócił się do dzieciaka.
- Spokojnie. Nic Ci nie będzie. Nie ruszaj się. Zaraz przyjdą moi koledzy i Ci pomogą. Jestem tu. Nic Wam się nie stanie. Jak masz na imię mała?
Mała i jej matka były chyba w szoku bo nie odpowiedziały. Zamiast tego Cas usłyszał jak ktoś kręci się po kabinie pilotów. Krzyknął do niego i po chwili w przedziale transportowym pojawił się ktoś wyglądający jak harleyowiec. Wspólnymi siłami udało im się uwolnić uwięzionych. Padł pomysł uratowania co cenniejszych rzeczy. Byku wspiął się na konstrukcje, którą ten wyrzucał a Charles odciągał ją na bezpieczną odległość. Brewer nie protestował mimo, że rozkazy wydawał mu kolo, którego nie chciałoby się spotkać w ciemnym zaułku. Wykonywał polecenia bez szemrania, Charles wyznawał prostą zasadę: każdy powinien zajmować się tym, na czym się zna. W sytuacji kryzysowej pozwalał przejmować dowodzenie tym którzy byli bardziej kompetentni i prawdopodobnie właśnie dlatego udało mu się tak długo przeżyć. Gdy ochroniarz rzucał mu polecenie ,,na glebę” to nie zastanawiał się tylko grzecznie padał na ziemię, często unikając przeznaczonej dla niego kulki. Teraz ignorując ból obitych żeber ponownie zbliżył się do helikoptera by odebrać rzeczy i przenieść je pod drzewa.

Cas podczas jednego z bagaży zagadnął Sancheza:
- Te… Co tam krzyczeli? Chyba jakaś paniusia.
- Dupeczka mówi, że wścieklaki zara wstaną. Kończ i spierdalamy.
- Wścieklaki. Trafne kurwa. Ale co, któryś był ugryziony? Ta paniusia pierdoli trzy po trzy. W szoku jest czy inna cholera.
- Hyhy no trafne. Chuj ją wie co pierdoli ale nie ma co kusić losu. Paliwo wycieka a to nie motocykl. Nie wiem czy wszystko odłączyłem.
Następny plecak przeszedł z rąk do rąk by wylądować na zewnątrz.
- Coś grzebałeś? Zajebiście stary. Jeszcze jeden, obszukam trupy i spierdalamy. Ty przypilnuj tylko by tamte ciecie nie dobrały się przed nami do plecaków. Nie jestem z pierdolonego czerwonego krzyża a to my się narażamy. No po za Charlsem… To tak jakbym ja grzebał.
- Dobra, dawaj tam. Przydało by się zabezpieczyć perymetr, sprawdzić kto ocalał i w jakim jest stanie. Jeżeli chodzi o amatorów cudzej własności to mam tu dla nich 30 gratisów od wuja Sama. - Byku poklepał się po kaburze M9 szczerząc się okrutnie.
Cas skrzywił się biorąc ostatni bagaż.
- Po co od razu zabijać? Po gębie naklepać to zrozumieją. Jak facet.
- Wiesz ja to jak raz jebnę to nie trzeba poprawiać. Powiedział Byku z prostotą w głosie. - A widok solidnej rury od razu napełnia bojaźnią bożą każdego owcojebcę.
Walker nie mógł nie przyznać mu racji. Akurat klękał nad trupem jakiegoś cywila gdy Conrad krzyknął do niego.
- Ruchy gościu bo jakiś czub w bak celuje!
- Odstrzel gnoja!
Cass wiele się nie zastanawiając, jak zwykle z resztą, podbiegł do najbliższego okna, pełniącego teraz po części sufit. Nie zważając na chybotliwą konstrukcje i fakt, że teraz podłogę do niego tworzyły po równi kawałki metalu, fotelu i… coś co kiedyś było człowiekiem wybił się z obu nóg łapiąc za krawędź wybitego okna. Resztki szkła, a może poszarpany fragment okna rozciął mu rękę. Zaklął i spiął mięśnie wyrzucając ciało na górę. Na zewnątrz. Szybko ocenił sytuacje i dostrzegł kolesia celującego z pistoletu sygnalizującego do helikoptera. Zeskoczył ledwo zachowując równowagę i zaczął biec w jego kierunku.
- Nie strzelaj skurwysynie!
Conrad ani myślał strzelać do ludzi przy tylu świadkach. Zamiast sięgnąć po broń wystartował sprintem w kierunku faceta trzymającego broń. Pilnował by nie być w jednej linii z Brzydalem z wraku.
Krayden w myśli odliczał sekundy. Reakcja kowboi mogła być różna, ale najważniejsze dla niego było, że wykazali dość rozsądku by wybiec z wraku. Choć zważywszy na pędzącego wprost na niego gitowca, który zasłaniał mu strzał, nie można było mieć co do tego absolutnej pewności.
Był przy piętnastu gdy rozpędzonemu zostało może z dwadzieścia metrów do Kraydena.
- Zejdź z linii strzału!
Płuca Byka pracowały jak miechy. Stopy pochłaniały kolejne metry. Z każdą sekundą zbliżał się do pojeba z rakietnicą. Wezwany przez niego do zmiany kierunku odbił delikatmie w lewo schodząc z linii ognia i oddalając się od Garniaka. - Stój kurwa! -wrzasnął - Odłamki pojebie! - Dodał wraz z kolejnym oddechem.
Gdy Sanchez gotował się by paść na glebę Walker ani myślał się zatrzymać. Podejrzewał, że jak ten helikopter, śmigłowiec czy co tam jak pierdolnie to w odległości paruset metrów polecą odłamki. Do tego ściągnie wszystkie Wścieklaki z okolicy i spowoduje pożar lasu. Nawet dla kogoś z wyobraźnią Casa nie był to dobry pomysł gdy mieli pod ręką farmę w której można bezpiecznie się zadekować. Dlatego kontynuował swój sprint, chcąc na ostatnich metrach się wybić szczupakiem i złapać mężczyznę za nogi go obalając. Chociaż za jedną. Jeżeli mu się uda spróbuje przyszpilić ręce kola kolanami i paroma "bombami" wytłumaczyć, że nie lubi gdy ktoś próbuje go upiec żywcem.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline