Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-11-2013, 20:56   #212
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


Siedzący na koźle Ogar strzepnął lejcami, poprawił na głowie kapelusz i zaciągnął się trzymaną w zębach fajką. W sumie, z daleka naprawdę mógł uchodzić za zwykłego, dobrze wyszkolonego woźnicę, lecz z bliska efekt psuło kilka szczegółów.

Blizny na twarzy, obite ćwiekami rękawice na dłoniach, świetnej roboty muszkieterski kapelusz z bażancim piórem oraz sam płaszcz, zdecydowanie zbyt drogi dla zwykłego woźnicy.

Chennet westchnął, zupełnie jakby ktoś psuł mu jakąś niezwykle przyjemna chwilę, sam na sam z przyrodą.

-Co jest?- mruknął, kiedy Jean wspiął się na dach a następnie opadł na kozioł tuż obok swojego osobistego ochroniarza.- Nie lubię, kiedy masz tak dobry nastrój. To zawsze wróży kłopoty.

Gnom przewrócił oczami, poprawił swoje pstrokate nakrycie głowy i z zadowoleniem rozejrzał się dookoła.

Ku ogólnemu zaskoczeniu, nadal widział ciągnące się wzdłuż traktu drzewa.

-Nie przesadzaj. Na pewno nie może być tak źle.- stwierdził z zadowoleniem szpieg, dobytym zza pasa kozikiem czyszcząc paznokcie.

-Ostatnim razem, gdy się tak szczerzyłeś, musiałem ratować cię przed ojcem niegrzecznych bliźniaczek.- szczeknął mężczyzna, marszcząc brwi.- Co się znowu stało?

-Nasza utarczka z Czarnymi Płaszczami okazała się bardziej opłacalna niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka
.- odparł w końcu Jean, wygodnie rozsiadając się na zajętym przez siebie kawałku kozła.- Mieli ze sobą coś, czego posiadaniem normalnie może pochwalić się około pięćdziesięciu ludzi w królestwie.

-Jej
.- mruknął Chennet, znów uderzając lejcami.- Jak zawsze nie mam pojęcia o czym bredzisz.

Trakt zaczął powoli wznosić się w górę.

Jean zaś z irytacją zmarszczył brwi, wsparł pięści na biodrach i posłał wojownikowi mordercze spojrzenie.

-Do jasnej cholery. Leonard przydzielił cię mi, jako przybocznego, więc pogódź się z tym i przestań jojczeć. Nic tylko narzekasz, warczysz albo najzwyczajniej w świecie jesteś upierdliwy! Zrób coś z tym, bo jak matkę kocham, przez cały pobyt u elfów będziesz pilnował mi drzwi!

-A co z Bertrandem?

-Jemu znajdzie się inne zajęcie. Na przykład pilnowanie Doma i reszty. On nie narzeka!

-Widać dostaje za tą robotę więcej ode mnie… Z resztą sam się o to nie prosiłem. To rozkaz Leonarda…-
z irytacją uniósł dłonie i rozejrzał się po niezbyt zróżnicowanym, zieolnym krajobrazie.- Z resztą, na rany! Ładujemy się prosto do elfiego grajdołka, gdzie nawet drzewa mają własne znakowania, a ty chcesz żebym przestał narzekać! Skąd mamy wiedzieć że się z nami nie bawią?! Widziałeś tu jakiegoś elfa? Bo ja nie!

W tej samej chwili wóz skręcił, wjeżdżając na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż spadzistego urwiska.

Widok, który ukazał się oczom podróżników z chwilą zniknięcia drzew z prawej strony drogi sprawił, że nawet Ogar przestał psioczyć i wytrzeszczył oczy na wyrastający z drzew kamienny kieł, po którego zboczach pięły się wieże elfickiego pałacu.




Jean również uniósł brwi, ale jakoś udało mu się nie piać z zachwytu nad elfią architekturą.

Zamiast tego, wyrazy swojego uznania ograniczył do krótkiego…

-Łał…- następnie przechylił się na dok i otwartą dłonią uderzył w burtę wozu.- Hej! Panno Arioso! Dom!

Dwie ciut zaskoczone twarzy pojawiły się w oknach dyliżansu.

-Tak… ?- kobieta pytająco uniosła brwi.

W ramach odpowiedzi, gnom po prostu wyciągnął dłoń, wskazując na cudny widok rozciągający się po ich prawej stronie.

-To tam jedziemy?- zapytał, kiedy za równo jego tymczasowa nauczycielka jak i attache kulturalny zobaczyli to, co mieli ujrzeć.

Ivette pokiwała oszczędnie głową.

-Teoretycznie, tak…

-Teoretycznie?

-To jeden z letnich pałacy. Jest ich mnóstwo i są rozsiane po całym lesie. Są też one miejscami wymiany handlowej pomiędzy elfami a innymi rasami… My jedziemy dalej, ale skoro dane było nam dotrzeć aż tutaj, znaczy to mniej więcej tyle, że raczj nie zamierzają nas potraktować jak wrogów.

-Raczej?-
Seravine, która również zachwycała się widokami z końskiego siodła, szybko wróciła do rzeczywistości i spojrzała sceptycznie na starszą damę.- Co ma pani na myśli, mówiąc „raczej”?

-Że na miejsce dotrzemy cali i zdrowi, a dalej wszystko zależy od poziomu naszej dyplomacji.
- uciął kategorycznie Dom, który znów opadł na swoje miejsce w powozie i sięgnął po swoją czarną maseczkę do snu.- A teraz, jeśli pozwolicie, udam się na spoczynek…

-Nic tylko żre, narzeka i śpi.
- mruknął poirytowany Ogar, kiedy tylko w wozie rozległo się ciche pochrapywanie.

Jean zaśmiał się, klepiąc towarzysza po ramieniu.

-Widzisz, to nie takie trudne? Jednak potrafisz podjąć temat akceptowalny przez środowisko!

-Co?-
Chal-Chennet zmarszczył brwi i znów pognał konie, zmuszając je niemal do galopu.- Przecież „nadal marudzę”…

-Tak…
- Le Courbeu pokiwał głową z miną filozofa.- Ale marudzisz na Mallistreux’a. To zawsze dobry temat do rozmowy.

Nawet Ivette dystyngowanie zasłoniła dłoń, śmiejąc się cicho.

Ach ten Dom…


***


Drzemkę, którą Jean pozwolił sobie uciąć w trakcie trwania podróży, przerwało niezbyt delikatne pociągnięcie go za rękaw, połączone z konspiracyjnym sykiem, który rozległ się niemal bezpośrednio w jego uchu.

-Wstawaj, głupku…- wycedziła przez zęby Dennise, delikatnie potrząsając zaspanym czarodziejem.

Jean zamrugał niepewnie i zmrużył oczy, próbując rozejrzeć się dookoła.

Biorąc pod uwagę, że coś podobnego w ramach pobudki mógł zafundować mu Jasiek, albo co gorsza, Mallistreux, to chyba jednak nie było tak źle.

Kapłanka natomiast spojrzała to na swojego pracodawcę, to za okno, by następnie pozwolić sobie na kolejny, konspiracyjny szept.

-Mamy towarzystwo…

-Co?!-
senność od razu opuściła zaklinacza, który to szybko poprawił swój surdut, kapelusz a następnie wyjrzał przez okno, by o mały włos nie wybić sobie oka o szpiczasty hełm maszerującego obok ellfickiego wojownika.




Faerie spojrzał na niego krótko i wrócił do metodycznego marszu, w którym to wraz z tuzinem swoim pobratymców, bez problemu dotrzymywał kroku jadącemu z umiarkowaną szybkością powozowi.

Le Courbeu ciężko opadł na swoje miejsce.

-Kiedy… ?

-Przed chwilą.-
odparła spokojnie Ivette, która w przeciwieństwie do nerwowej kapłanki wydawała się spodziewać tego typu konduktu powitalnego.- I ciesz się, że powstrzymałam twojego pieska od wybuchu wrodzonej agresji, bo był gotów rzucić się na nich jak tylko wyszli z zarośli…

Jean niepewnie podrapał się po karku.

-W sensie, komu zrobiłaś tym sposobem przysługę? Jemu, czy im?- głową wskazał na lśniący za oknem, złocony hełm.

-Tobie.- rzucił chłodno kobieta, marszcząc brwi.- Obojętnie czy oni pobiliby Chenneta, czy też Chennet pobił ich, na pewno nie wypadłoby to za dobrze w oczach naszych gospodarzy, prawda?

Gnom ostrożnie pokiwał głową, jednocześnie starając się nie analizować paradnego stroju ich obstawy. Prawda, sam lubił ubierać się pstrokato niczym paw, ale on żył w mieście, i to takim gdzie kolorowane ubrania rzucały się w oczy mniej niż bura szarość.

Z drugiej jednak strony złocone pancerze nie wydawały się okryciem szczególnie praktycznym w leśnych ostępach.

-Przywitali się?- zapytał w końcu, nie za bardzo wiedząc którą z myśli tłoczących mu się w głowie odstrzelić jako pierwszą.

-Nie. I dobrze.

Wszyscy w powozie spojrzęli na Doma, który odezwał się nadal ze swoją jedwabną maseczką na oczach.

-To by świadczyło o braku szacunku.- wyjaśnił, wzdychając przy tym teatralnie.- Tylko ambasador, książe lub arystokrata o odpowiednio wysokiej pozycji może oficjalnie powitać przedstawiciela innego królestwa, takiego jak ty, panie. Obecnych tutaj gwardzistów potraktuj jako… uprzejme zaproszenie.

-Doprawdy?
- mruknęła Dennise, zekrając na obnażone miecze w dłoniach elfów, przewiązane tylko jakimiś białymi wstęgami, które w elfie kulturze na pewno znaczyły coś niezwykle ważnego.

Gdzieś w oddali rozległ się czysty śpiew rogów.

Kiedy zainteresowany nim Jean zdecydował się ponownie wyjrzeć z powozu, zobaczył cel swojej podróży.




Sivellius w pełnej okazałości.


Tsuki


Idąca przez opustoszałe uliczki Skuld Laurie spojrzała niepewnie na kroczącą obok przyjaciółkę.

-Myślisz, że się nam uda?- zapytała w końcu, zerkając na szare niebo tuż przed świtem.

Samurajka wzruszyła ramionami a sama obejrzała się na gotowego do walki Heishiro w pełnym rynsztunku bojowym. Mimo że miała ciut inne preferencję, widok ten był jak najbardziej przyjemny dla jej oka.

-A co miałoby się nie udać?- odparła w końcu, wracając myślami do rzeczywistości nie zawierającej obrazów z dawnej chwały samurajów Klanu Wiru.

-Wiesz…- kapłanka uśmiechnęła się niepewnie, przygryzając wargę.- Jakoś się tak dzieje, że czymkolwiek nie mamy się zająć, wychodzi z tego gnój. Najpierw był statek, gdzie się poznałyśmy. Potem nalot na rezydencję, który zakończył się walką z awatarem zarazy…

-Hm?

-Ciebie wtedy z nami nie było, Heishiro, więc spokojnie. Z resztą Tsuki świetnie dała sobie radę sama…

-Aha…

-Na czym to ja… ?

-Awatar zarazy
.- mruknęła bezwiednie elfka.

-A! No tak! No i potem, co było? Słony Las i ci naćpani kanibale, powrót do domu i zamieszki…

-Do rzeczy, Laurie.-
Tsuki przerwała jej poirytowana, po czym spojrzła nań, ciut łagodniej.- Do rzeczy…

Kobieta westchnęła cicho.

-Jesteś jak magnes na kłopoty, moja droga. I to taki cholernie skuteczny…

Samruajka uśmiechnęła się tylko, jak najbardziej świadoma tego faktu. Mimo wszystko spojrzała jednak na towarzyszkę z pewnym rozbawieniem, wchodząc w labirynt krętych uliczek oplatających doki niczym kokon.

-Do tej pory wydawało ci się to nie przeszkadzać.

Laurie bezradnie wzruszyła ramionami.

-No i dalej nie przeszkadza, zaczynam tylko brać pod uwagę, że kiedyś możemy wpaść na coś, z czym nie damy sobie rady…

-Niemożliwe
.- skitował to krótko Heishiro, a pewność w jego głosie nie pozwalała na jakiekolwiek próby dalszej deliberacji.


***


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tezcBWAT0nU[/MEDIA]


Kroki niosły się echem po pustych uliczkach, zlewając się z szumem morza.

Heishiro westchnął ciężko, pomasował skronie a następnie spojrzał na plecy idącej przodem Laurie.

-Błagam…- powiedział nieszczęśliwym, łamiącym się głosem.- Powiedz mi, że wiesz gdzie idziesz i że się nie zgubiliśmy…

Kapłanka z irytacją potrząsnęła głową i uciszyła go ruchem ręki, czujnie rozglądając się dookoła.

-Jesteśmy praktycznie pod Czarnym Dokiem… Tylko…

-Tylko gdzie są obiecani nam ludzie?-
dokończyła Tsuki, już od dłuższej chwili mając dłoń na rękojeści swojej katany.- Nie dotarli?

Laurie pokręciła głową.

-Niemożliwe.- oceniła, lekko przyśpieszając kroku.- Wyruszyli tu prawie godzinę przed nami…

Cała trójka zamarła, kiedy kilka ciężkich kropel z głośnym pacnięciem spadło na skórzany naramiennik Tsuki.

Laurie pobladła.

-Czy to… ?

-Krew.-
szepnął Heishiro, który wraz ze swoją panią zaryzykował spojrzenie w górę.

Przez okiennicę na piętrze pozornie opuszczonej karczmy, pod którą szli przewieszona była okrwawiona ręka zakuta w pancerny karwasz i postrzępiony kawałek kolczugi. Samurajka przełknęła niepewnie ślinę, kiedy kolejne czerwone krople spłynęły z jej palców i krwawych rozbryzgach opadły na jej czoło i policzek.

Ułamek sekundy później Tsuki odruchowo cofnęła się, cała kończyna spadła z mięsistym chrzęstem na ulicę. Odzielona od ciała musiała zostać jednym, czystym cięciem, które było w stanie przeciąć za równo pancerz, mięśnie oraz kość na wysokości połowy drogi pomiędzy łokciem i barkiem nieszczęsnej ofiary.

Laurie pobladła.

-Na Bogów…

-Chyba mamy nasze wsparcie…-
mruknął cierpko Heishiro, dobywając broni. Z podwojoną czujnością przebiegł wzrokiem po ulicy i pobliskich budynkach, tym razem znacznie bardziej uważny na niepokojące szczegóły pokroju wybitych okien lub uchylonych drzwi.- Co teraz… ?

-Ja…
- Tsuki zmarła i zmarszczyła brwi, próbując podjąć na szybko właściwą decyzję.

Odpowiedź na pytanie jej wasala nie padło jednak bezpośrednio z jej strony.

Przerażający, zachrypnięty krzyk, który rozległ się ze strony wybrzeża sprawił, że nie trzeba było już nic mówić. Zamiast tego młoda pani Inkwizytor oraz jej przyboczni bez chwili zastanowienia rzucili się biegiem w stronę doków.

Trzy okrwawione ciała zamordowanych gwardzistów świątynnych leżące bezwładnie w mijanym zaułku sprawiły tylko że przyśpieszyli kroku.

Samo nabrzeże wyglądało jak rzeź.

Na okrwawionym bruku leżały liczne ciała, kilka metrów dalej, wsparty o stos beczek leżał wąsaty mężczyzna w oficerskim pancerzu, dociskając dłonie do kilku głębokich ran kłutych w swoim brzuchu. Woda tuż przy brzegu czerwona była od krwi.

Zaś na samym środku tego festiwalu makabry stał on.

Szeroko uśmiechnięty, w wymyślnim pancerzu, wznoszący dłonie niczym jakiś fałszywy prorok.

Najgorsza było jednak jego obliczne. Oblicze uradowanego niczym dziecko szaleńca, który przed chwilą wymordował tuzin ludzi. Szaleńca, który w ciemnych uliczkach napadał na niczego nie świadome ofiary i mordował je okrutnie, bardzo długo i powoli wyprawiając je na tamten świat.




Tsuki widziała już takich ludzi. W swojej ojczyźnie, wiecznie rozdzieranej wewnętrznymi konfliktami pomiędzy klanami, rojalistami a wrogami cesarza czy też małymi powstaniami, duszonymi w zarodku przez Jadeitową Armię.

Właśnie w trakcie takich rozruchów ujawniały się te potwory wojny, ludzie, którzy przestali zabijać dla złota czy ideałów, lecz zaczęli czynić to z powodu uzależnia od widoku krwi, niezdrowej ekstazy powiązanej z odbieraniem komukolwiek życia czy też zwyczajnych chorób umysłu objawiających się niewysławionym okrucieństwem.

Elfka na własne oczy widziała jak wuj ściął jednego z najbardziej morderczych rębaczy tego typu, Jin’ei Udo, zwanego Kurogasą.

Wyraz jego twarzy w niczym nie różnił się od wykrzywionej w uśmiechu gęby Mazgusa Farnese.

Sam Mazgus stał otoczony przez pięciu ciężko opancerzonych gwardzistów ze świątyni Św. Cuthberta.

Laurie pobladła.

-Alastair…- szepnęła, wlepiając wzrok w broszę spinającą płaszcz męzczyzny.- Głupcy, cofnijcie się… !

Dłonie mordercy zmieniły się w rozmazane smugi, gdy z nadludzką zwinnością wykonał niby taneczny krok. Ułamek sekundy później w jego dłoniach jakby zmaterializowały się dwa, krzywe ostrza, które jeszcze przed chwilą miał za plecami.

Dwóch gwardzistów padło martwych w karminowych rozbryzgach krwi.

Był kurewsko szybki.


Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jTH0UmsFcXI[/MEDIA]


Głos rogów poniósł się echem po zboczach gór, strącił czapy śniegu z leśnych koron i spłoszył chmury dzikiego ptactwa z pobliskich jezior i zagajników.

W raz z nimi spomiędzy drzew wyłoniły się formacje bitewne.

Tysiące karnych, ciężko opancerzonych krasnoludów wychynęło ciężkim krokiem spod osłony lasu, niemalże w biegu tworząc równe szeregi. Tarcze wojowników lśniły w świetle magicznej kopuły, wsparte na ramionach strzelców muszkiety wygladały niczym las, zaś ci żołnierze, którzy dopiero wychodzili na pole tworzyli sobą rzekę ciał oraz stali, przelewającą się w foremne kloce formacji bitewnych.

W pierwszych szeregach szli Żelaźni Łamacze.

Elitarni, zakuci w ciężkie pancerze ze stopu wzmocnionego adamentem nieśli kanciaste, runiczne sztandary, prowadzeni przez najbardziej doświadczonych weteranów, których to morale osiągnęło niemal legendarną sławę.

W ślad za nimi, służąc za drugą falę ataku, szli klanowi wojownicy.

Pozornie niezdyscyplinowanie, ubrani w mieszane pancerze i niosący chyba każdy znany światu rodzaj broni ciętej, kłutej lub obuchowej byli trzonem krasnoludzkich sił, świetnie wyszkolonym i głodnym bitwy, spadającym na wroga z zaciętością górskiej lawiny pełnej silnych rąk dzierżących miecze, maczugi i topory.

Z tyłu zaś, jako wsparcie, kroczyli muszkieterzy, kusznicy oraz łucznicy, wsparci niekiedy lekkimi, mobilnymi balistami oblężniczymi oraz ciągniętymi na saniach trebuszami mogącymi spuścić na wroga deszcz płonącej.

Na samym przedzie zaś, jechał Than, Alryk Czarny Młot, otoczony przez swoją morderczą kawalerię.

Przeciwko nim natomiast, pośród wrzasków, krzyków i bijatyk, do walki szykowali się orkowie.

Zielone morze masywnych karków, pordzewiałej broni potrząsanej bojowo przez ogromne łapska i barbarzyńskich porykiwań niemalże całkowicie wypełniało sporych rozmiarów dolinę, w której środku stał Punkt Wymiany Handlowej Greystone, pozornie niewielkie, warowne miasto o grubych morach i mocnej bramie

Miasto, gęsto usiane ognikami pożarów i kominami dymu wznoszącymi się pod niebo.

Orkowi barbarzyńcy byli brutalni, zdezorganizowani i skorzy do walki za równo z ewentualnym wrogiem, co między sobą.

Byli jednak niepokojąco liczni. Co najmniej tuzin orkowych plemion i jeszcze ze dwa razy tyle szczepów goblinów zjednoczyło swoje siły w jednej, walnej bitwie, mogącej być początkiem wielkiej kampanii bitewnej, która z czasem pogrążyłaby całe Baledor w wirze bezsensownie przelanej krwi oraz bestialskiej przemocy niesionej rękami zielonoskórej zgrai.

„Dzwadzieścia tysięcy.” Pisał lata później jeden z licznych, krasnoludzkich kronikarzy „Dwadzieścia tysięcy, jeśli nie więcej, liczyła zebrana pod Greystone armia orków i goblinów. Nikt nie był w stanie określić, co sprawiło, że niezdolni do współpracy barbarzyńcy, jakimi są zielonoskórzy, jednoczyli się w celu poniesienia w świat idei wielkiej wojny. Idei, która zdawała się napędzać obie te rasy, ale jeszcze nigdy nie jednoczyć ich w jednym, jasno określonym celu.”

Tak też sprawy miały się na polu bitwy, znanej późniejszym pokoleniom jak Wielka Odsiecz.

Pierwsze, zaraz po rogach, odezwały się działa.

Składający się z ponad stu dział pułk pancerny, bezpiecznie rozstawiony na wzgórzu otoczonym przez pół tysiąca krasnoludzkich harcowników, oficjalnie rozpoczął bitwę, posyłając w stronę orkowej tłuszczy gradobicie kul armatnich, rozrywających wszystko na swojej drodze, urywających łby, ręce i nogi, gobliny rozsmarowywując na dosłowną miazgę.

Wtedy też orkowie ruszyli do ataku.

Zdezorganizowana fala rozwścieczonych dzikusów ruszyła w górę łagodnego zbocza, wymachując wściekle bronią, popędzając wargi, na których jeździli nieliczni z orków i w większości wypadków grzęznąc w śniegu, w czasie gdy oczekujące na atak krasnoludy stały nieruchomo.

Na rozkaz wykrzyczany z pierwszego szeregu przez pułkownika Zhufbara, kusznicy oraz łucznicy unieśli broń.

Imponujących rozmiarów, świszcząca, lśniąca od wypolerowanych grotów chmura pocisków spadła na nacierającą, orkową zgraję. Kilkanaście pierwszych szeregów zielonoskórej armii stopniało niczym śnieg pod wpływem ognistej zawieruchy, tylko po to by ranni, którzy przeżyli ten morderczy ostrzał, zostali zdeptani przez nadbiegających z tyłu towarzyszy.

Mniej więcej w połowie wysokości wzgórza, kiedy to smród podnieconej, orkowej zgrai dotarł do nozdrzy pierwszych szeregów armii, znów zagrały krasnoludzkie rogi.

Zgrzyt dobywanej z pochew broni poniósł się wzdłuż zbocza niczym szum wiatru, zwiastującego burzę.

Wojownicy z Południowego Bastionu ruszyli do kontr szarży.




Rozpętało się prawdziwe piekło.

Zgrzyt broni, fala krzyków i hałas towarzyszący zderzeniu dwóch armii był nie do opisania. Powietrze wydawało się drżeć od niekończącej się fali metalicznych zgrzytów, jęków ranionych i umierających i jazgotu, jaki generowany był przed walczących na śmierć i życie żołnierzy.

Już w czasie pierwszej szarży miejsce miały zdarzenia godne zapisania w krasnoludzkich kronikach.

Alryk Czarny Młot, pędzący na swoim dziku i wraz z resztą jeźdźców rozrywający orkową armię na dwa kliny wielkie kliny, umożliwiający tym samym pierwsze od wielu lat użycie artylerii przeciwko wrogiej armii już po zwarciu się w bezpośredniej walce.

Pułkownik Vardek Zhufbar, który powstrzymał siły orków przed zwarciem szyków poprzez rozbicie swoim młotem czerepu orkowego herszta przewodzącemu jednemu z klanów.

Bardzo śmiały manewr krasnoludzkich muszkieterów, którzy to zaryzykowali opuszczenia swoich stanowisk i pod dowództwem dowodzącego nimi kapitana oflankowali siły orków, zalewając ich rezerwy morderczym gradobiciem kul.

Pośród całego tego zgiełku mało kto zwróciłby uwagę na niewielką grupę dwudziestu jeźdźców na dzikach, który to wyjechali spomiędzy dwóch regimentów kuszników i wspólnie z krasnoludzką kontrszarżą przebili się przez stosunkowo nieliczne siły orków otaczające kamienne wzgórze wyrastające ponad polem walki niczym naturalna iglica.


***


-JAAA PIEEERDOOOLEEE!!!

Ryk podskakującego na dzikowym grzbiecie, Floina był słyszalny nawet ponad narastającą wrzawą bitwy.

Pierwsza szarża, w trakcie której krasnoludy wjechały w szeregi orków była jednym z najbardziej ekscytujących przeżyć jakie Buttal zaznał w trakcie swojej kurierskiej kariery. Orkowe czerepy chrupały pod racicami dzików, ich ciała darte były na strzępy przez kły a ci, którzy jakimś cudem przeżywali przejazd potwornych wierzchowców, ginęli od broni w rękach tych, którzy ich dosiadali.

Jak szybko się okazało, dla wielkich, rozpędzonych odyńców problemem nie była nawet niemal pionowa ściana kamiennego wzgórza, którego szczyt był głównym celem tej niepozornej, ale jakże skutecznej szarży.

Jadący obok Buttala Torrga spojrzał krótko na towarzysza.

-Lepiej załatwmy to szybko!- ryknął, przytrzymując się kłębów sierści na grzbiecie swojego dzika.

-Co?! Czemu?!

-Reszta armii została już daleko za nami!


Kurier przełknął ślinę i zaryzykował obejrzenie się przez ramię.

Faktycznie, szeroki na kilkadziesiąt metrów pas trupów zamykał się już powoli zapełniany przez tabuny całkiem żywych i chętnych do walki orków oraz goblinów, stawiających dość chaotyczny, ale i zacięty, opór atakującym siłom krasnoludów.

-O cholera!

-Spokojnie, zanim załapią, że mają intruzów za linią walki minie trochę czasu!


Buttal pokiwał głową, ale nie zdążył odpowiedzieć.

Moment, w którym rozpędzony dzik stracił twardy grunt pod nogami i wystrzelił w górę niczym pocisk artyleryjski nie był zbyt przyjemny dla jeźdźca, jak i samego zwierzęcia które to opadając a dół, wydało z siebie przeciągły kwik.

Szczęściem, płaskie, równe podłoże znajdowało się niecałe dwa metry niżej, przez co większość pędzących zwierząt dało radę wylądować bezpiecznie, albo chociaż nieszkodliwie zamortyzować upadek brzuchem.

Buttal zamrugał energicznie, żeby pozbyć się wizji swojego życia które przebiegły mu przed oczami.

Torrga potrząsnął głową i zabulgotał niczym pitt-bull.

-Kurwa! Ale lot!

-Em… Chłopaki.-
Floin, którego dzik prawie nie wyskoczył w powietrze przełknął ślinę.- Lepiej żebyście to zobaczyli…

Szczęściem, orkowy tłum na szczycie wzgórza okazał się być zaskoczonym przybyciem krasnoludzkiej kawalerii równie mocno co kawaleria została zaskoczona krótkim, mocno nie spodziewanym lotem.

Dopiero po kilkunastu długich sekundach, kiedy obie strony rozeznały się w sytuacji, orkowy szaman zaryczał i uniósł w górę lśniący błękitem kostur.

-WAAAAAGH!!!




Orkowie odpowiedzieli podobnym rykiem zaś banda ubranych w szmaty, goblińskich czarowników zaczęła szukać kryjówki kiedy obie strony zaczęły ruszać do ataku.

Na środku wzgórza wyryty został rytualny krąg.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline