Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-11-2013, 14:30   #211
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Rozpoczęła się mozolna wędrówka przez lasy. Na polu bitwy być tuz obok nie znaczy to co normalnie. Zwiadowcy dostrzegli wroga, wróg dostrzegł zwiadowców. Lecz i ich powrót chwile trwał, i taka masa wojsk nie mogła dotrzeć do celu od razu. A co równie ważne, wróg nie stawał jeszcze czołem ku nim, nie cofał się. Takie podstawy taktyki zieloni znali.

Szturmowali twierdzę, czy to licząc że przyjmą nadchodzące siły thana broniąc się w zdobytych zawczasu murach? Czy też mając jakieś inne swe chore cele… chęć mordu? Rozkazy onych rzekomych magów? Tak czy inaczej szmat drogi był przed armią krasnoludów, a nie mogli pozwolić by doszło do rozproszenia sił, takowe nie miały by szans. Wbrew pozorom bitwa po wyjściu z lasu była kiepską opcją…ale skoro innych brakło?

Armia licznymi kolumnami przecinała przestrzeni dzielące ich od nieprzyjaciela. Jazda na dzikach z trudem, powoli, bez szyku i ładu przeciskała się zagajnikami, co chwila zatrzymywana przez kolejne naturalne przeszkody. Dla tych wielkich istot, dociążonych pancernymi jeźdźcami nawet strumyk bywał znaczną przeszkodą, jeśli jego kamienisty nurt uniemożliwiał pewne stawianie racic czy stóp. A lasy te pełne były strumyków, łęgów i bagien. Już to i raz któreś ze zwierząt zapadało się w mokrą ziemię, gdzie z trudem, z wysiłkiem musiano je wyciągać, przy nerwowych jego ruchach i przy wiecznym jego niezadowoleniu.

Na flankach ku polu bitwy zdążały kolumny ciężkiej piechoty, poprzedzane przez zwiadowców. Nielicznych i lekkozbrojnych, narażonych na napotkanie goblinów, orków, pułapek…a także błota, trujących roślin i wszystkiego co nędzne a w lesie rośnie. Była to ciężka misja, doprowadzić ciężkozbrojne krasnoludy, pancerne, mało ruchome i ogólnie nie lasolubne, czy też może: niedopasowane do wędrówek po lasach.

Najcięższa przeprawa jednak należała bezdyskusyjnie do artylerii. Potężne machiny i ogromniaste działa trzeba było przeciągnąć i przewlec przez gęsty las. Stratowany co prawda podążającą przodem jazdą, lecz wciąż pełen wertepów. Znaczna część ciurów obozowych, lekkiej piechoty, strzelców zaprzęgnięta została do pomocy w tej strasznej mordęgi. Działa, wozy, sprzęt. Wszystko to powoli przeciągano w przód i przód.

Nie obyło się bez strat. Zielonoskórzy nie byli całkiem głupi. Nie jedna i nie dwie potyczki rozegrały się pod cieniami ośnieżonych drzew. Nie raz goblińscy łucznicy zasypywali postępujące oddziały chmarą strzał. Trolle wyskakujące z ciemności lasu. Nie mówiąc już o naturalnych obsuwiskach, drzewach przewalających się na niespodziewających się niczego wędrowców. Opadom mokrego śniegu. Ale postępowali do przodu.

Buttal wraz z ekipa nie odstępowali boku thana, obserwując wraz z nim tą nieopisaną przeprawę. I to Buttal w pewnym momencie, ku jękowi Floina, zaproponował że chętnie sprawdzą owo źródło problemu magicznego. Than nie był zadowolony, lecz dał się przekonać. Mieli wyruszyć wraz z eskortą, dwudziestoma jeźdźcami na dzikach.
Gdy rozpocznie się walna bitwa, gdy krasnoludzkie oddziały ruszą na bój – oni mieli rozeznać się co tu właściwie jest grane….
 
vanadu jest offline  
Stary 08-11-2013, 20:56   #212
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


Siedzący na koźle Ogar strzepnął lejcami, poprawił na głowie kapelusz i zaciągnął się trzymaną w zębach fajką. W sumie, z daleka naprawdę mógł uchodzić za zwykłego, dobrze wyszkolonego woźnicę, lecz z bliska efekt psuło kilka szczegółów.

Blizny na twarzy, obite ćwiekami rękawice na dłoniach, świetnej roboty muszkieterski kapelusz z bażancim piórem oraz sam płaszcz, zdecydowanie zbyt drogi dla zwykłego woźnicy.

Chennet westchnął, zupełnie jakby ktoś psuł mu jakąś niezwykle przyjemna chwilę, sam na sam z przyrodą.

-Co jest?- mruknął, kiedy Jean wspiął się na dach a następnie opadł na kozioł tuż obok swojego osobistego ochroniarza.- Nie lubię, kiedy masz tak dobry nastrój. To zawsze wróży kłopoty.

Gnom przewrócił oczami, poprawił swoje pstrokate nakrycie głowy i z zadowoleniem rozejrzał się dookoła.

Ku ogólnemu zaskoczeniu, nadal widział ciągnące się wzdłuż traktu drzewa.

-Nie przesadzaj. Na pewno nie może być tak źle.- stwierdził z zadowoleniem szpieg, dobytym zza pasa kozikiem czyszcząc paznokcie.

-Ostatnim razem, gdy się tak szczerzyłeś, musiałem ratować cię przed ojcem niegrzecznych bliźniaczek.- szczeknął mężczyzna, marszcząc brwi.- Co się znowu stało?

-Nasza utarczka z Czarnymi Płaszczami okazała się bardziej opłacalna niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka
.- odparł w końcu Jean, wygodnie rozsiadając się na zajętym przez siebie kawałku kozła.- Mieli ze sobą coś, czego posiadaniem normalnie może pochwalić się około pięćdziesięciu ludzi w królestwie.

-Jej
.- mruknął Chennet, znów uderzając lejcami.- Jak zawsze nie mam pojęcia o czym bredzisz.

Trakt zaczął powoli wznosić się w górę.

Jean zaś z irytacją zmarszczył brwi, wsparł pięści na biodrach i posłał wojownikowi mordercze spojrzenie.

-Do jasnej cholery. Leonard przydzielił cię mi, jako przybocznego, więc pogódź się z tym i przestań jojczeć. Nic tylko narzekasz, warczysz albo najzwyczajniej w świecie jesteś upierdliwy! Zrób coś z tym, bo jak matkę kocham, przez cały pobyt u elfów będziesz pilnował mi drzwi!

-A co z Bertrandem?

-Jemu znajdzie się inne zajęcie. Na przykład pilnowanie Doma i reszty. On nie narzeka!

-Widać dostaje za tą robotę więcej ode mnie… Z resztą sam się o to nie prosiłem. To rozkaz Leonarda…-
z irytacją uniósł dłonie i rozejrzał się po niezbyt zróżnicowanym, zieolnym krajobrazie.- Z resztą, na rany! Ładujemy się prosto do elfiego grajdołka, gdzie nawet drzewa mają własne znakowania, a ty chcesz żebym przestał narzekać! Skąd mamy wiedzieć że się z nami nie bawią?! Widziałeś tu jakiegoś elfa? Bo ja nie!

W tej samej chwili wóz skręcił, wjeżdżając na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż spadzistego urwiska.

Widok, który ukazał się oczom podróżników z chwilą zniknięcia drzew z prawej strony drogi sprawił, że nawet Ogar przestał psioczyć i wytrzeszczył oczy na wyrastający z drzew kamienny kieł, po którego zboczach pięły się wieże elfickiego pałacu.




Jean również uniósł brwi, ale jakoś udało mu się nie piać z zachwytu nad elfią architekturą.

Zamiast tego, wyrazy swojego uznania ograniczył do krótkiego…

-Łał…- następnie przechylił się na dok i otwartą dłonią uderzył w burtę wozu.- Hej! Panno Arioso! Dom!

Dwie ciut zaskoczone twarzy pojawiły się w oknach dyliżansu.

-Tak… ?- kobieta pytająco uniosła brwi.

W ramach odpowiedzi, gnom po prostu wyciągnął dłoń, wskazując na cudny widok rozciągający się po ich prawej stronie.

-To tam jedziemy?- zapytał, kiedy za równo jego tymczasowa nauczycielka jak i attache kulturalny zobaczyli to, co mieli ujrzeć.

Ivette pokiwała oszczędnie głową.

-Teoretycznie, tak…

-Teoretycznie?

-To jeden z letnich pałacy. Jest ich mnóstwo i są rozsiane po całym lesie. Są też one miejscami wymiany handlowej pomiędzy elfami a innymi rasami… My jedziemy dalej, ale skoro dane było nam dotrzeć aż tutaj, znaczy to mniej więcej tyle, że raczj nie zamierzają nas potraktować jak wrogów.

-Raczej?-
Seravine, która również zachwycała się widokami z końskiego siodła, szybko wróciła do rzeczywistości i spojrzała sceptycznie na starszą damę.- Co ma pani na myśli, mówiąc „raczej”?

-Że na miejsce dotrzemy cali i zdrowi, a dalej wszystko zależy od poziomu naszej dyplomacji.
- uciął kategorycznie Dom, który znów opadł na swoje miejsce w powozie i sięgnął po swoją czarną maseczkę do snu.- A teraz, jeśli pozwolicie, udam się na spoczynek…

-Nic tylko żre, narzeka i śpi.
- mruknął poirytowany Ogar, kiedy tylko w wozie rozległo się ciche pochrapywanie.

Jean zaśmiał się, klepiąc towarzysza po ramieniu.

-Widzisz, to nie takie trudne? Jednak potrafisz podjąć temat akceptowalny przez środowisko!

-Co?-
Chal-Chennet zmarszczył brwi i znów pognał konie, zmuszając je niemal do galopu.- Przecież „nadal marudzę”…

-Tak…
- Le Courbeu pokiwał głową z miną filozofa.- Ale marudzisz na Mallistreux’a. To zawsze dobry temat do rozmowy.

Nawet Ivette dystyngowanie zasłoniła dłoń, śmiejąc się cicho.

Ach ten Dom…


***


Drzemkę, którą Jean pozwolił sobie uciąć w trakcie trwania podróży, przerwało niezbyt delikatne pociągnięcie go za rękaw, połączone z konspiracyjnym sykiem, który rozległ się niemal bezpośrednio w jego uchu.

-Wstawaj, głupku…- wycedziła przez zęby Dennise, delikatnie potrząsając zaspanym czarodziejem.

Jean zamrugał niepewnie i zmrużył oczy, próbując rozejrzeć się dookoła.

Biorąc pod uwagę, że coś podobnego w ramach pobudki mógł zafundować mu Jasiek, albo co gorsza, Mallistreux, to chyba jednak nie było tak źle.

Kapłanka natomiast spojrzała to na swojego pracodawcę, to za okno, by następnie pozwolić sobie na kolejny, konspiracyjny szept.

-Mamy towarzystwo…

-Co?!-
senność od razu opuściła zaklinacza, który to szybko poprawił swój surdut, kapelusz a następnie wyjrzał przez okno, by o mały włos nie wybić sobie oka o szpiczasty hełm maszerującego obok ellfickiego wojownika.




Faerie spojrzał na niego krótko i wrócił do metodycznego marszu, w którym to wraz z tuzinem swoim pobratymców, bez problemu dotrzymywał kroku jadącemu z umiarkowaną szybkością powozowi.

Le Courbeu ciężko opadł na swoje miejsce.

-Kiedy… ?

-Przed chwilą.-
odparła spokojnie Ivette, która w przeciwieństwie do nerwowej kapłanki wydawała się spodziewać tego typu konduktu powitalnego.- I ciesz się, że powstrzymałam twojego pieska od wybuchu wrodzonej agresji, bo był gotów rzucić się na nich jak tylko wyszli z zarośli…

Jean niepewnie podrapał się po karku.

-W sensie, komu zrobiłaś tym sposobem przysługę? Jemu, czy im?- głową wskazał na lśniący za oknem, złocony hełm.

-Tobie.- rzucił chłodno kobieta, marszcząc brwi.- Obojętnie czy oni pobiliby Chenneta, czy też Chennet pobił ich, na pewno nie wypadłoby to za dobrze w oczach naszych gospodarzy, prawda?

Gnom ostrożnie pokiwał głową, jednocześnie starając się nie analizować paradnego stroju ich obstawy. Prawda, sam lubił ubierać się pstrokato niczym paw, ale on żył w mieście, i to takim gdzie kolorowane ubrania rzucały się w oczy mniej niż bura szarość.

Z drugiej jednak strony złocone pancerze nie wydawały się okryciem szczególnie praktycznym w leśnych ostępach.

-Przywitali się?- zapytał w końcu, nie za bardzo wiedząc którą z myśli tłoczących mu się w głowie odstrzelić jako pierwszą.

-Nie. I dobrze.

Wszyscy w powozie spojrzęli na Doma, który odezwał się nadal ze swoją jedwabną maseczką na oczach.

-To by świadczyło o braku szacunku.- wyjaśnił, wzdychając przy tym teatralnie.- Tylko ambasador, książe lub arystokrata o odpowiednio wysokiej pozycji może oficjalnie powitać przedstawiciela innego królestwa, takiego jak ty, panie. Obecnych tutaj gwardzistów potraktuj jako… uprzejme zaproszenie.

-Doprawdy?
- mruknęła Dennise, zekrając na obnażone miecze w dłoniach elfów, przewiązane tylko jakimiś białymi wstęgami, które w elfie kulturze na pewno znaczyły coś niezwykle ważnego.

Gdzieś w oddali rozległ się czysty śpiew rogów.

Kiedy zainteresowany nim Jean zdecydował się ponownie wyjrzeć z powozu, zobaczył cel swojej podróży.




Sivellius w pełnej okazałości.


Tsuki


Idąca przez opustoszałe uliczki Skuld Laurie spojrzała niepewnie na kroczącą obok przyjaciółkę.

-Myślisz, że się nam uda?- zapytała w końcu, zerkając na szare niebo tuż przed świtem.

Samurajka wzruszyła ramionami a sama obejrzała się na gotowego do walki Heishiro w pełnym rynsztunku bojowym. Mimo że miała ciut inne preferencję, widok ten był jak najbardziej przyjemny dla jej oka.

-A co miałoby się nie udać?- odparła w końcu, wracając myślami do rzeczywistości nie zawierającej obrazów z dawnej chwały samurajów Klanu Wiru.

-Wiesz…- kapłanka uśmiechnęła się niepewnie, przygryzając wargę.- Jakoś się tak dzieje, że czymkolwiek nie mamy się zająć, wychodzi z tego gnój. Najpierw był statek, gdzie się poznałyśmy. Potem nalot na rezydencję, który zakończył się walką z awatarem zarazy…

-Hm?

-Ciebie wtedy z nami nie było, Heishiro, więc spokojnie. Z resztą Tsuki świetnie dała sobie radę sama…

-Aha…

-Na czym to ja… ?

-Awatar zarazy
.- mruknęła bezwiednie elfka.

-A! No tak! No i potem, co było? Słony Las i ci naćpani kanibale, powrót do domu i zamieszki…

-Do rzeczy, Laurie.-
Tsuki przerwała jej poirytowana, po czym spojrzła nań, ciut łagodniej.- Do rzeczy…

Kobieta westchnęła cicho.

-Jesteś jak magnes na kłopoty, moja droga. I to taki cholernie skuteczny…

Samruajka uśmiechnęła się tylko, jak najbardziej świadoma tego faktu. Mimo wszystko spojrzała jednak na towarzyszkę z pewnym rozbawieniem, wchodząc w labirynt krętych uliczek oplatających doki niczym kokon.

-Do tej pory wydawało ci się to nie przeszkadzać.

Laurie bezradnie wzruszyła ramionami.

-No i dalej nie przeszkadza, zaczynam tylko brać pod uwagę, że kiedyś możemy wpaść na coś, z czym nie damy sobie rady…

-Niemożliwe
.- skitował to krótko Heishiro, a pewność w jego głosie nie pozwalała na jakiekolwiek próby dalszej deliberacji.


***


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tezcBWAT0nU[/MEDIA]


Kroki niosły się echem po pustych uliczkach, zlewając się z szumem morza.

Heishiro westchnął ciężko, pomasował skronie a następnie spojrzał na plecy idącej przodem Laurie.

-Błagam…- powiedział nieszczęśliwym, łamiącym się głosem.- Powiedz mi, że wiesz gdzie idziesz i że się nie zgubiliśmy…

Kapłanka z irytacją potrząsnęła głową i uciszyła go ruchem ręki, czujnie rozglądając się dookoła.

-Jesteśmy praktycznie pod Czarnym Dokiem… Tylko…

-Tylko gdzie są obiecani nam ludzie?-
dokończyła Tsuki, już od dłuższej chwili mając dłoń na rękojeści swojej katany.- Nie dotarli?

Laurie pokręciła głową.

-Niemożliwe.- oceniła, lekko przyśpieszając kroku.- Wyruszyli tu prawie godzinę przed nami…

Cała trójka zamarła, kiedy kilka ciężkich kropel z głośnym pacnięciem spadło na skórzany naramiennik Tsuki.

Laurie pobladła.

-Czy to… ?

-Krew.-
szepnął Heishiro, który wraz ze swoją panią zaryzykował spojrzenie w górę.

Przez okiennicę na piętrze pozornie opuszczonej karczmy, pod którą szli przewieszona była okrwawiona ręka zakuta w pancerny karwasz i postrzępiony kawałek kolczugi. Samurajka przełknęła niepewnie ślinę, kiedy kolejne czerwone krople spłynęły z jej palców i krwawych rozbryzgach opadły na jej czoło i policzek.

Ułamek sekundy później Tsuki odruchowo cofnęła się, cała kończyna spadła z mięsistym chrzęstem na ulicę. Odzielona od ciała musiała zostać jednym, czystym cięciem, które było w stanie przeciąć za równo pancerz, mięśnie oraz kość na wysokości połowy drogi pomiędzy łokciem i barkiem nieszczęsnej ofiary.

Laurie pobladła.

-Na Bogów…

-Chyba mamy nasze wsparcie…-
mruknął cierpko Heishiro, dobywając broni. Z podwojoną czujnością przebiegł wzrokiem po ulicy i pobliskich budynkach, tym razem znacznie bardziej uważny na niepokojące szczegóły pokroju wybitych okien lub uchylonych drzwi.- Co teraz… ?

-Ja…
- Tsuki zmarła i zmarszczyła brwi, próbując podjąć na szybko właściwą decyzję.

Odpowiedź na pytanie jej wasala nie padło jednak bezpośrednio z jej strony.

Przerażający, zachrypnięty krzyk, który rozległ się ze strony wybrzeża sprawił, że nie trzeba było już nic mówić. Zamiast tego młoda pani Inkwizytor oraz jej przyboczni bez chwili zastanowienia rzucili się biegiem w stronę doków.

Trzy okrwawione ciała zamordowanych gwardzistów świątynnych leżące bezwładnie w mijanym zaułku sprawiły tylko że przyśpieszyli kroku.

Samo nabrzeże wyglądało jak rzeź.

Na okrwawionym bruku leżały liczne ciała, kilka metrów dalej, wsparty o stos beczek leżał wąsaty mężczyzna w oficerskim pancerzu, dociskając dłonie do kilku głębokich ran kłutych w swoim brzuchu. Woda tuż przy brzegu czerwona była od krwi.

Zaś na samym środku tego festiwalu makabry stał on.

Szeroko uśmiechnięty, w wymyślnim pancerzu, wznoszący dłonie niczym jakiś fałszywy prorok.

Najgorsza było jednak jego obliczne. Oblicze uradowanego niczym dziecko szaleńca, który przed chwilą wymordował tuzin ludzi. Szaleńca, który w ciemnych uliczkach napadał na niczego nie świadome ofiary i mordował je okrutnie, bardzo długo i powoli wyprawiając je na tamten świat.




Tsuki widziała już takich ludzi. W swojej ojczyźnie, wiecznie rozdzieranej wewnętrznymi konfliktami pomiędzy klanami, rojalistami a wrogami cesarza czy też małymi powstaniami, duszonymi w zarodku przez Jadeitową Armię.

Właśnie w trakcie takich rozruchów ujawniały się te potwory wojny, ludzie, którzy przestali zabijać dla złota czy ideałów, lecz zaczęli czynić to z powodu uzależnia od widoku krwi, niezdrowej ekstazy powiązanej z odbieraniem komukolwiek życia czy też zwyczajnych chorób umysłu objawiających się niewysławionym okrucieństwem.

Elfka na własne oczy widziała jak wuj ściął jednego z najbardziej morderczych rębaczy tego typu, Jin’ei Udo, zwanego Kurogasą.

Wyraz jego twarzy w niczym nie różnił się od wykrzywionej w uśmiechu gęby Mazgusa Farnese.

Sam Mazgus stał otoczony przez pięciu ciężko opancerzonych gwardzistów ze świątyni Św. Cuthberta.

Laurie pobladła.

-Alastair…- szepnęła, wlepiając wzrok w broszę spinającą płaszcz męzczyzny.- Głupcy, cofnijcie się… !

Dłonie mordercy zmieniły się w rozmazane smugi, gdy z nadludzką zwinnością wykonał niby taneczny krok. Ułamek sekundy później w jego dłoniach jakby zmaterializowały się dwa, krzywe ostrza, które jeszcze przed chwilą miał za plecami.

Dwóch gwardzistów padło martwych w karminowych rozbryzgach krwi.

Był kurewsko szybki.


Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jTH0UmsFcXI[/MEDIA]


Głos rogów poniósł się echem po zboczach gór, strącił czapy śniegu z leśnych koron i spłoszył chmury dzikiego ptactwa z pobliskich jezior i zagajników.

W raz z nimi spomiędzy drzew wyłoniły się formacje bitewne.

Tysiące karnych, ciężko opancerzonych krasnoludów wychynęło ciężkim krokiem spod osłony lasu, niemalże w biegu tworząc równe szeregi. Tarcze wojowników lśniły w świetle magicznej kopuły, wsparte na ramionach strzelców muszkiety wygladały niczym las, zaś ci żołnierze, którzy dopiero wychodzili na pole tworzyli sobą rzekę ciał oraz stali, przelewającą się w foremne kloce formacji bitewnych.

W pierwszych szeregach szli Żelaźni Łamacze.

Elitarni, zakuci w ciężkie pancerze ze stopu wzmocnionego adamentem nieśli kanciaste, runiczne sztandary, prowadzeni przez najbardziej doświadczonych weteranów, których to morale osiągnęło niemal legendarną sławę.

W ślad za nimi, służąc za drugą falę ataku, szli klanowi wojownicy.

Pozornie niezdyscyplinowanie, ubrani w mieszane pancerze i niosący chyba każdy znany światu rodzaj broni ciętej, kłutej lub obuchowej byli trzonem krasnoludzkich sił, świetnie wyszkolonym i głodnym bitwy, spadającym na wroga z zaciętością górskiej lawiny pełnej silnych rąk dzierżących miecze, maczugi i topory.

Z tyłu zaś, jako wsparcie, kroczyli muszkieterzy, kusznicy oraz łucznicy, wsparci niekiedy lekkimi, mobilnymi balistami oblężniczymi oraz ciągniętymi na saniach trebuszami mogącymi spuścić na wroga deszcz płonącej.

Na samym przedzie zaś, jechał Than, Alryk Czarny Młot, otoczony przez swoją morderczą kawalerię.

Przeciwko nim natomiast, pośród wrzasków, krzyków i bijatyk, do walki szykowali się orkowie.

Zielone morze masywnych karków, pordzewiałej broni potrząsanej bojowo przez ogromne łapska i barbarzyńskich porykiwań niemalże całkowicie wypełniało sporych rozmiarów dolinę, w której środku stał Punkt Wymiany Handlowej Greystone, pozornie niewielkie, warowne miasto o grubych morach i mocnej bramie

Miasto, gęsto usiane ognikami pożarów i kominami dymu wznoszącymi się pod niebo.

Orkowi barbarzyńcy byli brutalni, zdezorganizowani i skorzy do walki za równo z ewentualnym wrogiem, co między sobą.

Byli jednak niepokojąco liczni. Co najmniej tuzin orkowych plemion i jeszcze ze dwa razy tyle szczepów goblinów zjednoczyło swoje siły w jednej, walnej bitwie, mogącej być początkiem wielkiej kampanii bitewnej, która z czasem pogrążyłaby całe Baledor w wirze bezsensownie przelanej krwi oraz bestialskiej przemocy niesionej rękami zielonoskórej zgrai.

„Dzwadzieścia tysięcy.” Pisał lata później jeden z licznych, krasnoludzkich kronikarzy „Dwadzieścia tysięcy, jeśli nie więcej, liczyła zebrana pod Greystone armia orków i goblinów. Nikt nie był w stanie określić, co sprawiło, że niezdolni do współpracy barbarzyńcy, jakimi są zielonoskórzy, jednoczyli się w celu poniesienia w świat idei wielkiej wojny. Idei, która zdawała się napędzać obie te rasy, ale jeszcze nigdy nie jednoczyć ich w jednym, jasno określonym celu.”

Tak też sprawy miały się na polu bitwy, znanej późniejszym pokoleniom jak Wielka Odsiecz.

Pierwsze, zaraz po rogach, odezwały się działa.

Składający się z ponad stu dział pułk pancerny, bezpiecznie rozstawiony na wzgórzu otoczonym przez pół tysiąca krasnoludzkich harcowników, oficjalnie rozpoczął bitwę, posyłając w stronę orkowej tłuszczy gradobicie kul armatnich, rozrywających wszystko na swojej drodze, urywających łby, ręce i nogi, gobliny rozsmarowywując na dosłowną miazgę.

Wtedy też orkowie ruszyli do ataku.

Zdezorganizowana fala rozwścieczonych dzikusów ruszyła w górę łagodnego zbocza, wymachując wściekle bronią, popędzając wargi, na których jeździli nieliczni z orków i w większości wypadków grzęznąc w śniegu, w czasie gdy oczekujące na atak krasnoludy stały nieruchomo.

Na rozkaz wykrzyczany z pierwszego szeregu przez pułkownika Zhufbara, kusznicy oraz łucznicy unieśli broń.

Imponujących rozmiarów, świszcząca, lśniąca od wypolerowanych grotów chmura pocisków spadła na nacierającą, orkową zgraję. Kilkanaście pierwszych szeregów zielonoskórej armii stopniało niczym śnieg pod wpływem ognistej zawieruchy, tylko po to by ranni, którzy przeżyli ten morderczy ostrzał, zostali zdeptani przez nadbiegających z tyłu towarzyszy.

Mniej więcej w połowie wysokości wzgórza, kiedy to smród podnieconej, orkowej zgrai dotarł do nozdrzy pierwszych szeregów armii, znów zagrały krasnoludzkie rogi.

Zgrzyt dobywanej z pochew broni poniósł się wzdłuż zbocza niczym szum wiatru, zwiastującego burzę.

Wojownicy z Południowego Bastionu ruszyli do kontr szarży.




Rozpętało się prawdziwe piekło.

Zgrzyt broni, fala krzyków i hałas towarzyszący zderzeniu dwóch armii był nie do opisania. Powietrze wydawało się drżeć od niekończącej się fali metalicznych zgrzytów, jęków ranionych i umierających i jazgotu, jaki generowany był przed walczących na śmierć i życie żołnierzy.

Już w czasie pierwszej szarży miejsce miały zdarzenia godne zapisania w krasnoludzkich kronikach.

Alryk Czarny Młot, pędzący na swoim dziku i wraz z resztą jeźdźców rozrywający orkową armię na dwa kliny wielkie kliny, umożliwiający tym samym pierwsze od wielu lat użycie artylerii przeciwko wrogiej armii już po zwarciu się w bezpośredniej walce.

Pułkownik Vardek Zhufbar, który powstrzymał siły orków przed zwarciem szyków poprzez rozbicie swoim młotem czerepu orkowego herszta przewodzącemu jednemu z klanów.

Bardzo śmiały manewr krasnoludzkich muszkieterów, którzy to zaryzykowali opuszczenia swoich stanowisk i pod dowództwem dowodzącego nimi kapitana oflankowali siły orków, zalewając ich rezerwy morderczym gradobiciem kul.

Pośród całego tego zgiełku mało kto zwróciłby uwagę na niewielką grupę dwudziestu jeźdźców na dzikach, który to wyjechali spomiędzy dwóch regimentów kuszników i wspólnie z krasnoludzką kontrszarżą przebili się przez stosunkowo nieliczne siły orków otaczające kamienne wzgórze wyrastające ponad polem walki niczym naturalna iglica.


***


-JAAA PIEEERDOOOLEEE!!!

Ryk podskakującego na dzikowym grzbiecie, Floina był słyszalny nawet ponad narastającą wrzawą bitwy.

Pierwsza szarża, w trakcie której krasnoludy wjechały w szeregi orków była jednym z najbardziej ekscytujących przeżyć jakie Buttal zaznał w trakcie swojej kurierskiej kariery. Orkowe czerepy chrupały pod racicami dzików, ich ciała darte były na strzępy przez kły a ci, którzy jakimś cudem przeżywali przejazd potwornych wierzchowców, ginęli od broni w rękach tych, którzy ich dosiadali.

Jak szybko się okazało, dla wielkich, rozpędzonych odyńców problemem nie była nawet niemal pionowa ściana kamiennego wzgórza, którego szczyt był głównym celem tej niepozornej, ale jakże skutecznej szarży.

Jadący obok Buttala Torrga spojrzał krótko na towarzysza.

-Lepiej załatwmy to szybko!- ryknął, przytrzymując się kłębów sierści na grzbiecie swojego dzika.

-Co?! Czemu?!

-Reszta armii została już daleko za nami!


Kurier przełknął ślinę i zaryzykował obejrzenie się przez ramię.

Faktycznie, szeroki na kilkadziesiąt metrów pas trupów zamykał się już powoli zapełniany przez tabuny całkiem żywych i chętnych do walki orków oraz goblinów, stawiających dość chaotyczny, ale i zacięty, opór atakującym siłom krasnoludów.

-O cholera!

-Spokojnie, zanim załapią, że mają intruzów za linią walki minie trochę czasu!


Buttal pokiwał głową, ale nie zdążył odpowiedzieć.

Moment, w którym rozpędzony dzik stracił twardy grunt pod nogami i wystrzelił w górę niczym pocisk artyleryjski nie był zbyt przyjemny dla jeźdźca, jak i samego zwierzęcia które to opadając a dół, wydało z siebie przeciągły kwik.

Szczęściem, płaskie, równe podłoże znajdowało się niecałe dwa metry niżej, przez co większość pędzących zwierząt dało radę wylądować bezpiecznie, albo chociaż nieszkodliwie zamortyzować upadek brzuchem.

Buttal zamrugał energicznie, żeby pozbyć się wizji swojego życia które przebiegły mu przed oczami.

Torrga potrząsnął głową i zabulgotał niczym pitt-bull.

-Kurwa! Ale lot!

-Em… Chłopaki.-
Floin, którego dzik prawie nie wyskoczył w powietrze przełknął ślinę.- Lepiej żebyście to zobaczyli…

Szczęściem, orkowy tłum na szczycie wzgórza okazał się być zaskoczonym przybyciem krasnoludzkiej kawalerii równie mocno co kawaleria została zaskoczona krótkim, mocno nie spodziewanym lotem.

Dopiero po kilkunastu długich sekundach, kiedy obie strony rozeznały się w sytuacji, orkowy szaman zaryczał i uniósł w górę lśniący błękitem kostur.

-WAAAAAGH!!!




Orkowie odpowiedzieli podobnym rykiem zaś banda ubranych w szmaty, goblińskich czarowników zaczęła szukać kryjówki kiedy obie strony zaczęły ruszać do ataku.

Na środku wzgórza wyryty został rytualny krąg.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 19-11-2013, 21:42   #213
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Stolica drzewo...lubów robiła wrażenie na gnomie, mimo że architektura nie była czymś co interesowało Jeana. Niemniej Sivellius wyglądało uroczo i nieco zaskakiwało. Dyplomata spodziewał się więcej drewna, a mniej kamienia.
Niemniej nie przybył tu by podziwiać widoki. Zerkał więc niecierpliwie na miasto, to na eskortę ciekaw, któż to wyjdzie im naprzeciw.
Ivette uśmiechnęła się lekko, gdy jadąc po wysokim moście rzuciła okiem przez okno.
-Senat.- mruknęła obserwując ogromną fasadę budynku na pierwszy rzut oka mogącą wydawać się zboczem góry.- Największy, elficki teatr odgrywający parodię komedii zwanej demokracją...
Dom westchnął cicho, odpuszczając sobie całkowicie swoją drzemkę.
-Jak dobrze że mnie interesują tylko ich maniery...
-Parodię? To znaczy? Na czym polegają te ich rządy. Nie mają pary królewskiej?-
zapytał zaciekawiony Jean. Z tego co słyszał od swych rodziców, w gnomich enklawach poza jego rodzimym krajem rządziły rady starszych. Ale on sam przywykł do króla, który stał na straży ustalonego z góry porządku interesów i prawa.
-Mają, mają...- Arioso zaśmiała się cicho.- I dlatego senat to po prawdzie zwykła fasada pełna polityków na królewskim garnuszku. Senat nie istnieje tu po to by w jakikolwiek tworzyć prawa czy też w jakiś sposób temperować króla... Tutaj senat ma skakać tak wysoko jak monarcha rozkaże. Proste.
-Czyli tutejsza arystokracja to puste wydmuszki, o wszystkim decyduje król?-
spytał Jean po chwili zastanowienia. Odruchowo głaskał Sargasa po grzbiecie planując w głowie kolejne ruchy. Niczym szachista patrzący na szachownicę.
-Nie...- Mallisteraux pokręcił głową.- Tutejsi politycy to wydmuszki. Arystokracja i król to właśnie siła z którą trzeba się liczyć. W końcu to tam ma miejsce gra o władzę... Kiedy ostatni ambasador wrócił z Sivellius, przy władzy była akurat Lady Jaina Vaerie Undonium. Od tamtej pory mogło się sporo zmienić, więc starajmy się nie operować określeniami wskazującymi na płeć obecnego władcy…
-A ta Lady Jaina to... kto ?-
zapytał gnom po chwili namysłu.- I jak jest nastawiona do naszego królestwa?
-Cóż...-
Ivette zasłoniła usta dłonią, maskując uśmiech i zwyczajnie myśląc.- Chodzi o standardy elfie, czy też standardy zwykłej dyplomacji międzynarodowej?
- I jedne i drugie... w sumie.
- wyjaśnił Jean nie widząc potrzeby rozdzielania tych spraw. W końcu skoro pośród tych drzew kryje się wróg, to trzeba by też pomyśleć i o sojusznikach.
-Jak na standardy dyplomacji międzynarodowej, można było uznać że nie była przychylna A'loues. Mówiąc potocznie, chciałaby żeby A'loues nie istniało, gdyż wtedy wielu jej poddanych nie wyjeżdżałoby do ludzkich miast a i problem z importem i eksportem byłby iście minimalny...
-Przyjemniaczka...-
mruknęła Denise, obserwując idącego obok wozu gwardzistę.
-Jednak jak na elfie standardy...- ciągnęła dalej kobieta.- Można ją było określić jako niezwykle miłą i uprzejmą, gdyż większość elfich władców do tej pory szczerze pogardzało naszym krajem i najchętniej zobaczyliby go na kolanach, najlepiej w formie wielkiego, płonącego krateru…
-Cóż... a potem się dziwią, że za granicami swego lasu swą drzewoje... lubami.-
wzruszał ramionami Jean.-Niestety samą pogardą nie da się zbudować szacunku u innych.
-W większości przypadków elfy ze szlachetnych rodów uważają szacunek za coś co powinno być skierowane w tylko jednym kierunku.-
mruknął Horacy, szczerze zmartwiony zbrojną eskortą.- A to miasto jest jak wielka wystawa wielkich, elfickich rodzin…
-Czyli tak jak arystokracja... jeno szpiczaste uszy odróżniają ich od większości baronów A'loues.-
odparł uśmiechając się wesoło Jean.- Są czuli na punkcie honoru? Dumni są bardziej z magii czy z miecza? Jakie pojedynki honorowe są tu rozgrywane i na jakich zasadach?
-Wow...-
Ivette uniosła brwi.- Nie wiem co planujesz ale nie podoba mi się kierunek tych pytań…
-Doprawdy? A nie powinno. Należy się szanować.
-stwierdził Jean zerkając na Ivette.- Jeśli dam sobą pomiatać, narażę majestat króla szwank. Skoro nie można ich szacunku wyprosić, trzeba go wymusić...- podkręcił wąsa dodając.- Zresztą, nie powiesz mi, że pojedynkowanie się tutaj jest zakazane?
-Nie... Pojedynki tutaj to jeden z najczęstszych powodów zgonu. Naruszenie czyjegoś honoru kończy się zwykle pojedynkiem na broń białą, w przypadku mniej tradycyjnych elfów, palną, a tutejsi najemni zwadźcy to jedni z najlepszych na świecie...-
kobieta westchnęła.- Ty zaś masz Ogara...
-Czyli już wiemy po co Leonard go tu mi przysłał.-
wzruszył ramionami Jean splatając dłonie razem i uśmiechając się dość złowieszczo.-Wątpię bowiem, by istniała możliwość aresztowania złoczyńcy... łatwiej będzie odpowiednio obrazić lub zostać obrażonym. I zażądać satysfakcji.
-To prawda, ale nie wiemy kto jest owym złoczyńcom, więc wstępnie odpuść sobie obrażanie kogokolwiek, dobrze Jean?-
panna Arioso zamarła kiedy dyliżans skręcił a następnie zaczął zwalniać.

Za oknem pojawiła się przednia fasada wspaniałego pałacu zdobna w liczne łuki i wysokie, strzeliste okiennice lśniące niczym polerowany kryształ.
Gwardziści niczym w wyreżyserowanym tańcu rozeszli się po placu, na który zajechał powóz a siedząca w siodeł Seravine zamarła, kiedy z pewnym zdziwieniem wyjęła z włosów płatek róży.
Tysiące podobnych spadało na skwer niczym śnieg.
Dyplomata królewski przyglądał się temu z niewielkim zachwytem. Elfie popisy nie wpisywały się w gnomie gusta.
-Nie martw się moja słodka. Nie zacznę od rzezi. Chyba...-odparł żartobliwie Jean podkręcając wąsa.- A są wśród arystokratów rody nam przychylne, czy to z porywów serca, czy też... z powodu złota?
-Za elfem jak z kotem, trudno trafić.-
mruknął Dom, który poprawił swój wyjściowy surdut, odchrząknął a następnie wyszedł z powozu, lśniąc swoją łysiną w świetle słońca.
Ivette westchnęła.
-Lepiej zatkaj uszy...
-Mój szlachetny pan... !- zaczął Mallisteraux donośnym tonem.- Hrabia Jean Battiste Bartholomeo Le Couebreu, Dziedzic rodu Le Courbeu, Ambasador z Periquex, przedstawiciel króla Roberta Maximieliena de Chanteur, pana A'loues...
Denise skrzywiła się lekko i przymknęła jedno oko, analizując słowa attache kulturalnego, który nagle stał się też szambelanem i ochmistrzem.
-Od kiedy jesteś hrabią?- zapytała, ciut zaskoczona, zerkając na gnoma.
- Od eeee... - zaczął liczyć na palcach gnom.- Wychodzi że od siedmiu dni. Może pięciu... Kto by to spamiętał.
-Szybki awans społeczny...-
oceniła kapłanka, Ivette zaś znów spojrzała przez okno.-No dobra, wytoczyli dla ciebie dywan a Dom już kończy... Wychodzisz. Prosto do jegomościa na schodach. Postaraj się nie przewrócić...

Szczęściem na placu nie było wiwatujących tłumów tylko szereg strażników wzdłuż czerwonego dywanu.
Mimo to szczupła i wysoka postać elfiego arystokraty czekającego na Jeana na schodach prowadzących do pałacu wydawała się oddalona o przynajmniej kilometr.
Denise uśmiechnęła się leciutko, obserwując jak reszta obstawy wynajętej przez szpiega staje przy jego wozie.
-Trema?
Jasiek przezornie podstawił nawet drewniany schodek, coby Le Courbeu nie musiał skakać.
-Phi... jeszcze kilka dni temu, bałamuciłem szlachciankę na arystokratycznym balu. I przyprawiałem lokajów o spazmy. Le Corbeu to może i nie szlachta, ale i tak szacowny ród...- odparł dumnie gnom poprawiając kapelusz.- Choć... przyznaję się, że ja akurat jestem czarną owcą tego rodu.
Po czym ruszył dumnie przodem puszczając kota i sam ruszając tuż za nim. Skinął palcem na księgowego.-Horacy, szykuj papiery... Musimy machnąć nimi przed nim tak mocno, żeby mu te tytuły w pięty poszły.
-Ale czemu ja... ?-
szepnął przerażony Horacy który ledwo nadążając ruszył za gnomem, prawie potykając się o własne nogi.

W ślad za ambasadorem i ekonomem zaś ruszyli Dom, Ivette i Ogar, który w międzyczasie zdążył założyć coś bardziej odpowiedniego niż stary, podróżny płaszcz.
Dziwnym trafem mundur jednak średnio do niego pasował.
Elf czekający na schodach okazał się jegomościem o surowej twarzy, kalkulujących oczach i szlachetnych rysach, świetnie zgrywających się z pancerzem który nosił do kompletu z elfickim płaszczem.
Ów elf niewątpliwie był kimś ważnym. Podkreślały to nie tylko jego szaty pełne zdobień i zbroja najwyższej jakości, ale też i spojrzenie którym omiatał “robaki” spoza swego królestwa.
Najwyraźniej nie był zachwycony swoją rolą, ale przynajmniej nie wydawał się wrogi owym robaczkom. Ów elf był bardzo wysoki i szczupły. Na oko mógł mieć jakieś dwa metry wzrostu.
Przerastał każdego w drużynie Jeana, poza Jasiem oczywiście. Ale.. nadmierny wzrost bywał problemem, gdy osobnik z którym się walczyło był niski, tak jak Kot w Butach.

Widząc go, Dom ruszył do przodu, otwierając usta.
-Pozwól panie że przedstawię Jeana Bartholomeo Battiste Le courbeu...
-To zaszczyt.-
uciął krótko elf, nawet nie zerkając na ochmistrza.- Amras Veneanar, Pierwszy Obrońca Południowych Lasów, Generał, brat króla Valandila Veneanara, Pierwszego Tego imienia...
Przestawił się, kłaniając w sposób dość sztywny i do perfekcji wyćwiczony.
Jean odpowiedział podobnie wyćwiczonym ukłonem dodając do tego odrobinę nonszalancji. Żeby elf nie myślał, iż gnom ten ukłon ćwiczył pod okiem Ivette. I ukrywając fakt, że nie do końca go opanował.
-Skoro już ceremonię powitalną mamy za sobą, to szkoda tracić czasu na... grzecznościowe powitania.- dodał na koniec Jean i podkręcając wąsa spytał blefując.- Powiedz mości Amrasie... Nie nudziło wam się tak gapić jak wleczemy się po tych wertepach do waszej stolicy? Bo chyba nie myślisz, że byliście nie zauważeni?
-Jeśli ktoś was obserwował, nie byli to żadni z moich ludzi.-
odparł Generał, odwracając się, dość ekstrawagancko zarzucając połową płaszcza i ruszając w górę schodów wraz z gnomem, jego oraz swoją obstawą.- Chociaż nie wątpię, że ktoś albo coś mogło was obserwować. W tym lesie nawet drzewa mają oczy...
-Och w to nie wątpię.- odparł z uśmiechem gnom nie wierząc w ani jedno słowo elfa. Poza ostatnimi oczywiście.- Czyli granice waszego królestwa nie są niepokojone przez bandytów.Dobrze to wiedzieć. Nie chcielibyśmy by wynikły między naszymi państwami jakieś zatargi z powodu... przestępców. No i jeśli można wiedzieć, to chciałbym zapytać czy zdrowie dopisuje królewskiej parze.
Kątem oka Jean dostrzegł jak Dom otwiera usta, ale szybko zamyka je, krzywi się i nerwowo przygryza kostki dłoni.
Cóż, był to swego rodzaju sygnał, że Le Courbeu walnął jakąś głupotę.
Szczęściem, brat monarchy nie wydawał się aż tak strasznie przywiązany do etykiety.
-Mój brat ma się całkiem dobrze...- odparł, szybkim krokiem wspinając się po schodach.- Poprosił żeby odeskortował was do waszych kwater. Spotkanie z nim odbędzie się wieczorem, przy kolacji...
Brew Ivette wystrzeliła do góry niczym wskaźnik jej zaintrygowania.
-Dziękuję za ten zaszczyt.-rzekł w odpowiedzi Jean kłaniając się nisko.

Ruszyli dalej podziwiając elfią architekturę i… w sumie tylko elfią architekturę. Amras prowadził ich przez opustoszałe sale i korytarze w głąb pałacu. Jeana dziwiło to miejsce i to miasto. Elfie królestwo okazywało się być dość… puste. Czystsze może i piękniejsze, ale też pozbawione życia i ciche.
Pod tym względem, brudne i hałaśliwe Periguex było pełne życia. Może i nie zawsze ślicznego i harmonijnego… ale pełne tętniących życiem ulic. Już za nim tęsknił.
Architektura elfów charakteryzowała się jednak urodą wobec której nie można było przejść obojętnie. Te łuki, ażurowe mury, delikatne witraże, kryształowe rzeźby naturalnej wielkości… tak delikatne, że wydawało się iż każde ich dotknięcie sprawi że rozsypią się w pył.
Korytarze miały doskonałą akustykę, każdy krok roznosił się głośnym echem. Złodziej musiał stąpać jak kot, by przemierzać to miejsce nie zauważonym.


Gnom i jego służba otrzymali skrzydle hiacyntowym, o pięknych złotych zdobieniach, na widok których jaśkowi niemal oczy z oczodołów nie wyskoczyły. Nic dziwnego. Sam pomysł żeby złotem ozdabiać mury i elewacje, był czymś co nie mieściło się w głowie złodzieja z ulicy.
Nawet najbogatsi magnaci królestwa A’loues mogli sobie najwyżej pozwolić na zdobienie złotem mebli, ale nie murów.
Cóż… elfy najwidoczniej miały inne podejście do złota. Albo niewydarzonych złodziei.
Jeanowi pozostało więc skorzystać z okazji by się odświeżyć po długiej podróży, zjeść coś przed podróżą, po czym rozmówić się zarówno ze swymi “doradcami” jak i “ochroną”. Ostatnim razem takie planowanie dobrze się sprawdziło. No i przygotować się na spotkanie z królem.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 21-11-2013, 08:32   #214
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
"Ciekawość mnie zgubi…"

Dzięki Austowi Petru nieco ochłonął z najgorszego zadziwienia. I wtulił się w drzewo, czujnie rozglądając się naokoło. Ostrożność była wskazana - po drodze, nie dalej jak o pół godziny marszu od obecnego obozowiska, Palenquiańczycy i Skuldyjczycy natknęli się na pozostałości innego obozu rozbitego pod ogromnym drzewem, które zdawało się więzić w swych korzeniach garść obleczonych w zwierzęce skóry nieszczęśników. Zdawało się, bowiem istoty te najwidoczniej od dawna były zamienione w drewno i nawet Ceth był w przysłowiowej kropce i nie miał pojęcia co się tam mogło wydarzyć. Przypomniało to Petru w jak niebezpiecznym miejscu się znajdują.
- Leć po M'kolla i Cetha. Może z tymi tutaj uda się jakoś dogadać i nam pomogą, albo ostrzegą co nas w drodze czeka… - rzucił do Austa i wbił spojrzenie w dwójkę istot. Nie krył się specjalnie, bowiem najpewniej i tak już go dostrzegły w czasie gdy biegł do zagajnika, ale też nie oddalał się od osłony zapewnianej przez dąb. Z mieczem w dłoni czekał rozwoju wypadków.

Półelf westchnął.
- Jak ja uwielbiam tego typu zlecenia… - mruknął, przewracając oczami.

Następnie poprawił płaszcz i szybko jął schodzić na dół, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.

Obaj, harcownik oraz tropiciel zamarli jednak kiedy tuż obok nich, po lewej stronie, rozległo się przeciągłe zgrzytnięcie, zupełnie jakby ktoś wyginał deskę lub próbował zmusić drzewo do wygięcia konarów.

Drzewny stwór rozmiarami dorównujący pokaźnemu dębowi podniósł się powoli ze snu, poruszając młodymi drzewami na swoim grzbiecie niczym grzywą.

Zaspany ziewnął, zamrugał a następnie spojrzał z pewną konsternacją na dwóch intruzów niemal bezpośrednio pod swoim nosem.

- Spokojnie... - Petru mruknął pod nosem, kierując to tyleż do siebie co i do Austa. - Powoli i spokojnie.

Krok za krokiem odstępował od istoty nie spuszczając z niej ślepi, ale jednocześnie kątem oka sprawdzał co z dziewczyną i stworem przy którym stała. Z jakiegoś powodu nie czuł na razie zagrożenia - całe to zdarzenie w lesie, mimo rozmiarów napotkanych istot i groźby którą zapewne niosłaby walka z nimi, było w jakiś sposób … nierzeczywiste, a jednocześnie naturalne. Przypomniał sobie słowa w języku którego uczył go M'koll i inni tropiciele.
- Friður sé með yður. Við viljum ekki berjast. - odezwał się, unosząc szponiastą dłoń w pozdrowieniu - Pokój z tobą. Nie chcemy walki.

Cofał się, nie spinając się niepotrzebnie i nie podnosząc broni.
- Aust, idź do naszych.

Półelf przełknął ślinę.

- Bardzo chętnie… - wymamrotał, cofając się powoli i cały czas bacznie obserwując jeszcze bardziej skonsternowanego​ olbrzyma, który wydawał się szczerze zaskoczony słowami mieszańca.

Kiedy drzewny stwór pochylił się nad Petru, oglądając go z bliska, Skuldyjczyk obrócił się i zaryzykował, rzucając biegiem w dół zbocza.

Nie przebiegł jednak nawet trzech metrów kiedy jedno z drzew na grzbiecie giganta strzeliło niczym bicz i oplotło Austa wokół kostek obu nóg a następnie uniosło w górę. Sam olbrzym zaś nadal oglądał Petru, by po ostatecznym podjęciu decyzji wyciągnąć wielką łapę i spróbować chwycić tropiciela w pasie.

Kątem oka Petru dostrzegł że widziany dalej, młody gigant gdzieś się oddalał, a po dziewczynie nie było ani widu, ani słychu. Jednocześnie do jego uszu dotarł zgrzyt stali gdy Aust w odruchowym geście wyciągnął długi, krzywy nóż zza pasa.

Czerwień przesłoniła Petru świat, ale nie pozwolił by odruchowo wyzwalająca się agresja podyktowała mu co ma robić.
- Aust, nie uderzaj! - krzyknął i, choć wszystko w nim krzyczało by rąbnąć sięgającą po niego łapę, stał nieruchomo w miejscu.
- Pokój, przyjacielu, chcemy tylko przejść - rzucił do stwora.

Dziwaczny drzewiec parsknął w dość zwierzęcy sposób, złapał półsmoka w pół i podniósł go, by następnie wspierając się na wolnej ręce ruszyć w głąb zagajnika, dość koślawo gdyż zwykle do poruszania się używał pomocy obu rąk.

O dziwo, Petru nie poczuł trzeszczących pod dotykiem olbrzyma żeber.

Czuł się tylko jak szmacianka trzymana przez dziecko.

Aust zaś niechętnie schował nóż za pas.

- Miło ci tam? - rzucił z przekąsem, dyndając z płaszczem komicznie stojącym na bakier.

Tropiciel był zajęty tłumieniem żądzy walki i odruchową chęcią wyrwania się z uścisku. Wszystko w nim się burzyło przeciwko uwięzieniu. Ale to nie był moment w którym do czegoś by doszedł siłą i zwykłą mu zajadłością w walce.
- Wszystko gra i ćwierka - odpowiedział wreszcie przyjacielowi trzymając nerwy na wodzy a ciężki miecz z dala od cielska drzewnego stwora. - Nie wprasował nas w ziemię, więc może da się z nim dogadać.

- Fakt, tylko mnie potraktował jak kawał mięcha do wędzenia. - burknął Aust, wzdychając ciężko.

Droga w łapach olbrzyma nie trwała jednak długo.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów i wejściu pomiędzy drzewa które w jakiś dziwny sposób odgięły się na boki by nie wejść w drogę dziwnemu stworowi, obaj mężczyźni zostali odstawieniu, lub w przypadku Austa, upuszczeni do płytkiego stawu ukrytego w niewielkiej wnęce pośród skał.


Skuldyjczyk prychnął, potrząsnął głową i poderwał się na nogi.
- Co do... ?

- Kim jesteście?! - przenikliwy, kobiecy głos rozległ się praktycznie wszędzie dookoła.

Drzewny olbrzym natomiast spokojnie przycupnął na skraju wody, jakby czekając na rozwój wypadków.

Petru ugryzł się w język - co samo w sobie nie było miłym doświadczeniem - i zdecydował się nie odpowiadać Austowi. Zamiast tego obserwował, bowiem zaiste tak jeszcze nigdy nie podróżował.

Co, faktycznie, nie potrwało długo.

"Nemertes..." - westchnął w duchu gdy znalazł się w stawie. Widok takiej ilości wody ... tak pięknego widoku swobodnie lejącej się wody nieodmiennie przypominał mu o starożytnej istocie i o tym jak ją poznał. Odruchowo potarł pancerz na brzuchu, skrywający paskudną bliznę po ciosie Strażnika Plugastwa.

Obrócił się powoli, słysząc pytanie.
- Jesteśmy spokojnymi podróżnymi, składającymi pokłon Pelorowi - odpowiedział i schował miecz do pochwy. - Chcemy jedynie przejść, nie niepokojąc nikogo - znowu się obrócił, próbując dostrzec kogoś jeszcze poza drzewcem. - Jestem Petru, mój towarzysz to Aust. Jeśli wiesz, pani, czy jakieś niebezpieczeństw​a grożą nam po drodze... - machnął ręką w kierunku w którym drużyna zmierzała - ostrzeż nas, proszę.

- Jedynym zagrożeniem dla tego miejsca jesteście wy… - głos wydawał się rozbiegać po wszystkich zakamarkach tego ustronia.

Aust skrzywił się.
- Słabo tu z gościnnością...

- Jakim cudem tu trafiliście? - kontynuowała kobieta, nie zwracając uwagi na sarkastyczne uwagi półelfa.

Gdzieś z góry spadł samotny liść.

Kiedy obaj mężczyźni podnieśli głowy zobaczyli w końcu gospodarza tego miejsca, tą samą postać dostrzeżoną wcześniej, w towarzystwie młodego giganta.



W jej oczach można było dostrzec sporą dawkę nieufności gdy uważnie przyglądała się dwójce intruzów.

- Więc? - zapytała, dokładając na pień trzymany przez siebie kwiat.

Roślina w ciągu kilku sekund wypuściła pędy oraz młode pąki, które w mgnieniu oka przekształciły się w dorosły krzak.

Petru opadła szczęka. Ileż by dał za to by mógł sprawić iż rośliny tak szybko wyrosną pod jego dotykiem! Ileż by to było warte w Palenque! Z szacunkiem popatrzył na kobietę.
- Przybyliśmy od strony bagien ... może inaczej - stamtąd przyszliśmy - wskazał kierunek. - A dlaczego "jakim cudem"? Moi towarzysze co jakiś czas podróżują do "magicznego miejsca", więc to że nas, pani, widzisz, nie jest chyba niczym dziwnym? Jesteś druidką? - dodał, nie mogąc powstrzymać ciekawości i zerkając na krzak.

Ciekawość ciekawością, ale słowa kobiety o tym że to oni - przybysze - są zagrożeniem dla tego miejsca dały tropicielowi do myślenia i wolał zbyt wcześnie nie odkrywać wszystkich kart, zwłaszcza że M'koll nie wspominał o takim spotkaniu wcześniej.

Zielonoskóra kobieta ze złością potrząsnęła głową i zamachała ręką jakby oganiała się od natrętnej muchy.

- Za dużo pytań! - syknęła i zwinnie zeskoczyła na konar kilka metrów niżej, wciąż jednak pozostając w bezpiecznej odległości od Petru oraz jego towarzysza. - To całe miejsce jest magiczne! A każdy obcy to zagrożenie!

Przykucnęła, wspierając się ręką o drzewo na którym stała.
- Nie wyglądacie jak ci, których już tu widziałam… - syknęła, mrużąc oczy.

Petru uniósł brwi i popatrzył na Austa.
- Nie wiem, pani, kogo wcześniej tu widziałaś - uprzejmie odpowiedział kobiecie. - I tak jak powiedziałem - jesteśmy spokojnymi podróżnymi i chcemy jedynie przejść, nie wadząc nikomu, to wszystko. Mamy wystarczająco dużo problemów po drodze, byśmy mieli sobie następne sprowadzać na głowę. Jeśli to pani nie przeszkadza, pójdziemy już sobie - obrócił się jakby chciał odejść.

- Stop! - głos niewiasty sprawił że jej olbrzymi komapn przesunął się tak żeby zatarasować Petru drogę i znacząco przekrzywił wielki, porośnięty mchem łeb, wyraźnie sugerując że próby ucieczki skończą się niepowodzeniem.
Sama kobieta zaś w ostateczności zeskoczyła z drzewa.
- Skoro już tu jesteście, wasze odejście najpewniej nic nie zmieni... Kim jesteście i co tu robicie? - zapytała, już ciut spokojniejsza.

Uniosła poirytowana dłoń gdy Aust zaczął otwierać usta.
- Jeszcze jedno słowo o spokojnych podróżnikach a ja przestanę być spokojna!

Petru obrócił się i uśmiechnął - kobieta chciała rozmawiać, a wszak o niebo lepiej rozmawiać niż walczyć. Podszedł o krok do niewiasty chlupiąc w wodzie, gestem dał znać by Aust zachował spokój. Przez chwilę wahał się ile może powiedzieć.

Wahanie nie trwało długo.

- Jak cię zwać, pani? I tak jak powiedziałem - przybywamy od strony bagien, od miasta wosów. Aust ... i jego przyjaciele pochodzą z innej krainy i zmierzamy do magicznego miejsca by dzięki jego mocy odesłać ich do domu, do Skuld. Jest nas sześcioro. To wszystko.

Pochylił się i zaczerpnął odrobinę wody, nie spuszczając wzroku z niewiasty.
- Naprawdę, nikomu nie chcemy wadzić. A jeżeli mogę pomóc, chętnie pomogę w imię Lśniącego Boga - dodał z uśmiechem. - Wśród naszych towarzyszy jest druid, może jego słowa przyjmiesz pani z większą ufnością. Chcesz by Aust go przyprowadził?

- Druidzi! - prychnęła niechętnie, przewracając oczami. - W większości wypadków stratryczali głupcy, tańczący dookoła menhirów i myślący że rozumieją naturę tylko dlatego że są z nią chociaż trochę bliżej niż inni śmiertelnicy...

Westchnęła.
- Powiedzcie gdzie są, sama po nich poślę... A jeśli idzie o imię, mam ich wiele z czego większość niewymawialnych dla istot bez zwierzęcych pysków, pnia zamiast strun głosowych czy wichury zamiast ciała... Wy możecie nazywać mnie Elia.

Aust uśmiechnął się leciutko.
- Ja nie wiem jak reszta zareaguje na tego milusińskiego wpadającego do obozu… - głową wskazał na leśnego gignanta, lecz nim rozwinął myśl kobieta potrząsnęła głową.

- To wy jesteście z tą bandą która rozpaliła ogień w kotlinie, niedaleko stąd...? - uśmiechnęła się nerwowo.

Petru skrzywił się na przedstawioną przez zielonoskórą Elię mocno niepochlebną charakterystykę druidów, ale nie odezwał się na ten temat.
- Tak, podróżujemy razem - skinął głową i przypomniał sobie jaką rzeźnię może urządzić Wicher, gdy uzna coś za niebezpieczeństw​o - Naprawdę, lepiej będzie jeśli pójdzie tam Aust albo wybierzemy się wszyscy.

- Niech biegnie. - odparła szybko.

Półelf zmarszczył brwi.
- Co? Dlaczego?

- Uznałam że nawet jeśli ci obcy, za których was miałam, są tutaj w złej sprawie, zajmie się nimi ich własne obozowisko… - przewróciła oczami, kiedy obaj mężczyźni spojrzeli na nią czujnie. - Rozpaliliście ogień na grzbiecie śpiącego żywiołaka.

- O kurwa! - Petru dał dowód na to że zdarza mu się nasiąknąć wpływami i nie czekając na dziewczyny zgodę - czy jej brak - rzucił się do biegu.

Silne mięśnie nóg pchnęły go ku przez wodę, burząc jej gładką toń. Syn Pelora w jednej chwili przeszedł od spokoju i spolegliwości do gotowości do walki. Rozbryzgując wodę potężnym skokiem dosięgnął brzegu i ruszył ku swoim, wyrywając stalową klingę z pochwy.



Kiedy ubłocony Petru wpadł do obozu, a w ślad za nim Aust, wszyscy spojrzeli na nich z pewnym zaskoczeniem. Nawet Wicher podniósł łeb i poruszył nerwowo uszami.

- Co jest? - Rulf zmarszczył brwi, obgryzł kostkę wędzonego kurczaka podarowanego im na drogę przez wosów i wrzucił ją do ogniska.

Ceth również wstał, wspierając się ciężko na kosturze.
- No właśnie. Wyglądacie jakby sam diabeł was gonił...

Dopiero teraz mieszaniec zwrócił uwagę na dość nietypowy, symetryczny kształt omszałej ziemi na której rozbity był obóz.

Wicher leżał rozciągnięty na czymś, co mogło być głową.

Petru nie pamiętał kiedy gnał tak szybko - chyba nawet przed wyznawcami Ravenmora tak chyżo nie uciekał, choć zapewne goniący go nieopodal Palenque lew pustynny podobnie przetestował siłę jego nóg i pojemność płuc. Nie pamiętał co działo się po drodze, po prawdzie nie pamiętał nawet czy Aust biegł gdzieś koło niego, niejasno rejestrował tylko zamazane kształty i kolory. Nogi ugięły się pod nim z ulgi że widzi towarzyszy całych i zdrowych, choć nie zatrzymał się nawet na chwilę. Upuścił miecz nie dbając o to czy drogocenne ostrze się aby nie wyszczerbi o kamienie, kilkoma susami dopadł ekwipunku.
- Łapcie rzeczy i uciekajcie stąd! - wściekle wychrypiał z głębi wysuszonego na wiór gardła, gorączkowo wyrywając korek z manierki i wylewając zawartość w żar. - Tam, szybko! - ruchem głowy wskazał kierunek z którego przybiegli.

Nikt nie czekał, bo i nie było na co. Protestów też nie było, gdyż w takich okolicznościach gwałtowne opuszczenie obozowiska było w ogólnym rozrachunku znacznie lepsze niż przykładowo atak na odpoczywających w nim ludzi.

Dopiero kiedy wszyscy zaczęli gramolić się z grzbietu żywiołaka, Ceth zaryzykował pytającego spojrzenia w stronę Petru.
- Wyjaśnisz mi co się stało? - zapytał w końcu, wraz z resztą wspinając się powoli po delikatnym zboczu doliny.

Tylko Wicher został z tyłu, by ulżyć sobie na kopcące się jeszcze popioły.

- Jasne - Petru wydyszał w odpowiedzi druidowi, ocierając rzekę potu z twarzy. Płuca paliły go żywym ogniem a nogi drżały mu z wysiłku niczym paralitykowi. - Z Austem wypatrzyliśmy coś, jakieś ... bo ja wiem, "ożywione drzewa", tak chyba najlepiej mogę je opisać - co i rusz niespokojnie obracał głowę ku żywiołakowi, schylił się też po upuszczony miecz. - Poszliśmy tam, na chwilę jeno, by przyjrzeć się. No i spotkaliśmy niewiastę o zielonej skórze i białych włosach - tu już pytająco zerknął na M'kolla, nie wiedząc czy opis nie powie czegoś zwiadowcy.

- Przedstawiła się jako Elia. To jakaś … Ceth, nie potrafię nawet odgadnąć kto to! Położyła na pniu zerwany kwiat, który po kilku uderzeniach serca wypuścił łodygi, pączki … co ja mówię, ten kwiat w krzew się przemienił! I ona nam rzekła że rozłożyliśmy się obozem wprost na żywiołaku, dlatego przybiegliśmy czym prędzej. Chyba nie mają tutaj dobrych doświadczeń z przybyszami i zastanawiam się kto ostatnio tutaj podróżował - powiedział z niepokojem do towarzyszy. - Chodźmy do niej, jakoś się dogadamy … chyba... Te ożywione drzewa są jej obrońcami, więc zachowajcie spokój.

Dla pewności sprawdził czy Aust dobrze się czuje i czy aby nie zostaje w tyle - szaleńczy sprint sprawił że sam miał mroczki przed oczami.

M'koll wydawał się szczerze zaskoczony.

- To dlatego kiedy tędy przechodziliśmy ojciec Valerian nalegał na pośpiech… - mruknął. - Musiał coś o niej wiedzieć, gdyż do tej pory, poza dniem dzisiejszym oczywiście, nie dane było nam tu spędzić nocy... Po tych wszystkich doświadczeniach na górze uznałem że jednak odpoczynek tutaj bardziej się nam przyda niż morderczy marsz na łeb, na szyję...

- Popieram. - Rulf pokiwał głową, trzymając ręce z dala od toporów. - Mnie byśmy chyba musieli nieść...

Za plecami podróżników rozległ się przeciągły jęk, być może krzyk, a najprawdopodobniej ryk gniewu.

Kiedy cała grupa odwróciła się, by spojrzeć w stronę swojego dawnego obozowiska, ich oczom ukazał się zawstydzony Wicher który z podkulonym ogonem uciekał co sił w nogach.

Ceth westchnął.
- Czemu mam bardzo dziwne wrażenie że ten głupi futrzak zrobił coś, co wyprowadziło z równowagi nawet śpiącego żywiołaka...?

Szczęściem, obudzony stwór nie wydawał się zainteresowany pościgiem. Nad brzegiem kotliny mignęła tylko wielka, pokryta mchem i czymś jeszcze głowa.

Lepiej było się nie przyglądać.

Petru nie wdawał się w dyskusję z M'kollem czy Rulfem, bo i nie było po co. Przysłuchiwał się jednak uważnie słowom zwiadowcy, bowiem znów dowiedział się czegoś nowego. I solennie obiecał sobie że o ile ujdzie z życiem, to nie ruszy się poza Palenque w żadne nieznane mu miejsce bez mapy i dokładnego wywiadu na temat drogi. Za dużo spotkało go tu niespodzianek.

Wyrwał miecz z pochwy gdy sprowokowany przez Wichra żywiołak zdecydował się podnieść szanowne cztery litery, a rodząca się momentalnie agresja sprawiła że czerwona zasłona zaczęła przesłaniać tropicielowi wzrok. Szczęściem, cokolwiek Wicher zrobił, nie wystarczyło by żywiołak postanowił to przedyskutować z drużyną. Ale co podniósł wszystkim ciśnienia - to jego.

Stanowczo, za dużo było tych niespodzianek...

- Chodźmy do tej dziewki - wychrypiał pospiesznie i posadził Lu'ccię na grzbiecie wilka. Upewnił się że swojego żółwia nie zgubiła, uśmiechnął do niej … a potem z trudem powstrzymywał przed skopaniem Wichrowi zadka. Lu’ccia mogła ucierpieć, choć wilkowi kopniak z całą pewnością się należał.

No i nareszcie była sposobność wylać wodę z butów.
 
Romulus jest offline  
Stary 24-11-2013, 16:51   #215
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Mimo faktu, że właśnie widziała śmierć dwójki gwardzistów, nie czuła niechęci do mężczyzny z tego powodu. Za bycie krwawym sukinsynem? Tak. Za jego żądzę krwi, która go napędzała? Jak najbardziej! Ale trzeba było przyznać, że jego szybkość sprawiała, że Tsuski drżała. Kipiała ekscytacją. Ktoś na jej poziomie szybkości, wreszcie! Pierwszy raz spotkała mieszkańca tej krainy, który potrafił ciąć tak szybko jak ona, a przynajmniej na to wyglądało.

-Pozwólcie, że wpierw sama będę z nim walczyć. Laurie, jeśli trzeba to lecz mnie, teraz zajmij się tym co już puka do bram zaświatów. Heishiro, jeśli będę przegrywać, co z radością muszę rozważać, wkroczysz. Honor honorem, ale to nie pojedynek z innym samurajem.-


Czemu rozważała przegraną z radością? Bo to znaczyło, że był ktoś lepszy, że wciąż mogła być lepsza, że nie dotarła do granicy, której nie da się złamać!

Takie... ciepło na sercu z myślą o walce z kimś kto stanowił realne zagrożenie nie dlatego bo po prostu był jakimś bożkiem, napakowanym magią czarnoksiężnikiem czy monstrum zrodzonym z wnętrza jakiejś piekielnej bogini.

Laurie przełknęła ślinę, przypięła buławę do paska i ruszyła w stronę rannego mężczyzny, jednocześnie cały czas obserwując rębacz z uśmiechem unoszącego w górę puste dłonie.

Noże, których używał sekundę wcześniej, z sykiem wylądowały w pochawch za jego plecami.

-Czy mam coś w rękawie... ?-
zsyczał kpiąco, patrząc to na jednego, to na drugiego gwarzistę.- Wasi koledzy już wiedzą, wy jeszcze nie...

Młodzian po jego prawej zacisnął w złości zęby.

-Ty potworze!-
ryknął, zasłaniając się tarczą i unosząc miecz do ciosu.

Jednocześnie, jego kopan, wykorzystując śmiałość kolegi, również zaatakował, wyprowadzając niskie pchnięcie.

Dłonie zabójcy znów zmieniły się w rozmazane smugi, lecz tym razem nie sięgnął po broń. Zamiast tego strzepnął ręką, uwalniając ukryty w karwasz mechanizm i chmurą lśniących, zielonych kryształów strzelił w twarz tego ostrożniejszego z przeciwników.

Drugą ręką zaś, a dokładniej miedzianym pazurem na palcu wskazującym, od niechcenia dźgnął w nadgarstek rozwścieczonego żółtodzioba.

Chłopak wrzasnął gdy ręka opadła mu bez czucia wzdłuż tłowia a zdrętwiałe palce wypuściły miecz.

Ułamek sekundy później sapnął, kiedy to zabójca pod znakiem Alastiara odepchnął jego tarczę i mocno złapał za gardło.

-Odważnyś...-
syknął assasyn i z uśmiechem spojrzał na zbliżającą się Tsuki.- Chociaż nie tak jak ta tutaj...

Leczony przez Laurie sierżant zakaszlał krwią.

-On ją zabije... !

-Spokojnie, proszę się nie ruszać...-
mimo wszystko kapłanka z pewną obawą obejrzała się przez ramię.

Obecność heishiro kilka metrów za plecami była tylko troszeczkę uspokajająca wobec psychopatycznego uśmiechu na twarzy mordercy.

Farnesa zwilżył językiem wąskie wargi.

-Ładniutka jesteś...-
oznajmił radośnie.- Nawet ładniejsza od tej dobrodusznej ślicznotki... Jak widzę, świetnie przekazała wam zaproszenie do zabawy...

Coś chrupnęło i trzymany przez niego gwardzista padł na ziemię z pustymi oczami.

Uniosła prawą brew ku górze, powoli zbliżając się do jej przeciwnika.

-Porównując do ciebie każdy byłby ładny więc nie uznam tego za komplement...-


Trzy metry odległości między nimi wystarczało dla Tsuki i dlatego właśnie wtedy się zatrzymała, z lewą dłonią luźno spuszczoną wzdłuż ciała oraz prawą na rękojeści jej katany. Przekrzywiła również głowę lekko w bok.

-Cóż, to chyba ta chwila gdzie zaczynasz mówić o swoim dzieciństwie, wielkim bólu w twoim sercu, przemianie, o tym jaki to jest winny świat i twoje działania są prawdziwie światłe gdy to inni toną w szaleństwie, zakłamaniu czy innej bzdurze jaka ci przyjdzie do głowy. Zgadłam prawidłowo?-


Farnese uśmiechnął się szeroko.

-Nie!


Delikatne napięcie mięśni towarzyszące temu uśmiechowi sprawiło że Jaina odruchowo położyła dłoń na rękojeści miecza, a kiedy stojący naprzeciwko niej zabójca zerwał się do biegu, ona była już o pół kroku przed nim.

Byli sobie praktycznie równi.

Mimo to elfka z nadludzką szybkością wyrwała Benihime z pochwy, wysunęła prawą nogę przed siebie i w niemal podręcznikowy sposób wyprowadziła Cięcie Żurawia, podstawową technikę Iaijutsu.

Assasyn był jednak szybki.

Kiedy lśniąca złotem klinga niebezpiecznie zbliżyła się do jego ciała, wyciągnął zza pleców ręce i o raz kolejny zmieniając je w rozmazane smugi, ustawił dwa krzywe ostrza na drodze Benihime.

Przez jego twarz przemknął cień zaskoczenia kiedy ostrze katany nadal poruszało się nienaruszoną szybkością, lecz pod minimalni innym kątem, przez co o cale minęła jego ciało.

Ułamek sekundy później oba ostrze pękły na połowy.

-Szlag!-
szczeknął tylko mężczyzna, błyskawicznie odsuwając się o krok i unosząc dłoń lewą dłoń.

Tsuki przekłnęła ślinę, napięła mięśnie i niemal bezwiednie poderwała miecz do góry.

Chmura odłamków niegroźnie rozprysnęła się na wykonującym płynny łuk ostrzu.

Jednocześnie spod płaszcza zabójcy, sycząc cicho, wypadł podłóżny przedmiot z dymiącym lontem.

Heishiro odruchowo poderwał się do biegu.

-Pani!


Nim jednak postawił więcej niż krok, ładunek eksplodował, spowijając wszystko w promieniu kilku metrów gęstym, czarnym dymem.

Zmrużyła oczy, nie dając się zwieść prostej sztuczce. Nie chodziło o sam dym, ale raczej o zadawanie pytań. Zamiast tego po prostu zaczęła się cichym krokiem cofać, wciąż trzymając miecz w dłoniach.

Co by nie mówić, assassyn wybrał sobie złą ofiarę na cel bo zarówno Tsuki jak i Heishiro potrafili poruszać się cicho i nie wydawać dźwięków. Nawet oddech nie stawał się głębszy by zdradzić pozycji.

A przede wszystkim nie popełniała najgłupszego z błędów całego świata czyli krzyczenia, że dym mu nie pomoże. Może jeszcze namalować sobie wielki krzyż na ciele by wiedział gdzie jest jej serce?

Zamiast tego, Tsuki przymknęła oczy i wytężyła słuch.

Jej przeciwnik na pewno potrafił być cichy, co czyniło go niezwykle niebezpiecznym w zaistniałej sytuacji, co nie zmieniało faktu że elfka także potrafiła stąpać lekko niczym rasowy złodziej.

W połączeniu z szumem fal bijących o brzeg i rozpryskujących się o pale podtrzymujące pomost nad wodą sprawiło to że za równo samurajka jak i szalony zabójca prawdopodobnie krążyli dookoła siebie po zdradzieckim, drewnianym podłożu.

Każde skrzypnięcie prowokowało do cięcia i zdradzenia się. Furkot ostrza był w takiej sytuacji słyszalny równie wyraźnie co wystrzał z armaty.

Ciszę zakłóciły ciężkie, zbliżające się kroki.

-Pani?!-
cóż, w pełnym rynsztunku bojowym Heishiro nie poruszał już się tak cicho jak zapamiętała elfka.

Ułamek sekundy po okrzyku samuraja, Tsuki wyczuła jakiś ruch tuż obok siebie a nim zdążyła zareagować, wpadła na kogoś. Odgłos wystrzału który rozległ się tuż nad jej głową był wyraźnym sygnałem że jej przeciwnik jest wszechstronnie uzbrojony.

Mimo wszystko, siła uderzenia i zaskoczenie były dość duże by wspólnie z Mazgusem padli na deski mola.

To musiał być Mazgus. Zderzenie z Heishiro byłoby jak przypieprzenie w ścianę.

Podjęła najprostszą z decyzji jaką mogła podjąć w tej sytuacji. Zwłaszcza, że jej przeciwnik nie był zbudowany na wielką kupę mięśni.

Bez przeszkód zdzieliła jego głowę, lub którąś z części jego ciała, głową.

A potem zaatakowała wakizashi, bronią krótszą i bardziej odpowiednią do takiego bliskiego spotkania. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie starała się przygwoździć przeciwnika, ale cofnąć się, atak jej krótszym ostrzem bardziej dla obrony własnej niż ataku. Co nie zmieniało faktu, że chęć do zabicia go była duża.

Przede wszystkim uniknąć jednej z wielu sztuczek assasyna.

Czoło elfki dość mocno uderzyło w coś twardego, jednocześnie wywołując głuche sapnięcie ze strony jej przeciwnika.

Cios w pierś.

Farnese nie był jednak głupi.

Nim wakizashi zdążyło opaść, błyskawicznie podkurczył pod siebie nogi a w chwili uderzenia był już w połowie klasycznej sprężynki. Gdy ostrze wbiło się w deski, stał już na równych nogach. Jedną przygniótł do ziemi dłoń Tsuki.

Na tle rozdmuchiwanego przez morską bryzę dymu jego postać była wyraźnie widoczna. W ręku miał nóż.

-Ładnie...-
syknął, unosząc dłoń do ciosu.

Furkot który rozległ się ze strony nabrzeża sprawił jednak że go nie zadał. Zamiast tego zaklął, odskoczył do tyłu i o włos uniknął ciśniętego miecza. Tsuki na pierwszy rzut poznała broń swojego przybocznego.

Zabójca zaśmiał się.

-Masz gorliwego kolegę. Właśnie pozbawił się swojej...-
brzdęk napinanego łańcucha sprawił że zabójca się zawachał.- ...broni?

Tylko nadludzki refleks sprawił że Mazgus zdążył skoczyć na bok, kiedy to Heishiro pociągnął za łańcuch przymocowany do rękojeści swojego miecza, posyłając go w stronę pleców assasyna.

W chwili gdy potężny samuraj wpadł na spowity dymem pomost, rębacz akurat z niego spadał do zabarwionej krwią wody.

-Pani?-
dawny ronin niemal nie patrząc złapał za rękojeść wracającej ku niemu broni. Wolną rękę wyciągnął w stronę elfki.

Pod pomostem rozległ się dość cichy plusk. Potem jeszcze jeden. I jeszcze jeden.

Brzmiało to bardziej jakby ktoś biegł po kałuży niż taplał się w brudnej wodzie.

Skorzystała z oferty oczywiście, zgrabnie podnosząc się i odzyskując pion.

-Za nim, Laurie weź gwardzistów do Zakonu i czekaj na nas.-


Nie była balastem, ale w walce z tym świrem lepiej nie było mieć kogoś kto głównie specjalizował się we wspieraniu kompanów jako osobę blisko tego świra.

I ruszyła przodem, sięgając po jedną z fiolek jaką posiadała.

-Staraj się podążać lądem, jeśli zgubisz trop to rozejrzyj się po okolicy. Jeśli do rana nie znalazłbyś mnie to wracaj do Zakonu.-

I sama wykorzystała eliksir chodzenia po wodzie, pustą fiolkę zwracając na jej miejsce. Pora sprawdzić czy faktycznie działają tego typu specyfiki.

Farnese oddalał się dość szybko, z pewnym trudem zachowując równowagę pomiędzy łagodnymi falami. Krzyknął zaskoczony kiedy ciśnięte przez Heishiro wiosło wywołało sporą serię zmarszczek na wodzie, które o mały włos go nie przewróciły.

Samuraj uśmiechnął się do swojej pani, podając jej dwie boje na sznurach, wiszące wcześniej na pomoście.

-Nie ułatwiaj mu tego.-
mruknął, chwycił drugie wiosło i biegiem rzucił się w stronę nabrzeża.

Sam zabójca natomiast biegł mniej więcej w stronę drugiego końca portu, ku cumującym tam mniejszym jednostkom. Statkom rybackim, żaglówkom oraz lekkim kutrom.

Kiedy Tsuki stanęła na wodzie, poczuła się dziwnie. Jakby stała na zaskakująco stałej w swojej konsystencji galarecie.

Zamrugała, a zdziwienie trwało mniej niż sekundę, po której już biegła za mentalnie niestabilnym psychopatom, który najwyraźniej zrozumiał, że w bezpośredniej walce nie da sobie rady.

Oczywiście! Nawet jeśli miał szybkość, brakowało mu naturalnej gracji, płynności przejścia i instynktu. Jeśli miałaby zakładać się to na pewno miała do czynienia z jakimś rodzajem magicznego artefaktu albo długotrwałego eliksiru. W obu przypadkach planowała je przejąć, co było niczym dziwnym. Dodatkowe wakizashi w rękawie jej kimona było zawsze przydatne.

Boje poleciały w stronę uciekiniera, relatywnie lekkie, a kiedyś jako ćwiczenie Tuski biegała w pełnej zbroi, wraz z hełmem, nosząc dwie statuetki jej przodków wykonane z granitu, trzymane na wyciągniętych na boki rekach. Mogła przysiąść, że jej matka miała niezdrową przyjemność z dręczenia jej.

I owo dręczenie dało wymierne skutki.

Ciśnięta w biegu boja, obojętnie od niewielkiej śmiertelności takiego pocisku, odbiła się od pancerza na barku zabócjy, by polecieć dalej i z pluskiem wpaść do wody tuż przed nim.

Mężczyzna zaklął, skoczył i o mały włos nie przewrócil się, kiedy pod jego nogami niespodziewanie wypiętrzyła się fala.

Pędząc co sił w nogach obrócił się i cisnął w stronę Tsuki nożem, który dosłownie zmaterializował się w jego dłoni.

Ciśnięty byle jak pocisk odbił się nieszkodliwie od nowego napierśnika elfki i w chmurze srebrnego pyłu wrócił w niebyt.

-Kurewskie cudaki!-
wrzasnął, gdy kolejna boja znacząco spowolniła jego bieg.

Ciśnięte przez Hieshiro wiosło zaś spadło tuż za jego plecami, a fala która z tego powodu powstała cisnęła mężczyznę na burtę kutra, na który przymierzał się wskoczyć.

Kląc w obcym języku zaczął się wspinać.

W ostatniej chwili podciągnął się do góry, a dzierżona w rękach Tsuki katana ścięła fragment jego płaszcza oraz podeszwę jednego z butów.

-Heh.-


Prawie dopadła jego nogę, ale przynajmniej zbliżała się, robiła postęp, to dobrze. Co się liczyło to to, że w przeciwieństwie do człowieka, którego goniła, miała przewagę gracji. Wystarczającą by jeszcze nie zatrzymując odbić się od burty i złapać się pala wystającego z wody. Nie było problemu wspiąć się po nim dzięki temu, że katana była schowana, a ona sama miała mocny chwyt. Szybciej dotarła na szczyt niż jej przeciwnik na pokład, co również dało jej piękną przewagę.

Piękną okazję w czasie której wyskoczyła plecami do okrętu w który celowała, w powietrzu łapiąc za rękojeść jej katany i chwytając ją pewniej, tuż po wylądowaniu i zobaczeniu jej przeciwnika stojacego na już na pokładzie, wyprowadziła szybkie cięcie jej Iaijutsu, na wysokości pasa jej przeciwnika. Może kucnie is traci głowę. Może nie kucnie i zostanie wyfiletowany? Chociaż pozbawienie go nóżek byłoby ciekawym.

Mężczyzna zrobił jednak coś nieprzewidzianego, co wcale nie znaczy że pozytywnego w skutkach do jego osoby.

Skulił się, uniósł dłoń i wykrzyczał zaklęcie, aktywując magiczną moc swojego karwasza.

Mała kopuła jadowicie zielonej energii zmaterializowała się nad jego ręką, trzeszcząc wściekle kiedy Benihime uderzyła w nią z pełną siłą. Blask towarzyszący kolizji dwóch silnie magicznych przedmiotów sprawił że Tsuki zmrużyła oczy a jej przeciwnik krzyknął zaskoczony pomimo gogli chroniących jego oczy.

Po sekundzie, która dla dwójki walczących wydawała się nieskończonościa, doszło do konluzji.

Magiczna osłona pękła w chmurze świetlistych odłamków.

Farnese wrzasnął i rzucił się do tyłu kiedy chmara zielonych drzazg wbiła się w jego dłoń i ramię, raniąc go przy tym dotkliwie. Skaleczenie ostrzem Tsuki do którego doszło przy okazji było niczym w prównaniu do tego co zrobił z nim jego własny, teoretycznie ochronny, artefakt.

Sama Tsuki też odruchowo zrobiła krok w tył kiedy kilka magicznych odłamków wbiło się w jej udo, w bardziej bolesny niż groźny sposób.

-Coś ty za jedna... ?-
wysyczał assasyn wspierając się plecami o maszt.

Krew obficie spływała z jego ręki, gęsto kapiąc na podłogę.

-Inwizytorka. Co jest, zapomniałeś którą organizację zaatakowałeś?-

Nie czuła się specjalnie chętna do rozmowy z psychopatą, szczególnie słuchania o tym jakim to się było psem, posłusznie się padało do stóp pana, a w ogóle to była bez honoru... no właśnie gdyby doszło z mówieniem do tego to dopiero by się zawzięła za taką obelgę.

I przystąpiła ponownie do natarcia, celując w nogi swego oponenta. Jedną rękę miał poharataną, głównie dzięki "obronnej" mocy swojego artefaktu, jakiegoś bubla zdaniem Tsuki, więc zostały jeszcze nogi. A potem, jeśli to możliwe, żywcem sprowadzić do zakonu.

Uprzednio zabierając wszystko co wartościowe, była Inkwizytorką, nie instytucją charytatywną.

Mazgus jednak nie zamierzał poddać się bez walki.

W desperackim zrywie cofnął nogę, zacisnął zęby i uniósł swoją nienaruszoną dłoń do góry, by następnie opuścić ją, wyciągnając miedziany szpon w stronę twarzy elfki.

Nie był jednak tak szybki jak waleczni mnisi z górskich zakonów, których to umiejętności Tsuki mogła podziwiać w rodzinnych stronach, którzy walkę wręcz zamienili w sztukę pokroju szermierki.

A dla kogoś kto nie specjalizował się w walce wręcz, taki atak był jak proszenie się o coś ostrego do wbicia w ciało.

Dlatego też Tsuki spełniła jego prośbę, błyskawicznie wysuwając zdobne tanto z pochwy przy pasie i ustawiając sztylet na drodze ataku zdesperowanego zabójcy.

Farnese wrzasnął kiedy krótkie ostrze przebiło jego dłoń.

Korzystając z okazji samurajka po prostu pchnęła mocniej, przybijając rękę przeciwnika do masztu.

Dopiero wtedy też, na chłodno, smagnęła mieczem po nodze mężczyzny.

-Ty elfia cholero!-
wykrztusił bolesnym głosem zabójca.

-Elokwencja godna orka. Mama jest dumna z twojego słownictwa?-

I uderzyła pięścią w twarz oprawcy, kilka razy, by go lekko obić. Trochę bardziej niż lekko, ale nie przesadzała. Ostatecznie chciała go pozbawić przytomności jednym szybkim i pewnych chwytem by móc go na spokojnie związać, zabrać jego rzeczy, które schowałaby do torby, i zacząć nieść go do zakonu.

Gdzie był Heishiro gdy trzeba jej było tragarza?

Dość odległy tupot stóp zasugerował że mężczyzna był już dośc blisko.

Zaś sprzęt, który elfka zdjąła ze swojego przeciwnika była naprawdę drogo dziwny.

Pierwszym problemem były fiolki wiszące na piersi mężczyzny. Pozornie mocne, zapieczętowane i zaklejone woskie zaczęły pękać jedna po drugiej kiedy tylko Tsuki zbliżyła do nich dłoń.

Dziwne gogle zabójcy po zdjęciu z jego twarzy okazały się baskrawo zielone od wewnętrznej strony i pełne dziwnych symboli, okręgów i do tego migotały wściekle. Pierwotnie pewnie miały jakieś zastosowanie, być może pomagały noszącemu dostrzec szczegóły, ale z perspektywy elfki wydawały się niemal całkowicie bezużyteczne.

O rozciętym karwaszu mężczyzny nie było nawet co wspominać.

Największym zaskoczeniem okazał się jednak jego kościany naramiennik.

Zdobny, wręcz promieniujący magią fragment pancerza wydawał się samoistnie trzymać ciała Mazgusa, aż do chwili gdy zaintrygowana elfka dotknęła go ostrożnie. Wtedy też cały przedmiot zatrzęsł się, zapadł w sobie a następnie zaczął zmieniać kształt, klikocząc przy tym wściekle.

W przeciągu dwóch uderzeń serca na ramieniu zabójcy siedział już kościany pająk.


Dziwny stwór zasyczał, potarł o siebie kły jadowe i po płowach płaszcza ruszył w górę ramienia, ku twarzy swojego właściciela.

Nawet nie dała temu czemuś okazji by dojść ku celu bo odruchowo chwyciła schowane wakizashi i szybkim ruchem dobyła je, wykonując diabelnie szybkie pchnięcie w korpus pajęczaka.

Poprzedziło to uderzenie podstawą rękojeści Benihime, wycelowane w głowę dziwnej istoty.

I prawdę powiedziawszy Tsuki była w kompletnej niewiedzy czym było to białe stworzenie, mowa tutaj raczej o funkcji, ale domyślała się, że mogło to działać jak jakaś forma uśmiercenia osoby wiedzącej zbyt dużo.

Sprzęt, który źle reagował na jej bliskość z pewnością wskazywał, że nie pochodziło to raczej z rąk jakiegoś dobrego bóstwa czy leśnej nimfy.

Sam Mazgus wybudził się akurat w chwili gdy Tsuki z zainteresowaniem obserwowała nabitego na wakizashi insekta.

Mężczyzna wrzasnął, cofnął się i próbował uciec, co tylko spotęgowało ból ze zranionej nogi i ręki przybitej do masztu.

-Zabierz ode mnie to paskudztwo!-
krzyknął, przylegając plecami do drewna.- Od kiedy to "wspaiała" Skuldyjska inkwizycja ucieka się do takich środków, co?

W jego wyłupiastych oczach widać było szczery strach na widok unieruchomionego ale nadal żwytonego pajączka.

Stworek wściekle przebierał nogami i strzykał wściekle, próbując dosięgnąć swój cel w postaci Mazgusa Farnese.

-To był twój naramiennik... nie powiem, ktoś naprawdę cię lubi.-


I spojrzała na Mazgusa po czym przystawiła ostrze katany do miejsca gdzie głowa łączyła się z tułowiem i naciskając starała się odciąć głowę, bez niszczenia jej i korpusu.

Psychopata nie ucieknie, zbyt poraniony, osłabiony i z jej tanto wciąż przybijającym jego rękę do masztu.

-Ciekawa rzecz... ale ponad moją płacę jeśli chodzi o sprawdzanie co to jest.-

-Naramiennik... ?-
mężczyzna zmarszczył brwi i spojrzał na swój bark, gdzie jeszcze niedawno tkwił dość niebezpieczny element jego pancerza.

Następnie zaklął, zaciskając zęby.

-Kurwa... A to skurwiele. Całe to jedbane miasto jest wypełnione hipokrytami!-
warknął, waląc tyłem głowy, raz za razem, w maszt.- Weź tu takim zaufaj! Nic, tylko wydymają cię w dupę, naiwniaku, a gdy przestaniesz być przydatny, prezencik od nich urwie ci łeb!

Seryjny morderca, rozpaczając nad okrucieństwem tego świata, nie dostrzegł że dokładnie jego brosza, wykonana w ten sam sposób co kościany naramiennik, zaczyna świecić delikatnie i zmieniać kształt.

Heishiro, który akurat wspiął się na burtę, uniósł brwi widząc tą nietypową sytuację.

-Pani... Co tu się dzieje... ?

Spinka do płaszcza w tym czasie zdążyła już dostać nóżek.

Tym razem cięła przy użyciu jej wakizashi, celując tak by spinka została przepołowiona na dwie równe części. A zaraz po tym zerwała płaszcz z psychopaty, by w razie czego widzieć czy może przypadkiem trzecia rzecz nie zmieni się nagle w nowe kościane zwierzątko.

-Pułapki mające się upewnić, że nic nam nie powie. Pomóż mi z nim.-

Mowa była oczywiście o rozebraniu psychopaty ze wszystkiego, za nic mając sobie jego prywatność. Jeśli Heishiro miał go targać nagiego przez miasto niech tak będzie, ale nie pozwoli jakimś przeklętym przedmiotom na zabicie jej zwierzyny!

Po kilku chwilach darcia, cięcia i zdzierania ciuchów, Mazgus Farnese był goły. A raczej tak goły, na ile musiał być. Buty i spodnie w zupełności w tym wypadku wystarczały, biorąc pod uwagę że to Heishiro musiałby go dźwigać z nabiałem wywalonym na wierzch.

I mimo wszystko zabójca był szczupły ale umięśniony, bez śladów tłuszczu na wyćwiczonym ciele.

W porówaniu do stojącego obok Heishiro i tak prezentował się żałośnie.

Leżąca obok kupka jego rzeczy też nie wyglądała specjalnie imponująco. Pośród podartych ciuchów leżała mała kusza samopowtarzalna, dwulufowy pisolet skałkowy, sakiewka, kilka ząbkowanych noży różnych rozmiarów no i skórzana rękawica, która umożliwiała materializację noża w dłoni noszącego.

Ta część magicznego złomu która wydawała się sprzężona z osobą Mazgusa bezpiecznie wylądowała za burtą.

-Nie moglibyście mnie chociaż opatrzeć... ?-
zapytał z wyrzutem morderca kiedy Heishiro założył mu przygotowane wcześniej kajdany.

Assasyn stęknął, gdyż samuraj nie był w trakcie tego procesu szczególnie wrażliwy na jego rany.

-Zawsze możemy wbić ci hak w odbyt jeśli chcesz.-

Rzeczy zdatne do użytku zostały zgarnięte w worek niesiony przez Tsuki, w czasie gdy jej kompan mógł nieść pojmanego. Natomiast co było ponad jej płacę to fakt, że ktoś musiał mu dać te rzeczy, ktoś mu zapłacił, bo te rzeczy same z siebie się nie pojawiły.

Sprawa dla tych wyżej od niej, bardziej doświadczonych.

Farnese uśmiechnął się lekko na słowa elfki.

-Cholera, skąd wiedziałaś że właśnie to chciałem zrobić tej ślicznotce w zaułku... ?


Uderzenie pięścią była czyste i ładnie wyprowadzone.

Heishiro zignorował jednak krew i zęby która odbiły mu się od ramienia, zadzierając głowę i patrząc na coś daleko za plecami swojej pani.

-Em... Tsuki... ?

Elfka też odwróciła się, zadarła głowę i przysłoniła dłonią oczy, chroniąc je przed promieniami słońca.

Dopiero po kilku sekundach zrozumiała że jednak nie na słońce patrzy, ale na osobę stojącą na maszcie kilka żaglówek dalej, z uniesioną w ich stronę ręką.


Nawet z takiej odległości, Tsuki czuła na twarzy bijące od niej ciepło.

-Do wody!-

Tym razem nie brała eliksiru chodzenia po wodzie. Zdecydowanie nie chciała znaleźć się na płonącej łodzi, która zaraz stanie w płomieniach. Cholerni magowie, cholerne spiski, cholerna Inkwizycja, która była tak bezradna, że nie potrafili pilnować własnego miasta.

W chwili gdy oboje z pluskiem wpadli w przybrzeżne odmęty, łódź na której stali jeszcze przed chwilą pochłonęła biel eksplozji.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 25-11-2013, 17:36   #216
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Rytualny, runiczny krąg pulsował energia i błękitnym światłem. Wszystko wokół jakby zatrzymało się na chwilę, zwolniło. Zaskoczenie na twarzy szamana i zebranych gobosów i orkowych popychli, zdziwienie na twarzach krasnoludów, piana na pyskach dzików. Heksagam w środku wzoru zamigotał, tak jak i ryty, jakieś takie nie orcze się zdające, opasowujące i tworzące ten wytrysk manicznej fluksacji. W ułamku sekundy jednak, nie zauważalnie wszystko wróciło do normy, jaką były: dziki ryk, hałas i szarża. Na krótki rozkaz Buttala powietrze rozcięły niczym trzaski bicza strzały, bełty i kule, które banda wkurwionych krasnali posłała prosto w jak to określił kiedyś Thorgi: „szefa czarującego orka”, nie zwalniając jednak ani na sekundę dzikiej szarży na złamanie karku…orków oczywiście. Z dzikim rykiem Buttala gnającego na samym przedzie: -Paaaaaal, rżnij, biiiiiiiiij dzika włochata horda (wsparta dzikami) rozpoczęła rzeźnię.

Szaman, wyraźnie nastraszony zamachną swą dziwaczną laską opatrzona wypatroszonym łbem wiewiórki z frędzlami wystającymi z nosa i z powolnym miarowym, acz dudniącym dźwiękiem przed szarżującymi począł wyrastać cierniowy las. Rósł jednak o wiele za wolno i w chwilę, nim zdążył się ukształtować czy zaszkodzić, zostal rozjechany i stratowany. Ot, pierdółka na drodze, jak sarna czy przechodzień dla pośpiesznego dyliżansu.


Pociski wszelkiego typu sypały się skąpa mżawką na zieloną ścianę przyszłych trupów. Co i raz, choć nie dość często któryś z wojowników padał trafiony bełtem czy strzałą, kilku zaś goblińskich czarorzutów stratowanych zostało na miazgę przez twarde niczym stal racice bojowych dzików. W pewnym momencie jeden z bełtów smyrgnął w skroń szamana, wyrywając go z transu i przerywając mu nim cisną kolejne zaklęcie. Po chwili szarża dotarła do ściany zielonych wojowników. A po kolejnej zaczęli ginąć.


W pełnym pedzie Resnik dotarł do poszukiwanego przez siebie szamana, sprawcy całego tego cyrku który gnębił go tak długo i odbierał mu dobry nastrój i siły…i z całej mocy jaką w sobie miał zamachną się toporem. Topór, mocne, solidne a krasnoludzkie ostrze o szerokim ostrzu wbiło się głęboko w bark szamana, niemalże odrąbując mu lewą rękę i obalając go na ziemię. Cudem jeno widać swych obszczymurzych bogów uniknął stratowania przez racice potwora, którego to Buttal dosiadał. Tymczasem sam potwór rozdarł na strzępy jednego z przybocznych szamana, potężnymi uderzeniami swych kłów rozdarł go na strzępy.

W tej fazie bitwy niejeden ork padł na ziemie by już nie powstać. Jeno na lewej flance, gdzie zgromadziło się kilku uciekających goblińskich czaromiotów doszło do nieprzyjemnej czy wręcz tragicznej dla sytuacji. To jest jeden z dzików padł trafiony oszczepami, przygniatając swego właściciela. Natychmiast dwóch kompanów rzuciło się na pomoc powalonym lecz nadciągali już orkowie. Doszło do szybkiej i krwawej rzeźni. Obustronnej.


Nim kolejne krasnolud nadciągnęły na pomoc, orkowie, w bersekerskim niemal szale, nie zwalczając na straty zarznęli obydwu dzielnych obrońców, przygniecionego jak i dzika, ponosząc jednak straty, walcząc bez opamiętania i bez rozsądku, nie zważając na straty, ból i śmierć.
Tymczasem kurier zeskoczył z rozpasanej bestii na której akurat jechał i z pędem, samotną szarżą rzucił się by dobić tego pierdzielonego upierdliwa w szmatach ze szczurów. Szamana znaczy się.

Na jego drodze stanął oczywiście kolejny upierdliwiec. Wielki, oskórzony i okuty blachami (gdzieniegdzie przynajmniej) ork z kanciastym toporem rzucił się by go zatrzymać. Syn klanu Resników, ufny we wpojone mu przez szkolenie i krew odruchu nie zatrzymując się osunął w swej dłoni trzon swego topora, by trzymać go przy ostrzu i z całej siły tępym obuchem okutego końca zdzielił nadbiegającego w skroń, miażdżąc ją, tak że gdy biegł dalej, z topora ściekały kęsy rozbitego mózgu. W tym czasie Torga, wojowniczy syn równie wojowniczego (choć raczej rachunkowo) klanu potykał się ze swoją działką orków, siekąc ich z ogromną wprawą, tnąc, rzezając i gryząc. Tymczasem Floina czekało dość niespodziewane przeżycie.

Konkretnie próbował on skasować małego goblinka, wyjątkowo karłowatego szamana, można by dla precyzyjności rzec, ale ten uciekał i uciekał, umykając sprawnie pomiędzy walczącymi. Gdy w końcu udało się Floinowi osaczyć go między sobą a jakowąś skałą… ten obrócił się i cisnął w Floina kamieniem. Nie był w tym jednak zbyt dobry. Kapłan chwycił lecący pocisk i obserwował rosnące przerażenie szamana, gdy tenże kamień przemienił się w jego rękach w młot. Po chwili było po wszystkim.

W międzyczasie, czy też biorąc pod uwagę tępo bitwy, równoczasie, kurier doskoczył do szamana, który zdążył się był już ponieść. Jednak zabrakło mu refleksu – nie zdążył zasłonić się przed toporem wrażającym mu się prosto w łeb. Upadł ponownie, już na stałe.
Kurier wolno, zmęczony podszedł do jego magicznej laski i złamał ją z Butta. Eksplozja odrzuciła go an dobre pięć sześć metrów. Upadł i podniósł się z trudem.


Wokół, po skalach i drzewach zaczęły walić pioruny. Niebo zasłoniły ciemne chmury. Lunęło.

Kopula zaczęła się zapadać. Strząsnąwszy błoto z twarzy, Buttal ponownie rzucił się do walki. Po kilku minutach ostatni uciekający orkowie i nieszczęsne resztki goblinów z tej dolinki, byli martwi.
 
vanadu jest offline  
Stary 27-11-2013, 02:42   #217
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


Za oknem konaty przeznaczonej dla Jeana roztaczał się niesamowity widok.




Stojąca na balkonie Dennise uśmiechnęła się lekko, wspierając się na balustradzie i wodząc wzrokiem po otaczających pałac drzewach. Równie dobrze mógł być to las, który wielki temu wdarł się w głąb elfickiego miasta, ale równie prawdopodobnie mógł być to najzwyklejszy w świecie park który, jak na elfie standardy przystało, niczym od lasu się nie różnił.

Kapłanka obróciła się na pięcie i uniosła brew.

-Dali ci chociaż pokój z widoczkiem…

-Ta?-
zajęty lustrowaniem pokoju Jean niezbyt zarejestrował wypowiedziane przez kobietę słowa.- To wspaniale…

-Chcę podwyżki.

-Dobrze, cieszę się…
- mruknął, badając płaskorzeźby na ścianach dookoła łóżka w czasie gdy Jasiek i Seravine sprawdzali podłogę oraz wszelkie sprzęty znajdujące się w komnacie.

Dennise uśmiechnęła się lekko.

-Masz ptaszka jak ważka.

-Tak, tak, wspania…-
Le Courbeu zmarszczył brwi i powoli zamknął szkatułę, którą wcześniej otworzył jakby spodziewając się w środku jadowitego węża.- Co powiedziałaś?

Gnomka przewróciła oczami, westchnęła i płynnie przeszła na swój rodowity język, siadając jednocześnie na balkonowym fotelu.

-Spodziewasz się, że będą chcieli cię otruć zaraz po przyjeździe?- zapytała spokojnie, co z powodu specyfiki gnomiego narzecza zabrzmiało jak seria szybko wyrzuconych z siebie sylab połączona losowymi samogłoskami.

Szpieg bezradnie wzruszył ramionami.

-Ivette powiedziała, że taka nagła zmiana władzy nie może oznaczać dla nas nic dobrego.- odparł, ściągając z głowy kapelusz i zabierając się za rozsupływanie butów. W jego ustach gnomi brzmiał jak tasiemiec umlautów.- Z resztą nie trucizny się spodziewam, ale podsłuchów.

Kapłanka z pewną irytacją rozmasowała brew.

-Spodziewasz się że znają tu gnomi?

Jean parsknął, siadając na łóżku i zrzucając ciężkie obuwie.

-Jest dobrze kiedy jakiś drzewojeb z łaski swojej nauczył się wspólnego. Znajomość A’louskiego jest podobno u nich przejawem niebezpiecznego kosmopolityzmu a gnomi, krasnoludzki i, nie daj Olidmammaro, orkowy to dla nich czarna magia…

Słowo „ork” po gnomiemu było synonimem słowa „idiota”.

Mimo to Dennise nie wydawała się szczególnie uspokojona.

-I tak nas pewnie podsłuchują…

-To mamy jak w banku.

-A nasze kwatery? W sensie nas, jako twojej świty?


Jean wzruszył ramionami, przymierzając się do zdjęcia spodni. Opanował się jednak, biorąc pod uwagę że nie był sam w pokoju. Nacząco spojrzał na Dennise, która wydawała się w ogóle nie przejmować tym że jej pracodawca chce się umyć i wykąpać.

Zaklinacz westchnął.

-Sprawdzone. I nawet nieszczególnie kryli się z faktem że wywietrzniki pod sufitem mają takie echo, że to co ktoś mówi w środku słychać na drugim końcu rury, choćby i ona była na drugim krańcu pałacu…

-Acha…-
gnomka pokiwała głową i zeskoczyła z fotela.- No dobra, idę już stąd. Od kiedy stałeś się taki skromny, co?

-Za pokazy się płaci
.- odciął się Jean, rozpinając koszulę.

Zamarł, kiedy tuż obok jego nogi przemknęło coś czarnego i zniknęło pod łóżkiem.

-Em… Sargas?

Jakby w charakterze odpowiedzi, leżący w wezgłowie łóżka kocur przewrócił się na bok, mrucząc z zadowolenia nad jakością jedwabnych poduszek wstępnie przeznaczonych dla jego pana. Sam gnom natomiast szybko sięgnął po leżący na łóżku rapier i ostrożnie zajrzał pod łóżku, tylko po to by odkryć tam niemal kpiącą z niego pustkę.

Następnie podskoczył, kiedy za jego plecami rozległ się tupot łap który ucichł za sięgającym ziemi gobelinem.

-Chennet!

Dwie sekundy później drzwi od komnaty gnoma otworzyły się z hukiem kiedy Ogar wpadł do środka z dwoma pistoletami w rękach. W ślad za nim wparowali Bertrand i Claviss.

-Co jest szefie?- szczeknęła nerwowo niziołka, podskakując lekko na czubkach palcu i mocno zaciskając dłonie na rękojeściach swoich długich noży.- Już jest bajzel?

-Nie jestem pewien…-
odparł Jean, szpicem szpady odsuwając falujący jeszcze gobelin.

W miejscu gdzie chwilę wcześniej było wyraźne wybrzuszenie nie było już nic.

W progu pojawiła się zaalarmowana zbiegowiskiem Seravinne.

-Co żeś znowu napsocił?- zapytała rzeczowo, rozglądając się po komnacie nieoficjalnego kochanka.

Gnom nerwowo przełknął ślinę.

-Dałbym głowę że coś tu było…

-Ale co?

-No nie wiem!
- z irytacją machnął dłonią w stronę łoża.- Najpierw wlazło mi pod łóżko, a kiedy tam sprawdzałem, przebiegło mi za plecami…

-A Sargas?

-Co Sargas?
- Jean zmarszczył brwi, na co złodziejka wymownie spojrzała na kocura.

-Nie nie zareagował, ni nic?

-Gdzie tam! Obżarł się i śpi, pchlarz bezużyteczny…

-A nie brałeś pod uwagę że coś ci się mogło przewidzieć, szefie… ?-
zapytał ostrożnie Chennet, opuszczając oba pistolety ale nie chowając ich jeszcze do kabur.- Wiesz, emocje, ciężka podróż, incydenty na drodze… Z resztą to twoja pierwsza tak ważna wyprawa… dyplomatyczna.

Dodał szybko pod znaczącym spojrzeniem swojego tymczasowego zwierzchnika.

Le Courbeu chciał się kłócić, opieprzyć ochroniarza za wmawianie mu jakiś głupot i ogółem za brak szacunku do jego szacownej osoby. Równie mocno miał ochotę zrugać Seravinne za jej bezczelne przytyki oraz Claviss za to cholerne steopowanie po jego połodze.

Tak jednak nie uczynił.

Zamiast tego westchnął, schował szpadę do pochwy i rzucił ją na łóżko. Ciut poirytowanym wzrokiem przebiegł po twarzach gości swojego pokoju.

-No dobra…- mruknął, nie chcąc dzielić się przypuszczeniem, że równie dobrze ktoś igra z nim za pomocą iluzji.- Może i macie rację, mogę być ciutkę zmęczony… A teraz z łaski swojej wyjdźcie, bo chcę się umyć. No chyba że panny aż tak bardzo chcą mi pomóc w kąpieli… Em… Halo?! Słucha mnie ktoś?!

Seravinne, która wraz z resztą wpatrywała się w jakiś punkt nad ramieniem gnoma, uśmiechnęła się niepewnie.

-Cóż… Zwracam ci honor, nie jesteś przemęczony…

-C… Co?-
Jean zawirował, obracając się na pięcie.

Bo na szafce za jego plecami siedział kot.

A dokładniej czarna, gładka kotka. I pomimo sporych doświadczeń z tą rasą, Le Courbeu zamarł, po raz pierwszy widząc takiego cudaka. Nawet Sargas wydawał się zwykły i bury wobec kocicy która jakimś sposobem zinfiltrowała komnatę gnoma.

Wyglądała jak kot z mokrych snów Panny G.




Chal-Chennet odchrząknął.

-Może oni tu w ten sposób dostarczają zaproszenia, czy coś… ?

Nim ktokolwiek mu odpowiedział, na korytarzu rozległy się kroki. Ivette, nadal w swojej przepisowej sukni i Błaszyku, stanęła w progu sypialni gnoma, trzymając w ręku drapowaną kopertę.

-Jean, mamy oficjalne zaproszenie na kolację z…- zamarła i uśmiechnęła się lekko, widząc powód ciszy w całym pomieszczeniu.- O… Kotek.

-Uwaga, ostrożnie
.- Ogar szybko zagrodził jej drogę do zwierzęcia.- On ma broń.

Samo zwierze zaś z pewnym znudzeniem spojrzało na zbiegowisko i zaczęło lizać się po łapie.


Petru


Ceth z pewną irytacją odgarnął gałąź ze swojej drogi, starając się dotrzymać kroku pędzącemu przez zarośla Petru. Prawda, tropiciel nie biegł tak bezpośrednio, ale tempo, jakie narzucił całemu pochodowi dawno już opuściło rejony „szybkiego marszu” i zbliżało się do „biegnę, mimo że o tym nie wiem”.

Klnąc cicho, przeskoczył ponad sporą sadzawką i trącił mieszańca w ramię.

Tropiciel westchnął.

-Czego znowu nie rozumiesz… ?

-Całości
!- szczeknął druid, rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu drzewnych olbrzymów.- Najpierw wpadasz do obozu, mówiąc o jakiejś zielonoskórej pannicy, wyciągasz nas stamtąd bo w istocie obozowaliśmy na żywiołku o którym to ona dobrze wiedziała a teraz prowadzisz nas do niej… dlaczego? Dlaczego, do cholery, idziemy do kogoś kto wstępnie planował nam los pokarmu dla sterty ożywionej ziemi? I moglibyśmy zwolnić? Zaraz mi coś w krzyżu strzeli!

Peloryta przewrócił oczami, nie zwracając uwagi na utyskiwania starca.

-Gdyby była dla nas faktycznym zagrożeniem, ja i Aust mielibyśmy teraz konsystencję mielonego mięsa. Zamiast tego jej pupile nie zgnietli nas a ona sama wysłała nas żebyśmy uniknęłi masakry z żywiołakiem… Z resztą, na Ojca Światła, przecież to istota zrodzona z natury. Na własne oczy widziałem!

-Nie myśl, że wszyscy którzy czczą naturę muszą być osobami z którymi chcesz mieć kontakt...-
burknął starzec, wchodząc pod górkę, ku skupisku drzew gdzie Petru ostatni raz spotkał dziwną kobietę.- Są druidzi, którzy najchętniej widzieliby cały świat z ludźmi wyrżniętymi w pień… Są klany leśnych elfów zabijający, dlatego że instynkt im tak podpowiadał… Są

-Są też zatwardziali głupcy, którzy zawsze uważają że mają rację!

Petru sapnął i odwrócił się na pięcie, kiedy Elia dosłownie wyłoniła się z pnia pobliskiego drzewa. Rulf charknął a w jego dłoniach w niemal magiczny sposób pojawiły się topory a M’koll bezwiednie uniósł łuk, mierząc w kierunku kobiety.

Tylko Wicher wydawał się niezainteresowany pojawieniem dziewczyny.

Lu’ccia uniosła brwi.

-Jak pani to zrobiła… ?

-Nie interesuj się, smarku.-
ucięła szybko Elia, a jej wzrok na chwilę zatrzymał się na dziewczynie.- Hmm… To z twojego powodu całe to zamieszanie, co?

-Em… Przepraszam?

-To ty nic nie wiesz… Może i dobrze. Mniejsza. I tak niedługo was tu nie będzie.
- spojrzeniem przebiegła po reszcie grupy.- Jeden druid, dwóch ludzi z krainy gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby mieszka i troje zza gór, z ziem od Naz’Raghul różniących się tylko znacznie bardziej upartymi mieszkańcami…

Uśmiechnęła się lekko, kiedy Wicher omiotał oddechem jej włosy.

-Tylko ten tutaj wydaje się normalny…- mruknęła, wodząc dłonią po upstrzonym rogowymi wypustkami łbie wilka.

Ceth zaś przewrócił oczami, wspierając się o swoim kosturze.

-Driada…

-Sam jesteś driada, stary cepie.-
odcięła się dziewczyny, gniewnie mrużąc oczy.- I lepiej mnie tak nie nazywaj, jeśli nie chcesz skończyć z mchem w uszach, starcze…

-Grozisz mi, córko lasu?

-Grożę ci, proszę… Czekaj… Co…? CÓRKO LASU?!


Petru o mały włos nie podskoczył, słysząc raptowną zmianę w głosie niewiasty.

Rulf i M’koll, którzy zdążyli opuścić broń, znów jej dobyli, mierząc w stronę śmiejącej się histerycznie kobiety. Obaj, cofając się powoli, spojrzęli w stronę Cetha.

-Co żeś jej powiedział… ?

-Co… ?-
druid wydawał się równie zaskoczony co reszta towarzyszy.- Ja… Ja nic jej nie powiedziałem…

-Opuśccie broń.


Rulf obrócił się i rzucił okiem na stojącego dalej Austa.

-Co? A co jeśli jej odbije?

-To że jej odbije jest tylko możliwe. A to że jeśli nie opuścicie broni to dostaniecie po łbie jest bardzo prawdopodobne…


M’koll zmarszczył brwi.

-Ale jak to… ?

Obaj, Skuldyjczyk i Peloryta, zamarli kiedy coś z bardzo dużą irytacją prychnęło im na głowy, mierzwiąc włosy na głowie tropiciela oraz prawie zrywając skórzany kapelusz z głowy brodacza.

Obaj, Skuldyjczyk i Peloryta, bardzo powoli opuścili broń.

Elia zaś przestała się śmiać, otarła z policzka łzę rozbawienia i z pewnym politowaniem spojrzała na Cetha, Petru i ich zaskoczonych towarzyszy.

-Biedny, naiwny staruszku…- westchnęła, wchodząc pomiędzy nich i skinieniem głowy nakazując podążenie jej śladem. Mieszaniec spojrzał na starego druida, na co ten wzruszył bezradnie ramionami i ruszył za setnie ubawioną niewiastą.

Dziewczyna zaś mówiła dalej.

-Dla was, druidów, wszystko pochodzi z natury, od natury lub jest jej pochodnym. Wierzycie że natura jest wszechwiedząca, dąży do równowagi i że sama w sobie radziłaby sobie znacznie lepiej gdyby na ziemiach tego świata nigdy nie pojawiła się cywilizacja…

-No tak.-
Ceth gniewnie nastroszył brodę.- Przecież w naturze występują…

-Uważacie, że świadectwem mądrości natury są enty, pasterze drzew, którzy strzegą lasów i dbają o swoich drzewnych przyjaciół. Uważacie że nimfy, driady, leśne ogniki oraz wszelkie magiczne stworzenia związane z lasami i naturą ukazują samoświadomość natury…


Tym razem to Aust zmarszczył brwi, łypiąc to na plecy dziewczyny, to na ciut zakłopotanego druida.

-A niby tak nie jest… ?

Elia pokręciła głową.

-Prości, prości ludzie…

-Jestem półelfem…

-Tym gorzej! Elfy są jeszcze gorsze od wszystkich druidów razem wziętych!-
warknęła dziewczyna, potrząsając głową.- Zarozumiali ignoranci uważający siebie za dzieci lasu, stawiający się na równi z entami i nimfami, wielbiących je niczym awatary przyrody…

-A co?-
Ceth w końcu znalazł język w gębie.- Chcesz mi powiedzieć że tak majestatyczne twory natury nie zasługują na szacunek…

Dziewczyna przystanęła na chwilę, zerkając nań ponad ramieniem.

-A nie brałeś pod uwagę że ktoś najzwyczajniej stworzył nimfy, driady i enty? Nie brałeś pod uwagę że natura to jeden wielki chaos sprzecznych tworów, wymagający opieki nad nim jak na małym, pieprzonym dzieckiem?

Za równo Aust jak i Petru zamarli, otwierając lekko usta.

Elia zaś westchnęła i ruszyła dalej.

-Chodźcie, jeszcze kawałek drogi przed nami. Jeśli już musicie mleć ozorami, to lepiej zrobić to w bezpiecznym miejscu… Z resztą miejscowi zaczynają się wami interesować, a to zwykle nie wróży nic dobrego…

Rulf parsknął, zerkając na kroczącego obok olbrzyma.

-Mi tam wyglądają na całkiem oswojonych…

-Nie o nich mówię, głupku.


Petru zaś gwałtownie obrócił się, kiedy stojące obok, powyginane drzewo poruszyło się i zawirowało, by następnie odbiec lekkim krokiem. Aust zaś krzyknął i odskoczył od pozornie niegroźnego krzewu gdy ten wyciągnął dłoń i musnął jego policzek.

M’koll odruchowo chwycił za broń.

-Co tu się dzieje, do jasnej cholery?!

Nim ktokolwiek mu odpowiedział, kolejne młode drzewo powstało, tanecznym krokiem zbliżyło się do grupy i w ostatniej chwili umknęło do tyłu. Petru bezwiednie rozszerzył oczy kiedy pomiędzy liśćmi mignęła mu uśmiechnięta, kobieca buzia.




Elia westchnęła tylko.

-Głupie siksy…


Tsuki


Dwie brudne, ciut okopcone postaci wyłoniły się z wody kilkadziesiąt metrów od eksplozji zbierającej swoje żniwo na statkach zacumowanych niedaleko Czarnego Doku. Niższa z postaci zaklęła cicho, złapała swojego więźnia za kark i wyciągnęła na brzeg, próbując jednocześnie nie myśleć o stanie swojego pancerza, ubrań i włosów.

Mazgus jęknął kiedy niedelikatnie został ciśnięty na kamienne schody prowadzące do dzielnicy nabrzeżnej.

-Ał… Delikatniej…

-Morda
.- rzuciła krótko samurajka, łapiąc dech i rozglądając się po powierzchni brudnej wody.

-Więzień czy nie, nie powinnaś mnie tak poniewierać! Większość czasu spędziłem pod wodą a z powietrzem miałem tyle kontaktu co sobie o mnie przypomniałaś!

Cichy wizg ostrza tnącego powietrze sprawił że zabójca zamarł gdy czubek miecza zatrzymał się cal od jego nosa.

-Której części zwrotu „morda” nie rozumiesz?- wycedziła przez zęby elfka, nadal w oczekiwaniu patrząc na morską toń.

Farnese spojrzał w tym samym kierunku, uniósł brwi a następnie uśmiechnął się lekko.

-A… Twój koleżka… Nie masz już co na niego czekać…

-Zamknij się.

-Mądrala wskoczył do wody obwieszony metalowymi płytami.

-Powiedziałam żebys się zamknął…

-Równie dobrze można było przypiąć mu łańcuch i użyć jako kotwicy… ARGH!


Elfka cofnęła się o krok i strzepnęła krew z ostrza, ignorując jęki bólu i przekleństwa ze strony swojego więźnia. Sam Mazgus zaś dociskał dłoń do boku głowy, próbując zrobić coś z krwią cieknącą mu między palcami.

-Moje ucho!

-Mogłam odciąc ci coś co w pierdlu i tak nie będzie ci potrzebne…

-Ty mała, wredna su…

-Uważałbym na słowa.


Tsuki odwróciła się na pięcie i uśmiechnęła z ulgą, by w kilka sekund przywołać na twarz wyćwiczony przez lata wyraz absolutnego spokoju, żeby nie powiedzieć, znudzenia.

Heishiro natomiast potrząsnął głową jak pies i prychnął.

-Chwilę to trwało…- zauważyła elfka, na co jej przyboczny uniósł w górę palec, prosząc o chwilę ciszy.

Następnie zgiął się w pół i nie tyle zwymiotował, co zwrócił kilka litrów wody zalewających mu płuca.

-O przodkowie…- sapnął umęczony mężczyzna.

Farnese z umiarkowanym zainteresowaniem rzucił okiem na powstałą kałużę.

-Cholera, to powinno się tak świecić… ?

-Zamknij mordę…

-Ja tam chyba widzę kryl!

-Naprawdę aż tak ci śpieszno do dziury w drugim uchu?


Zabójca uniósł dłonie w geście poddania i uśmiechnął się przymilnie.

-Już nic nie mówię.- zapewnił, wykonując dookoła ust gest zamykania kłódki i wyrzucania klucza.

Heishiro westchnął ciężko.

-Nie dziwie się że przy brzegu nie ma ryb…- mruknął, otwierając dłoń i pokazując pustą buteleczkę po eliksirze.- Oddychanie tym gównem przypomina zaciąganie się smrodem z wychodka… I to tak głęboko…

Tsuki skrzywiła się, pochodząc do Mazgusa i stawiając go na równe nogi.

-Bez szczegółów proszę…

-Wybacz pani.

-I ja też. Wiecie, jaki ja mam wrażliwy żołądek?!


Ułamek sekundy później zabójca wrzasnął z bólu i zgiął się w pół kiedy samuraj niby przypadkiem pociągnął jego łańcuch do góry.

-AJ! BRUTANOLŚĆ INKWIZYCJI! BRUTALNOŚĆ INKWIZYCJI!

Mając w perspektywie tylko swoje buty i mokre kamienie murowanego nabrzeża nie dostrzegł grupy gwardzistów świątynnych, na których czele stał wąsaty sierżant w poplamionej krwią tunice oraz Laurie, która z ulgą uśmiechnęła się na widok przyjaciółki i tylko kątem oka rzuciła na pożar, którym już zajęli się ochotnicy uzbrojeni w wiadra.

Kapłanka przewróciła oczami.

-Coś czuję że to na mnie spadnie pisanie raportu za to wszystko… ?

-Najpiewniej.-
rzuciła Tsuki, wypychając więźnie na górę, po schodach.- Ale to potem… Teraz muszę się umyć…

-Oj…

-Laurie?

-Tak?

-Czemu każdy port w tym pieprzonym kraju ma dookoła wodę o konsystencji zupy?



***


Stojąca w progu łazienki elfka zmarła, unosząc brew.

-Cóż… Łał…

Stojąca za jej plecami towarzyszka uśmiechnęła się tylko.

-Może to nie twoje lokum, ale też nieźle, co?

Tsuki ostrożnie skinęła głową, zdjęła z siebie szlafrok w który ubrała się zaraz po zrzuceniu brudnych ciuchów i powoli weszła do małego, wyciemnionego pomieszczenia oświetlonego tylko i wyłącznie blaskiem świec.

Szczęśliwie, Wielebna nie okazała się szczególnie nastawiona na wysłuchiwanie opowieści z ust elfki.

Na widok pojmanego zabójcy, zakutego na wszelki wypadke w kilka łańcuchów oraz obrożę, uśmiechnęła się tylko lekko, poleciła zaprowadzić Inkwizytor Tsuki do przygotowanych dlań komnat i natychmiast uszykować jej kąpiel.

Cóż, efekt był co najmniej zadowalający.




Elfka westchnęła cicho, wysunęła stopy z klapków i ostrożnie zanużyła się w wodzie, niemal czując jak warstwy brudu odchodzą od jej ciała.

Leciutko uśmiechnęła się na widok wchodzącej za nią towarzyszki.

-Dołączysz się?

-Nie dzisiaj.-
Laurie puściła kochance oko.- Najwyżej umyję ci plecy…

-Milutko.

-…i wypytam co tam się do jasnej cholery stało.


Błogość, która rozlała się po umyśle wojowniczki wobec perspektywy kąpieli zniknęła jak ręką odjął, zastąpiona wizją szczegółowych i męczących pytań padających z ślicznych ust jej przybocznej.

-No dobra…- westchnęła.- Od czego mam zacząć?

-Może od tego, czemu Heishiro oddał pod drzwiami świątyni kilka litrów wody?

-Oj tam, oj tam…

-Tsuki, w tym pływał kryl…



Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=05XBQv0dUkA[/MEDIA]


Topór z głośnym chrzęstem rozłupał bark, połapał żebra a następnie wgrył się w serce i płuca zaskoczonego tym faktem orka. Stwór wydał z siebie dźwięk podobny do beknięcie, spojrzał na silną dłoń trzymającą oręż by finalnie ciężko opaść na plecy.

Kiedy jego stygnące truchło uderzyło o twardą skałę, z głębi paszczy bryzgnęła czarna posoka.

Buttal sapnął i wyrwał topór z zielonego cielska.

-Dobra nasza!- ryknął Torrga, przejeżdżając obok i silnym pociągnięciem za wodze zmuszając swojego dzika do zatrzymania się.- Orkowie nie żyją! Kopuły też nie ma!

Ekscytacja która trawiła go w czasie bitwy wciąż trwała, przez co brodaty wojownik nie zwrócił nawet uwagi na piorun, który spopielił małą sosnę rosnącą na zboczu kilkanaście metrów dalej.

Buttal z resztą też tego nie dostrzegł.

-Straty?

-Kilku naszych nie wróci. Kilku już za bardzo nie powalczy…


Kurier skinął głową.

-Szaman nie żyje, co nie zmienai faktu że miejsce rytuału nadal się tu znajduje… Musimy je zniszczyć.

-Czym?-
Floin, który w czasie bitwy bardziej skupiał się na leczeniu towarzyszy niż na faktycznej walce, zbliżył się do Resnika, prowadząc za wodze dwa dziki.- Kilofami? Młotami? To draństwo jest szerokie na kilkanaście metrów, wykute w kamieniu!

Buttal zamyślił się, przyjmując lejce swojego wierzchowca.

-Umiesz tworzyć magiczne światło… ?

Kapłan z niesmakiem zmarszczył nos.

-Toć to kuglarskie sztuczki!

-Umiesz, czy nie?-
zniecierpliwił się kurier, wodząc wzrokiem po burzy wirującej niczym cyklon ponad wzgórzem.

-Tak, umiem… Od bieli po pieprzony róż!

-Stwórz kilka takich świetlików, niech się tutaj unoszą. Miejmy nadzieję że artyleria załapie co i jak…

-No dobrze, niech ci będzie…-
Kamol przewrócił oczami, wyjął zza pasa mały symbol Moradina i zaczął inkantację.

Torrga, który stał na brzegu wzgórza i obserwował przebieg bitwy odwrócił się i uśmiechnął niepewnie do kompanów.

-Chłopaki…

-Co jest?-
burknął Floin posyłając w powietrze jeden czerwony świetlik za drugim.

-Lepiej się stąd zbierajmy…

-Co? Dlaczemu?-
Buttal pytająco uniósł brwi.

-Dlatemu?- wojownik chwycił swojego nieformalnego pracodawcę za ramię i przeciągnął go na skraj wzgórza.




Zielona fala zbitych ciał, pancerzy i broni zbierała się u stóp skalnego czubu, przybierając na sile z każdą sekundą.

Resnik przełknął ślinę.

-Odwrót…

-Co?

-ODWRÓT!-
ryknął krasnolud, popychając towarzysza w stronę jego dzika i samemu rzucając się w stronę własnego wierzchowca.- Wszyscy na siodła! Uważać na rannych! Zabitych zostawcie!

Młody kurier rozejrzał się w siodle gdy jego dzik nerwowo obrócił się dookoła własnej osi.

-Floin!- ryknął, na co stary kapłan pokiwał głową stojąc pod chmurą czerwonych świetlików.

-Chwila, już kończę…

-Nie ma na to czasu! Jazda! Mniejsza o krąg, trzeba się stąd wynosić!

-Momencik…

-Teraz!


Zaskoczony krasnolud zobaczył tylko pędzącą w jego stronę dłoń a następnie zaklął siarczyście kiedy brutalnie został poderwany do góry, tylko po to by resztą dość szybkiej i wyboistej jazdy spędzić z nosem wbitym w dzikowe futro.

Sam zjazd po stromym wzgórzu na grzbiecie rozpędzonego dzika był czymś, co Buttal wspominał jeszcze przez długie lata.

Ciężkie, krępe zwierze o krótkich nogach stworzone było nie tyle do prędkości, co do taranowania wrogów, wdeptywania ich w ziemię oraz rozrywania na kawałki przy jednoczesnym zapewnianiu jeźdźcowi możliwie stabilnej pozycji w czasie szarży oraz mającej po niej miejsce walki.

Z drugiej jednak strony nawet krasnoludzkie dziki podlegały grawitacji.

Dlatego też Buttal klął niczym zawodowy szewc, wyrzucając pod niebo prawdziwą litanię obelg i obelżywości pod adresem całego świata kiedy jego wierzchowiec pędził na dół ze stanowczością i szybkością toczącego głazu, mając kontakt z podłożem tylko wtedy gdy przypadkiem jego racice trafiały na twardy, kamienny grunt.

Dwadzieścia wściekle rozpędzonych dzików praktycznie nie zwolniło, wbijając się w tylne linie orków i niczym rozgrzany nóż w maśle, przebijając się do napierających cały czas formacji krasnoludzkiej piechoty.

Kilka sekund później szczyt wzgórza, rojący się od orkowej kontrszarży, eksplodował od celnie wystrzelonych, artyleryjskich pocisków.

Buttal, ani żaden inny członek jego oddziału, tego nie dostrzegł.

Kilka minut później, z trudem schodząc ze swojego wierzchowca, kurier był blady niczym śnieg na który opadł.

Floin prychnął.

-Kto cię uczył jeźdźcie, chłopcze?- zrzędził stary kapłan, otrzepując płaszcz z dzikowej sierści.

-Mghm…- odparł Resnik, leżąc twarzą w śniegu i nie czując potrzeby by się podnieść.

-Co mówiłeś?

-MGHM!

-Czekaj, obrócę cię… No, teraz mów…

-A weź mnie ugryź ty stary, upierdliwy, niezadowolony z życia, anachroniczny…

-Zmieniłem zdanie. Leż sobie.

-MGHM!


Wstając z zaspy, Buttal odruchowo przebiegł wzrokiem po polu bitwy.

Zamarł, a następnie uśmiechnął się szeroko kiedy zbocze jednej z gór na północy rozjaśniło się błękitem krasnoludzkich run a następnie eksplodowało splotem światła, zwiastującym otwarcie jednej z odnóg Podziemnej Drogi.

-Hej ty! Dupa w troki i jazda za mną!

Ze śniegiem na brodzie i obłędem w oczach Buttal spojrzał na siedzącą na górskim koniu Irinę.

-S… Słucham… ?

Krasnoludka uniosła znacząco brew.

-Na wszechojca, ale cię sponiewierało… No ale nic, ładuj się! Jedziemy!

-Ale gdzie... ?-
burknął kurier, z trudem łądując się na grzbiet zwierzęcia.

-Ojciec znów coś od ciebie chce. I nie marudź. Było spieprzyć sprawę z kopułą to już nic by od ciebie nie chciał…

Floin i Torrga również zaczęli ładować się na dziki.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 08-12-2013, 19:12   #218
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Od momentu gdy Elia wychynęła z drzewa Petru trzymał język za zębami. Słuchał tylko, z niepokojem zauważając że znowu o Lu'cci jest mowa i zastanawiając się co jeszcze dziewczynie grozi. I kim była sama Elia? Przez chwilę miał wrażenie że jest krewniaczką Nemertes, ale słowa zielonoskórej poddały w wątpliwość to domniemanie.

Może była boginką jakiegoś rodzaju? Albo tylko uważa się za taką...

Jakkolwiek było, Petru był zadowolony z jednego - rozmawiali, miast się bić. Możliwe że Elia miała rację w sporze z Cethem, możliwe że nie miała, ale zawsze było to kształcące i puszczał mimo uszu komentarze na temat niewiedzy drużyny. Przysłuchiwał się i pilnował by kogoś z drużyny nie poniosły nerwy. Nie podnosił broni na zaczepiające ich istoty, tylko czuwał by Lu'cci nie uczyniły krzywdy. Uprzejmie uśmiechnął się do chichoczącej obok driady ... czy kimkolwiek tam było "ożywione drzewko". Do towarzyszki z drużyny uśmiechnął się po chwili z o wiele większym uczuciem.
- W porządku, Lu'ccia? - zapytał ją cicho, łagodnie, idąc blisko niej i Wichra. - Dobrze się czujesz? Te wszystkie magiczne energie wokół nie przeszkadzają ci, Źródełko? - dodał z uśmiechem. Do tego momentu jego twarde niczym wysuszony rzemień ciało odzyskało siły, a oddech mu się uspokoił.

- Em... Tak, tak...- mruknęła niemrawo dziewczyna, obserwując kręcące się dookoła driady, odgonione przez rozeźloną ich poufałością Elię.- W sensie czuję się ciut rozkojarzona, ale niekoniecznie musi mieć to związek z całą tą magią...

Zaśmiała się gdy jedna z drzewnych niewiast przebiegła pomiędzy Austem i Rulfem, zrywając z głowy brodacza jego skórzaną czapkę i zrzucając kaptur półelfa.

Obaj odwrócili się niemal jednocześnie, wpadając na siebie, zaskoczeni.

Czapka wróciła jednak do właściciela w chwili gdy nie na żarty rozwścieczona Eli krzyknęła coś do rozbestwionej młódki w nieznanym Petru języku. On sam z resztą co chwilę był mijany przez jej siostry.

- Jak myślisz, kto to...? - zapytała w końcu Lu'ccia zerkając na idącą przodem, tajemniczą kobietę.

- Hmm... - Petru mruknął w zamyśleniu, przyglądając się całej scenie. Milczał przez długą chwilę, dotrzymując kroku Wichrowi.
- Z tego co mówiła Elia, odniosłem wrażenie że uważa się za bardziej związaną z przyrodą nawet bardziej od druidów i baśniowych istot. Z nimfą miałem już do czynienia, Cetha - przedstawiciela druidów - oboje znamy. Widziałem co uczyniła z kwiatem, czy raczej co się z nim stało w jej obecności - rozrósł się w oka mgnieniu w krzew. Tego nawet Nemertes ani Ceth chyba nie potrafią - zapomniał się trochę, bo o nimfie zwykle nie mówił jeśli nie musiał, ale teraz jedynie wzruszył ramionami. - Tak sobie myślę ... nie znam się na innych planach egzystencji, jak dobrze wiesz - zerknął na Lu'ccię, ale mówił bez żadnej złośliwości czy wyrzutu, bowiem magikiem był co najwyżej początkującym - ale wydaje mi się że tak jak Wicher ona pochodzi wprost z innego planu, jakiegoś ... bo ja wiem, "Planu Natury" czy jak to zwać. O ile taki w ogóle istnieje...

Zmarszczył brwi i potrząsnął głową.
- Nic innego nie przychodzi mi na myśl. Przekonamy się zresztą niedługo - spojrzał znowu na zielonoskórą i uśmiechnął się do psotnych driad.

- Nemertes? - Elia nawet nie odwróciła głowy.- Cóż, słyszalam o niej. Jak na wasze standardy można by ją było określić półboginią albo bogiem określonego miejsca, ale bliżej do boskości jest potężnym magom na tym świecie niż dziwnym bękartom jak ona...

Kobieta wzruszyła ramionami.
- Ale wciąż owe bękarty są bliższe do zdobycia mojej sympatii niż dowolni ingnoranci zza zachodnich szczytów...

Ceth prychnął z irytacją.
- Niech ktoś mnie przytrzyma...- wymamrotał.

Aust pokręcił głową.
- Daj sobie na wstrzymanie, staruszku... Jeszcze ci w krzyżu strzeli...

- I jeszcze tego na głupoty wzięło!

Drzewa dookoła stawały się coraz większe, o bardziej gęstych koronach. Cała grupa poruszała się już praktycznie w półmroku, a sam Petru dałby głowę że dostrzegł jak niektóre korzenie umykają spod ich stóp, ułatwiając drogę.

- Ceth, zachowaj spokój - Petru powiedział z naciskiem choć na tyle cicho by być słyszanym jedynie w promieniu kilku kroków. Mówił do kapłana natury, ale słowa skierowane były do wszystkich. Pomijając wszystko inne, warto było pozyskać pomoc niewiasty - była to pierwsza od opuszczenia miasta wosów istota która zdradzała jakąkolwiek ochotę na rozmowę. Zerknął na idącego obok drzewca i przez chwilę zastanawiał się w jaki sposób walczyć z tak wielkim i zapewne groźnym stworem.

Zapewne używając ognia. Nie mógł sobie wyobrazić w jaki sposób stal mogłaby zwyciężyć w starciu z czymś takim.

Przyspieszył kroku.

- W jaki sposób dowiedziałaś się o Nemertes, Elio? - zapytał podobnie jak wcześniej cichym, równym tonem, zrównując się z białowłosą.

- Wy, ludzie i nieludzie, jesteście ślepi na pewne rzeczy... Chciałam powiedzieć że śmiertelnicy, ale śmiertelna jestem tak samo ja, wy czy owa Nemertes... Wszystko zależy od skali. Każdy starzeje się i umiera. Tylko że niektórym zabiera to milenia.- uśmiechnęła się leciutko.- I tak po prawdzie to ja powinnam pytać cię skąd ją znasz. Bo znasz ją zapewne osobiście...

Kobieta spokojnie przejechała dłonią po pobliskim konarze drzewa, sprawiając że korzenie pod jej stopami ułożyły się w wygodne schodki.

- Ja zaś wyczułam ją, jak wyczułam narodziny każdego boskiego bękarta na tym świecie. A że jej jestestwo było silnie związane z naturą, dane mi było samą myślą poznać ją ciut bliżej...- uniosła brew.- I tak przy okazji, skoro poznałam wasze imiona a wy moje, nie znaczyło to że możesz być ze mną na "ty"...

Westchnęła.
- Chociaż moje wymaganie etykiety z waszej strony to już chyba fanaberia, co?

Po raz pierwszy uśmiechnęła się bezpośrednio w kierunku jednego ze swoich gości.

Petru.

Tropiciel uśmiechnął się w odpowiedzi i pochylił głowę.
- Wybacz, pani, nie powiedziałaś jak życzysz sobie by się do ciebie zwracać - odpowiedział spokojnie, bo i nie było powodu spierać się i czasu marnować. A ojciec Valerian - jak przystało słudze Pelora - długo i skutecznie wtłaczał mu do głowy znaczenie uprzejmości.

Przyglądał się poczynaniom kobiety. Widział wcześniej przemianę kwiatu, słuchał uważnie jej słów, dlatego nie był teraz aż tak zdumiony jak mógłby być, widząc co dzieje się z drzewem pod jej dotykiem. Ale mimo wszystko pokręcił w zadziwieniu głową.

- Nemertes życie mi uratowała - powiedział i odruchowo położył dłoń na brzuchu, przez chwilę krzywiąc się na wspomnienie ostrza przeszywającego mu wnętrzności na podobieństwo rozżarzonego pręta. - Pomogła mi, chociaż nie musiała - dodał, choć tak naprawdę słowa same wypłynęły mu z ust.

Siłą oderwał się od myśli o władczyni kotliny i źródła ukrytego pośród rozpadlin i pustyni.
- A ty, pani, skąd pochodzisz? Jak się tutaj znalazłaś? - zapytał ciekawie i zerknął na druida, który na pewno równie co on zainteresowany był zagadkową Elią. - Jeśli to nie tajemnica - uśmiechnął się do kobiety i dodał pół-żartem, pół serio - Różnych rzeczy oczekiwałem po drodze, jeszcze więcej mnie zaskoczyło, ale że spotkam ciebie, pani, która Cetha jesteś w stanie wprawić w zmieszanie - nigdy bym się nie spodziewał.

- Druida łatwo jest wytrącić z równowagi. Nie daj mu się zagadać a staje się jak kot bez pazurów i uroku osobistego.- odparła spokojnie, parskając leciutko.- I dla twojej informacji, tam gdzie was teraz prowadzę jest bezpiecznie i nikt was nie znajdzie, ale nie robię tego dla was, ale dla bezpieczeństwa tego miejsca. Przenocujecie i nie chcę was tu więcej widzieć...

Spojrzała krótko na tropiciela.
- To miejsce jest praktycznie święte. Zesłano mnie tutaj, gdyż dziwnym trafem zebrala się tu potężna ilość magii, zwanej przez was Splotem albo Mythalem. Chronię go. I nie, nie chodzi mi o wasze śmieszne miejsce dzikiej magii...

Petru westchnął. Wyglądało na to że ojciec Valerian w czasie poprzednich pielgrzymek wiedział co robi, możliwie szybko omijając ten rejon i jego mieszkańców.
- Przed kim lub czym chronisz, pani, to miejsce? - zapytał uprzejmie, mając jednocześnie w pamięci słowa swego ojca.

"Nie całe Naz'Raghul jest w pełni skażone... Istnieją w nim miejsca czystej mocy magicznej, nie spaczonej chaosem. Chaos nie jest w stanie spaczyć takich miejsc, a ich moc jest w stanie chronić je sama w sobie..."

- Przed wszystkim co uznam za niebezpieczne...- odparła spokojnie Elia, docierając do potężnego dębu na którego pniu położyła dłoń.- Cieszcie się, że uznałam że wy nie zagrażacie temu miejscu...

Uśmiechnęła się lekko, słysząc westchnienia podziwu gdy kora na drzewie zaczęła się marszczyć, z drewno rozsuwać na boki, ukazując całej grupie wejścia w głąb pnia.

Ceth wciągnął powietrze.
- O bogowie... Czy to... ?

- Serce tego miejsca.- ucięła Elia, spoglądając na zbudowane ze światła drzewko w centrum ciemności.- Najbezpieczniejsze. Tutaj nic was nie znajdzie.



Nawet Aust wyczuł że to coś naprawdę dużego.

- Pani, to dla nas zaszczyt...

- Będę was pilnować cały czas.

- Acha…

Petru wpatrywał się w rozciągający się przed nim widok świetlistego drzewa jak oczarowany. Pielgrzymka do magicznego miejsca była pełna cudów i naraz cały przeżyty strach, znużenie i nerwy przestały mieć znaczenie. Dla takich chwil warto było się starać i nadstawiać grzbietu…

Syn Pelora przypomniał sobie inny widok - krajobraz Piekielnych Wrót, grupy wulkanów odległych od Palenque o dobre kilkanaście dni wytężonego marszu, nieustannie wyrzucających z siebie lawę, popiół i dym. Na tym pozbawionym jakiegokolwiek życia pustkowiu znalazł się raz, unikając patroli kultystów. Miejsce to zaiste przypominało wrota do królestwa potępionych … ale Petru pamiętał jak siedział na ciepłej od żaru, zastygłej lawie i spoglądał na srożące się wulkany, podziwiając ich majestat. I ich dzikie i surowe piękno, które odkrywał mimo ponurej sławy jaką cieszyło się to podobno nawiedzone, przeklęte pustkowie.



Opowiedział o tym w Palenque, by i inni mieszkańcy mogli choć w wyobraźni posmakować tego piękna. Oczywiście, Nima jak zwykle wytknął mu że jedynie dziwoląg taki jak Petru mógłby znajdować cokolwiek interesującego w widoku nawiedzonego rumowiska i jedynie on mógłby skierować tam swe kroki. Ale Nima zazdrościł mu wszystkiego - miłości ojca, sprawności w walce, przychylności Fareiby, nawet przyjaciół - i po prostu dogryzał gdy tylko mógł.


Wspomnienie sprawiło że Petru uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami. Zazdrość Nimy była Nimy sprawą i jego zmartwieniem. Tak jak Petru miał on nadzieję zostać kapłanem Lśniącego Boga … ale tropiciel miał wrażenie że małostkowość i zazdrość Nimy są głównymi powodami dla których Ojciec Światło do tej pory nie okazał mu swej łaski.

Już miał poprowadzić “swoją” gromadę jeszcze bliżej drzewa, gdy naraz odwrócił się do Elii.
- Pani, a kto miałby nas znaleźć? Wspomniałaś że to z powodu Lu’cci jest “to całe zamieszanie”. Co się dzieje? - zapytał wpatrując się w jej jaskrawo zielone oczy.

- Ale z ciebie głupek...- syknęła, odciągając tropiciela w tył. - Myślisz że czemu nie rozwijałam przy niej tematu? Pomówimy na spokojnie, kiedy wszyscy zasną. Serce stoi w kurhanie istot baśniowych, dla twojej rasy zwanego Grobowcem Planarnym. Wszyscy którzy nie są chociaż w części planokrwiści zasypiają tutaj w ciągu kilku minut… - powiedziała cicho, kątem oka obserwując jak reszta wyprawy powoli rozkłada się do snu. Lu'ccia już leżała na grzbiecie Wichera, trąc oczy.

- Lu'ccia, tak jak reszta, ma prawo wiedzieć co jej grozi - Petru odpowiedział starannie neutralnym tonem, ale - znowu - nie było sensu kłócić się z Elią. Zacisnął szczęki gdy pojął pełne znaczenie jej ostatnich słów. Stał nieruchomo nie próbując uwolnić ręki, czekał cierpliwie udając że jest zafascynowany Sercem. Po chwili zdał sobie sprawę z tego że Drzewo naprawdę go fascynuje i przykuwa jego spojrzenie, nawet bardziej niż Elia.

Zerknął na Wichra - jedynego który bez problemu zachowywał świadomość - po czym rozejrzał się wokoło, czując na ramieniu ucisk szczupłych palców strażniczki.

“Baśniowe istoty..." - powiedział kiedyś ojciec Valerian, w czasie jednego ze swoich licznych wykładów skierowanych do młodzieży z wioski - "... mimo niezwykłego wręcz rodowodu i rzadkości w tych stronach, są spotykane na granicach Naz'Raghul. Chociaż w pewnych kategoriach niedaleko im do demonów, są one bliższe nam, ludziom, w swoim postrzeganiu świata, oraz aniołom, pod względem swojego planu ojczystego leżącego daleko poza granicami Wordis."

Mówił długo o ich powiązaniu z życiodajną energią natury ale i nie tylko. Wróżki, driady i chochliki mogły żyć tak jak ludzie, z dala od lasów i puszcz, lecz jednak to tam osiągały pełnię swych możliwości i niemal półboski stan.

"Od demonów i aniołów, czy też nawet żywiołaków, różni je jednak jedna, zasadnicza rzecz..." - mówił wtedy dalej, kiedy to wielu z rówieśników Petru zdążyło już zasnąć od monotonnego głosu duchownego - "... po śmierci na planie materialnym nie wracają one na swój ojczysty świat, tak jak demony czy anioły, lecz ciałem pozostają tutaj, duszami umykając na plany eteryczne. Dlatego też, pośród istot baśniowych wykształciła się niezwykła tradycja związana z pogrzebami i śmiercią... Nawet po zgonie, ciało istoty baśniowej to wciąż potężny katalizator energii która wypełniała ją za życia. Dlatego też baśniowe istoty, wobec śmierci współplemieńca, zanoszą jego ciało do wielkiego, wspólnego grobowca, zwanego kurhanem, i tam też grzebią je pod cienką warstwą ziemi i liści. W ciągu kilku godzin ciało to rozkłada się, a raczej rozpływa w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko czystą energię, która wsiąka w grunt..."

Ojciec również na ten temat rozwodził się długo i precyzyjnie, jak tylko on miał to w zwyczaju. Istotnym elementem tego wykładu była jednak informacja że istoty baśniowe bardzo pilnie strzegły miejsca pochówku swoich współbraci, pilnowały by nikt nie proszony nie zabierał stamtąd niczego oraz nastrajały energię ziemi tak, by oddziaływała na wszystkie istoty nie-planokrwiste która na nią wchodziły, z wyjątkiem demonów i czartów, oczywiście.

Efekty tego oddziaływania były różne.

Sen był najłagodniejszą wersją ochrony Kurhanów istot baśniowych...

Aust najdłużej był przytomny, jakby jego elfia krew najlepiej opierała się mechanizmom obronnym Grobowca. Spoglądał na Palenquiańczyka coraz bardziej zamglonym wzrokiem. Petru ruchem ręki dał mu znać że będzie ich pilnował. Nie wiedział czy dotarło to do półelfa, ale ten zamknął wreszcie oczy. Wtedy Elia puściła ramię syna Pelora i podeszła ku Sercu, nie oglądając się. Petru odetchnął głębiej i dopiero wtedy pozwolił sobie na refleksję.

Skąd Elia wiedziała?! Mieszaniec otworzył i zacisnął szponiaste dłonie. Senny nie był ani odrobinę … co wzajemnie potwierdzało i dopełniało słowa ojca Valeriana i Elii. I co to oznaczało dla niego?

Pytanie o to kim byli jego przodkowie po raz tysięczny odezwało się wątpliwościami. Co gorsza, Petru wiedział że nigdy się już tego nie dowie. Jego rodzice zginęli lata temu uciekając ze wschodu Naz’Raghul wraz z wszystkimi towarzyszami, jeno kilkoro najmłodszych dzieci ocalało, wśród nich dzieciak o skórze twardej niczym garbowana i paznokciach ostrych jak igły. I temperamencie, który długo musiał uczyć się trzymać w ryzach…

Spoglądając na tajemniczą strażniczkę, której kobiecych kształtów i zielonego ciała nie dawał rady ukryć egzotyczny, roślinny pancerz czy też odzienie, upewniał się że nie on jeden jest oryginałem. Zresztą w samym Palenque, w dużej mierze składającym się z potomków uciekinierów z różnych stron Naz’Raghul, nie jeno “czystej krwi” ludzie mieszkali.

A może to Nemertes, jej błogosławieństwo, więź z nią czy cokolwiek innego, właśnie się odezwało? Może…

Galopada myśli urwała się bo Elia stanęła przy Sercu i spojrzała na niego swymi wściekle zielonymi oczyma.

Petru ściągnął plecak i odłożył go przy śpiących. Łuk również, choć swój ciężki, zaufany miecz zabrał. Na krótką chwilę przyklęknął przy Lu’cci i pogłaskał ją po policzku, odsunął luźny kosmyk włosów z jej twarzy. Potem zacisnął zęby, wstał i ruszył ku Elii. Mokre od potu odzienie nieprzyjemnie kleiło mu się do ciała po szaleńczym biegu do obozowiska i późniejszym marszu. Odetchnął głęboko i wzruszył szerokimi ramionami.

“Będziemy rozliczani za to co staramy się osiągnąć, Petru” - powiedział ojciec Valerian po tym gdy tropiciel przybył do Palenque wraz ze Skuldyjczykami i rozmawiał z kapłanem o swym nowo odkrytym, magicznym talencie. Ojciec uśmierzył wtedy jego strach i zwątpienie pełnymi mądrości i miłości słowami, a to wspomnienie miało też zbawienny skutek i dziś.

Jeśli Lśniący Bóg wyznaczył Petru zadanie, czy jego pochodzenie może być jakąkolwiek przeszkodą?
- Pelor jest pierwszym wśród równych, bez Jego światła nic nie jest możliwe - wymamrotał. - Jego dłoń spoczywa na moim ramieniu, Jego łaska oświetla mą drogę.

Teraz nie było czasu na zastanawianie się nad przeszłością, to mogło poczekać na sposobniejszą chwilę. A nawet musiało, bowiem teraz najważniejsze było by pomóc Lu’cci i reszcie przyjaciół bezpiecznie dotrzeć do domu.

Z powagą stosowną wobec miejsca ostatniego spoczynku stanął przed Elią i spojrzał w jej jadowicie zielone oczy w blasku bijącym z Serca.
- Porozmawiamy teraz, pani? - zapytał.
 
Romulus jest offline  
Stary 10-12-2013, 23:43   #219
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jean Battiste Le Courbeu czuł się nieswojo w tym… miejscu czy mieście. Było może i piękne, ale coś było nie tak. Było za cicho. Nie było tu życia, do jakiego przywykł i to czyniło stolicę elfów… wyjątkowo upiornym miejscem. I to mimo niewątpliwej urody.
Była to cisza przed burzą. Czuł to w kościach i... nie mylił się.

Koci zabójca...Jean był zaciekawiony pomysłowością, ale też i ironią sytuacji.
Że też kochające naturę elfy, wysłały zmechanizowanego kota przeci Kotu w Butach. Le Courbeu musiał przyznać, że tego akurat nie mógł się spodziewać.
Zerknął na Sargasa, po czym na gnomią kapłankę pytając.- Nie masz wymodlonego jakiegoś zesłania przypadkiem?
Bowiem na swego chowańca liczyć nie mógł. A kiedy kapłanka zaprzeczyła, Jean wypowiedział słowa. Na moment zamigotał widmowy pancerz, efekt zbroi maga, którą na siebie rzucił. Po czym ruszył w kierunku futrzaka mrucząc pod nosem.- Miły kotek.
Kolejny gest sprawił że Jeana otuliły mgliste opary poruszające się wraz z nim i wywołujące zmęczenie. Gnom uznał, że to wystarczy by zachęcić czarnego kota do drzemki.
-Ty weź uważaj...- mruknęła Seravine, która przesunęła się lekko do przodu, uważnie obserwując zainteresowane gnomem zwierzę.
-Wszystko idzie zgodnie z planem.- stwierdziła rozmazana sylwetka gnoma rzucająca kolejny czar. Cichy i bezgłośny Jean wynurzył się z oparów i ruszył żwawo w kierunku kota. Była to prosta iluzja, ale Le Corbeu miał nadzieję że, wystarczy by oszukać zwierzaka.
On sam zaś zachodził kota z drugiej strony.
Kotka zaś rozejrzała się, zamiotła ogonem i polizała ekstrawagancko łapę, by następnie obrócić się i spojrzeć prosto na idącego w jej stronę Jeana. Tego prawdziwego.

Jednocześnie gnom dostrzegł delikatny błysk magii na dziwnym monoklu zamontowanym na kocim łebku a następnie cała aparatura na jego grzbiecie poruszyła się z cichym kilkotem.
Ogar zamarł.
Dennise wstrzymała oddech.
Z tuby wycelowanej w gnoma, mogącej równie dobrze być pistoletem, wysunęła się mniejsza dookoła której zwinięty był złożony kawałek papieru.
Seravine uniosła brwi.
-Em...
Sargas zaś z zainteresowaniem obserwował gładkiego intruza.

Jean odetchnął w duchu. A więc to tylko posłaniec. Kto by pomyślał, że właśnie u elfów, ptaszki pierwsze wyjdą z mody.
-Ktoś tu lubi się popisywać.- żachnął się gnom rozpraszając mgiełkę i iluzję. Trochę go intrygowały te kosztowne zabawki. Monokl nie mógł wszak wykrywać magii, bowiem i Jean i jego iluzja były magiczne. A szpieg wątpił, by futrzak potrafił właściwie rozpoznawać magiczne aury. Wykrycie niewidzialności też nie wchodziło w rachubę... czyli kot został wyposażony w zabawkę magiczną o potężnej mocy...coś co pokazywało prawdziwą naturę widzianego świata. Magia taka była poza zasięgiem przeciętnego czaromiota, o tak kiepskim jak Le Corbeu nie wspominając. Gnom wziął do ręki zwitek papieru, rozwinął i zaczął czytać.


Kotka poczekała aż gnom weźmie wiadomość, przeciągnęła się a następnie skoczyła w stronę okna.
A raczej skoczyłaby, gdyby nie to że w chwili napięcia mięśni i wyprostowania zadnich łap, zniknęła w małej, trzeszczącej eksplozji energii.
Seravinne uniosła brwi Jean zaś dostrzegł jak zwierze pojawia się w dokładnie takiej samej eksplozji kilka dachów dalej, lądując lekko... no niczym kot.
Na liście zaś, zapisanym wąskim, precyzyjnym pismem nie było za dużo treści.
Cytat:
"Północne tereny łowieckie, jutro w południe, powiedz że to przejażdżka. Bierz kogo chcesz z bronią czy też bez. Nie mów nikomu na dworze. Puść kartkę.

Naprawdę, puść."
Ktoś się naprawdę... postarał. Dłoń gnoma otwarła się i Jean patrzył jak karta upada na ziemię spodziewając się pożaru lub wybuchu lub równie efektownego samozniszczenia. Jean był już szpiegiem jakiś czas... znał zasady. Sytuacja była intrygująca…
Kartka zaś nie eksplodowała, nie spłonęła.
Zamiast tego, zapadła się w sobie, nie pozostawiając po sobie nawet pyłku. Jean znał już ten efekt, widział go, ale w znacznie większym spektrum, kiedyś.

Była to implozja.
Implozja na tyle mała by zniszczyć tylko mały skrawek papieru albo inny, równie niewielki przedmiot.
Chennet zbliżył się do gnoma i spojrzał nań pytająco.
-Mam się martwić bardziej niż do tej pory?- zapytał spokojnie, rozglądając się po okolicy.
Cóż, mało kiedy widzi się migbłyskalne koty.
-Zostaliśmy zauważeni przez kogoś.- Jean potarł podbródek zastanawiając się czy rzeczywiście jest sens zabierać kogoś na przejażdżkę. Pokaz mocy był wystarczająco wstrząsający dla niego, by zwątpić we własne siły. Jakiż był więc powód narażać resztę?
-Jutro w południe wybieram się na północne tereny łowieckie. Przydałoby się, by ktoś towarzyszył mi w tej podróży... z bezpiecznej odległości. I w razie czego szybko powiadomił kogo trzeba na dworze elfów, w razie... gdybym zginął.
Szpieg starał się mówić te słowa spokojnym tonem. Ale ręce mu lekko drżały.
Potarł czoło próbując uspokoić bicie serca.-To co z tym zaproszeniem?

Ivette, która stała w milczeniu i obserwowała całe zajście z pewnym zaskoczeniem na twarzy, odchrząknęła i podała gnomowi otworzoną kopertę.
-Em... Dziś wieczór, o siódmej, w Księżycowej Jadalni...- powiedziała cicho, wyraźnie mając niepewne odczucia względem tego małego, sypialnianego zajścia.- Spotkasz się z królem i jego małżonką...
-Czyli mam jeszcze czas na małe polowanie. Proponuję wyruszyć teraz.
- rzekł po namyśle gnom.-Tak. To dobry pomysł. Ponoć na północ stąd są dobre tereny łowieckie. Wyruszamy teraz.
Spojrzał na Ivette.- Kogo wypada zabrać na spotkanie z parą królewską?
Kobieta uniosła lekko brwi.
-Ivette i Seravine, wy dwie mi wystarczycie.-
odparł z uśmiechem gnom i po chwili zamyślenia dodał.- I Dennise, na wszelki wypadek. Tak, myślę że tyle wystarczy.
-Masz okazję teraz powęszyć. I po kolacji z ichmościami też.
-odparł cicho gnom.-Masz dużo czasu na węszenie.
Potarł podbródek dodając.-Teraz pewnie wyjadę na łowy, więc nie wszyscy muszą udawać się ze mną. Ogar i moja trójka ochroniarzy wystarczy... Masz więc dużo czasu dla siebie.
-Skoro tak uważasz...-
Seravine przewróciła oczami.- Dawno jednak nauczyłam się że kolacje u wielmożów bardzo negatywnie wpływają na czujność strażników... W razie czego powiem że się zgubiłam.
Prychnęła i pokręciła głową.
-Jak myślisz... co szyją?- zapytała w bardzo łamanym gnomim, w ostatnim słowie przenosząc akcent na nie właściwą sylabę.
-Hmm... możesz wyjść podczas kolacji. Niby za potrzebą.- stwierdził po namyśle Jean rozważając sytuację i wszelkie możliwe scenariusze.
-Co da mi maksymalnie cztery kwadranse...- mruknęła złodziejka, wzruszając ramionami.- Ale niech ci będzie. Jakoś musisz sobie zwiększyć ego w czasie tej kolacji...
Rzuciła uszczypliwie, ruszając w stronę wyjścia.

W progu minęła się z Ogarem który, w płaszczu pod którym trzymał pełny rynsztunek bojowy, uniósł brwi na jej widok.
-Em...

-Z drogi!

Z pewną irytacją odepchnęła go na bok, łapiąc za twarz.
Chennet lekko skonfundowany zbliżył się do pracodawcy.
-Od kiedy to lubisz polowania?- zapytał szeptem którego nie dosłyszałby paranoiczny królik.
-Od kiedy lubię poznawać miejsca przyszłych spotkań. I kryjówki w ich okolicy.- odparł cicho gnom. Równie cicho. Zerknął za odchodzącą Seravine... Kobiety. Nie można żyć z nimi. A bez nich... nie warto żyć.

Jean miał obecnie dwie możliwości do wyboru. Próbować złodziejce wytłumaczyć, że pierwsza noc w nowym miejscu, to nie jest dobry czas wałęsanie się po nowym miejscu, gdyż straże z pewnością czujne i nieufne wobec nowo-przybyłych. Więc należało chwilę odczekać i pozwolić im przywyknąć do obecności ambasadora i jego świty. Nic tak bowiem nie usypia czujności jak rutyna w obowiązkach.
Poza tym to spotkanie mogło być wielką uroczystością, ale równie dobrze mogło być kameralnym spotkaniem… ergo większość elfiej szlachty mogła się kręcić w swych pokojach.
No i po tym małym pokazie nieco bał się o jej bezpieczeństwo. Mógł…

Lub też mógł przeprosić Seravine i dać jej wolną rękę. I choć irytowała go ta sytucja, Jean jednak przychylał się do tej drugiej opcji. Obecnie zbyt wiele miał na głowie, by mieć dość jeszcze sił na rozmowę z nadąsaną szlachcianką… które też miała pewnie solidne argumenty na poparcie swych racji. Więc pewnie przyjdzie mu się ukorzyć.

Załatwienie wyruszenia na łowy zajęło parę chwil. Najpierw budząc zdziwienie u straży, która nie spodziewała się po miastowych takich łowieckich ciągutek. Zwłaszcza po gnomie, który wyglądał jak rasowy mieszczuch. Ale wszak elfy nie mogły odmówić szlachetnemu ambasadorowi, który słyszał o cudownych terenach łowieckich na północ od stolicy.
Pozostało jeszcze uzbroić świtę. Elfy tradycyjnie lubowały się długich łukach, ale miały też lekkie kusze łowieckie… dla swych podrostków.


Przejeżdżali przez piękne i duże miasto, z białym strzelistymi budynkami i kunsztownymi zdobieniami i… Kogo to tak naprawdę to obchodziło?
Po kilkunastu zachwytach, nad kolejnym zgrabnym mosteczkiem, wkomponowanym estetycznie między drzewa, nawet entuzjaści architektury szpiczastouchych zaczęli się nudzić. Miasto bowiem wydawało się takie… monumentalne i… nudne, bez życia.
Widok lasu wydał się więc odświeżający.


Jean ostawił elfią eskortę i wraz ze swoją drużyną udał się na ”polowanie”. W zasadzie to zapoznawał się z terenem wraz Chennetem i resztą drużyny, ignorując wszelkie żywe stworzenia, które powinien ubić. Rozproszyli przyglądając wszelkim chaszczom i wykrotom. Szukali potencjalnych kryjówek i miejsca potencjalnej zasadzki na Jeana.

Gnom nawet nie zauważył, kiedy… reszta ekipy oddaliła się od niego i pozostał… sam.
No, może nie całkiem sam…
Szpieg drgnął nerwowo słysząc za sobą szelest i obróciwszy się spotkał zarośniętego niczym krzak, pomarszczonego niczym stare jabłko elfiego mężczyznę w podeszłym wieku. Miał na sobie bardzo znoszone i wytarte ubrania dobrej jakości. Elf praktycznie zmaterializował się za plecami Jeana, siedząc na jakimś powalonym pniu. Bo zajść od tyłu Jeana nie miał prawa z uwagi na gęstą roślinność.
-Ładny dziś dzionek mamy prawda?- rzekł Jean trochę zaskoczony tą sytuacją i trochę poirytowany brakiem ochrony, która miała mu towarzyszyć.
-Tak...- starzec potarł brodę wierzchem dłoni i spojrzał w górę.- Ale może potem popadać...

Kątem oka spojrzał na gnoma.
-Ale powiedz mi, mały przyjacielu... Kiedy dookoła jest tylko las, to czym staje się to co lasem nie jest? Czy to co cywilizowane pośród dziczy nie staje się dzikie pośród natury?
Jedna brew gnoma uniosła się w zaskoczeniu, bowiem rozpoznał w tym typie... druida. A z druidami Jean nie miał dużej styczności.
Właściwie to był pierwszy druid z jakim zetknął się żyjący głównie w mieście gnom.
Niemniej filozoficzne pogaduszki przy kuflu dowolnego trunku, były czymś znanym gnomowi. Jakoś należało kusić panienki szkolące się na czarodziejki.
-Wpierw musiałbyś uznać, że istnieje coś cywilizowanego w tej cywilizacji. A ulice miast.. potrafią być bardzo dzikie.- stwierdził w odpowiedzi gnom.- Drapieżniki i ofiary są i w miastach. Reguły nimi rządzące, tylko z pozoru są inne od tych w dziczy.
-Miasta i dzicz to w istocie miejsca na popisy ze strony ewentualnych drapieżników...- dziadek uśmiechnął się gorzko.- Las zaś pozostanie zawsze lasem. Zdrowym i silnym. Jeśli nie ten to inny, jeśli nie tu, to gdzie indziej. I nie trzeba go ratować.

Jego oczy wydawały się patrzeć gdzieś w głąb jego umysłu.
-Więc powiedz mi, panie gnomie, kto uratuje ratujących kiedy świat udowodni im że to właśnie oni potrzebują ratunku? Kto uratuje oprawcę, który w istocie jest ofiarą?
Nim gnom zdążył cokolwiek powiedzieć, zarośla gdzieś za jego plecami zadrżały a do jego uszu dotarł tupot końskich kopyt.
-Gdzie szef jest?! Cholera, mała, był praktycznie za tobą!

-Nie wiem gdzie zniknął!

No tak, jego dzielni ochroniarze.

Kiedy jednak Jean skierował wzrok z powrotem na staruszka, w miejscu gdzie siedział był tylko pusty pień. Jednocześnie, z przeciwnej strony polany, wypadł elficki jeździec na lekkim koniu.
Rozejrzał się dookoła, niezainteresowanym spojrzeniem przebiegł po gnomie i opuścił polanę nim pojawili się na niej Clavissa i Chennet.
-Druidzi i ich sztuczki.- mruknął gnom rozglądając się dookoła. Jego dziedzictwo odezwało się sprawiając, że spojrzeniem wyszukiwał magiczne aury, ale... tu też było ich zbyt wiele, by odkryć gdzie znikł elf.
W istocie, całą polanę spowijała delikatna mgła charakterystyczna dla miejsc o dużym natężeniu mocy magicznej. W tym wypadku był to jednak splot energii natury, zwanej również dziką mocą.
Z takiej Jean niestety nie potrafił czerpać tak jak robili to druidzi czy tropiciela.

Claviss zmarszczyła brwi.
-Szef tu był cały czas... Byliśmy tu minutę temu przecież...
-Druidzi... Muszą mieć w okolicy jakiś krąg i przez to... dzieją się tu dziwne rzeczy.-
wyjaśnił wymijająco Jean poprawiając kapelusz na głowie.- W każdym razie powinniśmy być gotowi na takie niespodzianki, choć wątpię by to druidzi nas jutro tu zapraszali.
Tropicielka rozejrzała się i powoli pokręciła głową.
-Ale szefie, przecież tutaj nie ma drudzikich kręgów... W sensie nie dziwie się że nie wiecie, bo było o tym głośno tylko w określonych kręgach, ale tutejsze elfy już ponad pięć lat temu zabroniły druidom zakładania kręgów w południowej części lasu. Obecnie spotkać ich można tylko przy granicy z Conlimote...
-Elfy nie lubią druidów?
- Chennet zmarszczył z niedowierzaniem brwi.
-Nie... Elfy nie lubią "obcych" druidów. A i ich rodacy parający się druidyzmem postrzegani są... dziwnie. Ot, tak to już jest z elfami wysokiego rodu.
-A w stolicy nie ma gangów przestępczych.-
skwitował słowa gnomki Jean przypominając, że oficjalna prawda bywa czasami gówno-prawdą. Zresztą szpiegowi nie chodziło o krąg druidzki jako organizację, a... budowlę. Te druidzkie świątynie były trudne do zauważenia. Więc jakaś tu się mogła ostać z dawnych czasów.
Potarł zawadiacko wąsa.- Nieważne zresztą. Wracajmy do naszych komnat. Musimy się przygotować na wieczór.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 13-12-2013, 19:06   #220
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Lurie westchnęła, podwinęła rękawy i z braku innej perspektywy, wbiła wzrok w tył głowy przyjaciółki.

-Czyli reasumując, ten drań bez większych problemów wysiekł nasłany na niego oddział gwardzistów świątynnych, uniemożliwił zasadzkę na swoją skromną osobę a następnie po krótkiej potyczce z tobą, zaczął uciekać...


Tsuki nie miała co komentować, zbyt rozleniwiona po gorącej kąpieli by chociażby skinąć głową kiedy kochanka wycierała jej plecy a następnie pomagała założyć nań najlżejszą warstwę kimona.

Ciut skonfundowana kapłanka mówiła więc dalej.

-Mimo to udało ci się go dopaść, sponiewierać a nawet unieruchomić, a to wszystko tylko po to by odkryć że wszystkie kościane elementy jego pancerza to w istocie...

-Kościane pająki...


-No! Właśnie! Małe, niebezpieczne konstrukty których zadaniem nie była obrona właściciela, ale dobicie go na wypadek wtopy... A tak to przynajmniej wyglądało. I w tym momencie docieramy do eksplozji...

Kobieta, która posłała kulę ognia w stronę Tsuki, Heishiro i pojmanego przez nich Mazgusa była najbardziej tajemniczym elementem tej zagadki. Po pierwsze, niewątpliwie wiedziała co robi, atakując inkiwyzytorkę i jej więźnia. Po drugie, musiała być co najmniej dobrze wyszkolona skoro jednym zaklęciem posłała w cholerę cała łódź, o mały włos nie zabijając wszystkich na jej pokładzie.

W ostateczności Laurie westchnęła cicho.

-Tak czy inaczej, zadanie wypełnione. Dopadłaś gnoja który stał za tymi morderstwami.-
oznajmiła, wygładzając kimono na ramionach elfki i cofając się, by sama zawiązała sobie obi.- Tylko... dlaczego mam taki dziwny niedosyt po tej sprawie...

Cóż, mało którą sprawę można było w pełni domknąć tak jak Słony Las.

Ogniem.

-Bo morderca okazał się niczym więcej niż płotką, marionetką w rękach kogoś, kto obrał sobie na cel Inkwizycję?-


Spokojnie założyła swoje obuwie, po czym z pomocą Laurie założyła także zbroję. Niby potrafiła sama, ale czemu miałaby odmówić pomocy?

-W każdym razie chodźmy odmeldować się do przełożonej. I ty odpowiadasz na pytania, które zada. Masz lepszą pamięć do szczegółów i kojarzenia faktów.-



-Skoro tak mówisz...-
Laurie bezradnie wzruszyła ramionami i zapięła ostatni pasek skórzanego pancerza Tsuki, jednocześnie poprawiając jego ułożenie na torsie oficjalnej zwierzchniczki.- Mam tylko nadzieję że Wielebna będzie łaskawa ciut głębiej przyjżeć się całemu problemowi. Chwasty należy wypalać na poziomie korzeni...

Mimo wszystko uśmiechnęła się lekko, oglądając Tsuki od góry do dołu.

-No i od razu lepiej wyglądasz. W sensie nie żebym miała coś przeciwko naturalnym upiękrzaczom, ale zawartość wody z nabrzeża jakoś się do nich nie zalicza.-
po upewnieniu się że wszystko jest na swoim miejscu, spokojnie otworzyła drzwi.

Zamarła, widząc świątynnego gwardzistę unoszącego akurat dłoń żeby zapukać.

-Em... Tak?

Mężczyzna szybko zasalutował.

-Wielebna Nadiana prosi do siebie w sprawie Mazgusa Farnese... W sensie jeśli inkwizytor Tsuki zdążyła zregenerować już siły...


Była ledwo przed południem a Tsuki już musiała brać kąpiel i odpoczywać. Nieźle.

Sama również podeszła do drzwi, kiwając głową gwardziście.

-Właśnie zbierałyśmy się do spotkania z Wielebną, możesz przekazać, że będziemy za kilka chwil u niej.-


Spokojnie podeszła jeszcze do wysokiego lustra by uporać się ze swoimi włosami oraz zapiąć wszystkie dodatki jakie zawsze nosiła. Trochę tej roboty było, ale dawało jej to uczucie samozadowolenia. Lubiła wyglądać schludnie.

Laurie zaś przed zamknięciem drzwi sięgnęła po zestaw eliksirów który po akcji trafił z powrotem w ręce kwatermistrza. Uśmiechnęła się lekko, odczytując dołączoną doń karteczkę.

-"Wszystko uzupełnione i wyczyszczone. Niech panience dobrze służy"... O i dodłożył nawet impregnat do skóry i wyciory do flaszek.- oznajmiła, podając towarzyszce.- Miło z jego strony...

Biorąc pod uwagę koncertowe wypełnienie zadania, średnio było się czemu dziwić.

Uśmiechnęła się lekko.

-Cóż, użyłam tylko jednej mikstury więc wiele nie było do uzupełniania, ale prezent jest ładny więc podziękuję mu nawet.-


Ostatni klips znalazł się na swoim miejscu, jeszcze jedynie upewnić się, że włosy są w odpowiednio zorganizowanym nieładzie i skinęła głową kompance.

-Ruszajmy, Nadia pewnie nie może doczekać się zadania pytań... wiesz, nie powtarzaj tego, ale ona ciągle robi taką minę, że nie wiem czy ona myśli nad poświęceniem mnie w jakimś rytuale czy może jak mi gardło poderżnąć... przesadzam oczywiście, ale jej spojrzenie serio powoduje pewne... podenerwowanie.-


-Nie tylko u ciebie.- Laurie uśmiechnęła się lekko i wraz z Tsuki ruszyła korytarzami świątyni.- Kiedy ona szukała informacji o Mazgusie, ja poszukałam informacji o niej i cóż... Ma sporo za uszami. Nie było jej nigdy w żadnym rejestrze akademickim a w samym zakonie pojawiła się jako gość kilka dobrych lat temu, niedługo po rozbiciu dośc niebezpiecznego kultu Purpurowych Rzek. Dranie specjalizowali się w magii krwi... Nie znam co prawda całej historii, ale widząc jej wprawę w magii rytualnej, sadzę że była z nimi dość znacznie związana...

Paradoksalnie, w środku dnia świątynie były najbardziej opustoszałe. Zakonnicy zajmowali się codziennymi sprawami, wierni byli w pracy i tylko nieliczni akolici zajmowali się czynnoścami pokroju mycia okien albo wycierania kurzy.

-Równie dobrze mogła być naszą wytczką w ich szeregach co skruszoną grzesznicą, ale nie zmienia to faktu że pomimo pełnego zaufania ze strony Arcymistrza Astarona, wciąż jest w niej coś... niepokojącego?


Biorąc pod uwage fakt że kobieta używała własnej krwi do swoich zaklęć? Cóż, mogło być gorzej.

-Prawdę powiedziawszy, tą kwestię zostawię bardziej doświadczonym i wyżej postawionym osobom. Coś, czego uczono mnie od dzieciństwa to wiedza kiedy coś jest moją sprawą, a kiedy nie.-


Spokojnie skręciła w bok, kierując się na schody prowadzące na wyższe piętro, na którym znajdował się ich cel.

-Ale jak to się mówi "Myśl o najlepszym, szykuj się na najgorsze.". Czyli zawsze będę mieć w głowie fakt, że pewnego dnia Inkwizycja mogłaby mnie dźgnąć w plecy...-

Po chwili ciszy spojrzała na Laurie z lekkimi przeprosinami w oczach.

-Wybacz, jeśli cię urażę, ale to miejsce nie jest moim domem. Inne zasady, inne zwyczaje i inni ludzie, wątpię bym była w stanie zaufać w pełni jakiejkolwiek organizacji, zwłaszcza tym zbrojnym.


Laurie uśmiechnęła się bezradnie.

-Cóż, powinnam się chyba obrazić, ale w tej kwestii wykazujesz znacznie wiecej rozsądku niż ja.-
stwierdziła spokojnie, wraz z elfką wychodząc do głównego holu świątyni i kierując się na schody.- Inkwizycja może i robi coś dobrego, co wcale nie oznacza że jesteśmy święci. Czasy brutalnych i niejednoznacznych rozwiązań odeszły co prawda dawno temu, ale każdy powinien pamiętać jak zaczynaliśmy... Palenie całych miast i wiosek w świadomości że jest tam więcej heretyków niż zwykłych obywateli i zabijanie tych, którzy byli wbrew własnej woli częściami niezbędnymi do demonologicznych rytuałów... Ta... To były ciężkie czasy.

Z jednego z bocznych korytarzy wyłonił się starszy mężczyzna w wytartym ornacie kapłańskim na który przezornie narzucił biały fartuch.

Na widok Tsuki uśmiechnął się.

-Och, pani inkiwzytor. Pragnę z ulga poinformowac że pani przyboczny ma się całkiem dobrze i jeszcze dziś będę mógł go wypuścić ze skrzydła szpitalnego...

Cóż, kiedy ktoś zaczyna przy tobie wymiotować na fosforyzująco chyba należy zacząć się martwić.

Skinęła lekko głową.

-Dziękuję za udzieloną pomoc. Jestem pewna, że i mój podopieczny doceni to po tym jak wyzdrowieje. Do tej pory z góry przepraszam za wszelkie uwagi jakie mógłby powiedzieć, Heishiro nie lubi sytuacji gdy nie jest w pełni sił i powodują one u niego zgryźliwość.-


Lekko się skłoniła tradycyjnym ukłonem i ruszyła dalej z Laurie, uśmiechając się lekko.

-Cóż, przynajmniej to jest dobra wiadomość.-

-W sumie, jakby na to nie patrzeć, otaczają nas same dobre wiadomości.- Laurie uśmiechnęła się lekko i po zapukaniu, otworzyła drzwi do gabinetu wielebnej.


Przedpokój okazał się jednak pusty.

-Em... Przepraszam... ?

-O! Już jesteście?-
zza wejścia do prytwanej kaplicy wyłoniła się sama Nadiana, uśmiechnięta i lekko zdyszana ze świeżym opatrunkiem na dłoni.- Wybaczcie, ale posłałam przyboczną na spisywanie zeznań do lochów... Proszę, proszę. Spocznijcie.

Sama szybko zajęła miejsce przy biurku, pozostawiając do dyspozycji swoich gości dwa krzesła.

-Mam nadzieję że udało ci się wyjść z zajścia bez szczególnego uszczerbku na zdrowiu, Tsuki?- zapytała z łagodnym uśmiechem kiedy elfka zajęła już swoje miejsce.

Skinęła lekko głową, zajmując miejsce tak by po jej prawej stronie siedziała Laurie.

-Zajęłyśmy się tym i złapaliśmy odpowiedzialnego za ten atak, chociaż muszę z przykrością poinformować, że po prostu jest to osoba najęta do tej pracy, zbywalna całkowicie. Były też zabezpieczenia by się pozbyć przecieku, ale zdołałam je rozbroić nim pozbyły się naszego winowajcy. Co nie zmienia faktu, że nadal wysadzono statek, próbując się nas pozbyć...-


Zamrugała, spoglądając na dłoń Wielebnej.

-... masz może Wielebno jakiś fetysz z używaniem własnej krwi?-

-Nie lubię ciąć w tym celu podwładnych.- odparła wymijająco, splatając dłonie i wzdychając cicho.- Cóż... Nie zmienia to jednak faktu że ktokolwiek chciał nam zaszkodzić, odkrył że nie jest to takie łatwe... Już teraz Farnese wyznał nam że miał za zadanie zabijać co najmniej jedną osobę dziennie...

-Wyznał?- Laurie lekko uniosła brew.- On nie wygląda na kogoś kto łatwo pęka w czasie przesłuchania...

-Istotnie. Sposób w jaki przekazał nam ta wiadomość zakrawał bardziej na chełpienie się własnymi czynami niż cokolwiek innego...-
bezwiednie potarła bandaż.- Ale fakty pozostają faktami. Mazgus nie jest przeciętnym mordercą z ulicy o czym świadczy ilość ofiar na jego koncie. A tacy zwykle liczą sobie naprawdę sporo...

-Zamierza pani dobić z nim targu?

-Nie.-
wielebna potrząsnęła głową.- Wyzna nam wszystko co wie a potem zawiśnie. Sprzęt którym go obwieszono również należał do jego pracodawców, nie zadawał sobie sprawy z jego symboliki. Ale tutaj niestety też mamy niezbity dowód na to że przeciwko nam knuje grupa mająca dostęp do demonologicznych artefaktów...

-Kościane pająki mające go uciszyć, zniszczyłam... dwa albo trzy, zwracałam uwagę raczej na zniszczenie ich, nie liczenie ile odnóż ucięłam.-

Wzruszyła lekko ramionami.

-Cóż, pełny raport pewnie niedługo Wielebna dostanie, Laurie posiada dobrą pamięć do szczegółów i wychwytywania tego co ja przegapiłam. Rozumiem, że zlecenie zostało wykonane i możemy złożyć potwierdzenie wykonania zadania w kwaterze głównej?


-Tak, wysłałam już list do Lantis i wypłaciłam z kościelnej skrytki pieniądze na pani honorarium.-
uśmiechnęła się lekko, wyjmując spod biurka małą kasetkę.- Teoretycznie zlecenia wewnętrzne zakonu nie podlegają tego typu gratyfikacji, ale znam specyfikę pani układu z mistrzem Astaronem... Nie wykazuje pani chęci związania się z nami na stałe, przy jednoczesnym wspieraniu naszej sprawy...

Mówiąc to, dotykiem dłoni sprawiła że pudełko rozszczelniło się.

-Jednak przed samą zapłatą, chciałabym panią poprosić o jeszcze jedno. Wstępnie, egzekucja Mazgusa będzie miała miejsce dzisiaj, tuż przed zmierzchem. Chciałabym żeby była pani przy niej obecna...

W kasetce zalśniło złoto.




Nadiana spokojnie wyjęła jedną z pozornie nietypowych monet i spokojnie położyła ją na blacie.

-Zarekwirowaliśmy tą kasetkę z pokładu przemytniczego statku kursującego pod Middenlandzką banderą... Uznałam że w gruncie rzeczy będzie to nie tyle zapłata, co symboliczny zwrot skradzionej pani narodowi własności.

Zamrugała lekko i się uśmiechnęła.

-W takim przypadku dziękuję za zwrot dziedzictwa mojego ludu.-

Obejrzała monetę dokładniej po czym schowała do kasetki, którą wzięła.

-I cieszy mnie, że przemytnicy stracili jeszcze jedną rzecz, którą ukradli z mego domu.-


-Ze smutkiem stwierdzam że Middenlandzka inwazja na pani ojczyznę to jedno wielkie pogwałcenie ideałów naszej cywilizacji. Nawet dzikie plemiona z Krevlodh są traktowane z większym szacunkiem niż pani krajanie za morzem...

Laurie prychnęła.

-Wielebna wie jakie zasady wyznaje Middenland. Póki ktoś nie ma siły ci czegoś zabronić, rób to... A żaden kraj nie wyda im wojny z powodu jakiejś zamorskiej krainy o której obecnie jest więcej plotek niż faktycznych informacji...

A same Jadeitowe Wyspy natomiast były zbyt skłócone żeby dać odpór najeźdźcom. Ba! Z tego co Tsuki usłyszała od Heishiro, niektóre klany gotowe były nawet zawrzeć z nimi sojusze, zaprzedając ojczyznę na rzecz złota.

Zmrużyła oczy.

-Do czasu... pewnego dnia... pewnego dnia Middenland będzie płonął...-

Co do tego, żadna z kobiet nie miała wątpliwości. Ton głosu Tsuki był głosem obietnicy, która się spełni, nie czczej pogróżki.

Proste stwierdzenie faktu. Zimne, przeszywające aż do szpiku kości i powodujące dreszcz na plecach.

-To tylko kwestia czasu nim odbuduję mój klan, a Heishiro swój... wszyscy zdrajcy zostaną zniszczeni, lojaliści zebrani, a śmiecie, którzy mieli czelność zagrabić dobra naszej ziemi dowiedzą się czemu nie budzi się śpiącego smoka.-

Nadiana uniosła brwi i z dość niepewnym wyrazem twarzy cofnęła się ciutkę kiedy dookoła Tsuki wybuchła aura zimnej, okrutnej zemsty.

Dopiero kiedy Laurie położyła dłoń na jej ramieniu i uśmiechnęła się uspokajająco, Nadaiana odetchnęła.

-Cóż...

-Dziękujemy za tą gratyfikację, wielebna.-
powiedziała uprzejmie Laurie, nie pozwalając kobiecie w jakikolwiek sposób tego skomentować.- Wedle twojej prośby zjawimy się na egzekucji. Pewne sprawy należy dociągać do końca...

Z tymi słowami na ustach powstała, delikatnie ujmując elfkę pod ramię.

Albo Tsuki sie zdawało, albo przyjaciółka chciała ją możliwie szybko wyprowadzić z gabinetu najwyższej kapłanki Portu Drevis.

Oczywiście dała się prowadzić przez chwilę, ale jeszcze na sekundę się zatrzymała, jeszcze przed samym wyjściem, spojrzała na Wielebną.

-Mój klan uznaje krew za ważną rzecz, opieramy na niej wiele symbolicznych rytuałów, a moja katana była wykuta z żelaza zebranego z krwi przeciwników... tak więc jakby co to ja sama nie potępiam fetyszu Wielebnej.-

I z ostatnim skinięciem opuściła pomieszczenie, spokojnie zamykając za sobą drzwi.

I spojrzała kompletnie niewinnie na swoją przyjaciółkę.

Ta zaś po zamknięciu drzwi wygięła się w sposób mocno niekontrolowany, dając jednocześnie upór tłumionym emocjom.

-Na Sędziego!- syknęła, zerkając na niewinne ślepka elfki.- Czy u ciebie w ojczyźnie wszystkim wali sie tak prosto z mostu, niezależnie od konsekwencji i statutu rozmówcy... ?

Wciąż dziwiąc się że Nadiana nie pognała ich z gabinetu krzykiem ruszyła wraz z Tsuki w dół schodów.

-Ja nie mogę...-
mruknęła.

Dopiero wtedy też rzuciła okiem na kasetkę.

-Wyjaśnisz mi przy okazji co to za pokraczne talarki?

-Te pokraczne talarki, jak to je określasz, są warte dziesięć razy więcej niż wasze złote monety. A są w esencji walutą z moich rodzinnych stron.-

Uśmiechnęła się lekko.

-Sam ten fakt sprawił, że ta misja stała się dla mnie ważniejsza bo otrzymałam "zwrot" czegoś z mojego domu. A fakt, że to waluta, na pewno pomoże kiedyś, kiedy wrócę do domu.-


-Cóż, biorąc pod uwagę że do wieczora mamy wolne, możemy iść coś zjeść, uzupełnić ewentualne zapasy no i... właśnie, pospać.- z pewnym krytycyzmem spojrzała na elfke.- Wiem że mamy ostatnio sporo na głowie, ale już ponad dobę jesteśmy ciągle na nogach...

Nocne bieganie z Elem, potem poszukiwanie informacji o Mazgusie a w ostateczności poranna zasadzka na assasyna.

Tak, to było intensywne kilkanaście godzin.

Pozwoliła sobie na chwilę zastanowienia, raczej krótką chwile.

-Coś zjeść, nie mieliśmy czasu zrobić sobie dłuższej przerwy. Dlatego wpierw coś zjemy, a później sen. Tylko wpierw poinformujmy Heishiro o tym, nie chcę by nagle zaczął się zamartwiać o nas.-


Ostatni punkt planu był mniej przemyślany niż mogłoby się wydawać.

Zakwaterowany w skrzydle szpitalnym samuraj wysłuchał słów swojej pani, ale kiedy do jego uszu dotarła informacja o perspektywie jedzenia innego niż szpitalny kleik, rozpoczęły się problemy.

Najpierw zarządał zwolnienia na własne życzenie, potem najzwyczajnie wstał i przepychając się pomiędzy sanitariuszami zaczął szukać zarządcy skrzydła, by w ostateczności dopaść do nieszczęsnego przełożonego całej sali.

Z prychającym wielkoludem nad głową tylko prawdziwy weteran szpitalniczej praktyki dałby radę się nie złamać.

Dlatego kwadrans później, wciąż ciut blady ale jak najbardziej zadowlony, Heishiro ruszył wraz ze swoją panią na miasto.

-To co idziemy zjeść?-
zagadnął, poprawiając kimono oraz różaniec przeplatający jego piersi.

Laurie podrapała się po nosie.

-Hmmm... Kiedy miałam tu praktyki, było jedno miejsce które mogłoby was zainteresować...

-Prowadzone przez kogoś z moich stron albo z jedzeniem z Jadeitowych Wysp?-


Cóż, dziwniejsze rzeczy się zdarzały więc nie byłoby nic dziwnego w czymś takim.

Pomijając fakt, że gdy widziała jaką żywność mają na kontynencie, nic dziwnego, że popadła w alkoholizm. Jedyna rzecz, która nie jest smażona na głębokim oleju, z ilością przypraw zdolną do wypalenia całego podniebienia do postaci zwęglonej skorupki.

Pierwsza próba jedzenia kontynentalnego spowodowała u niej pawia. I bynajmniej nie chodziło jej o Klan Pawia...

-Więc módl się aby pan Myjagi nadal prowadził interez.-
Laurie uśmiechnęła się szeroko, złapała przyjaciółkę pod łokieć i raźnym krokiem ruszyła ku drzwiom.

Za dnia Port Drevis okazał się miejscem o wiele bardziej uporządkowanym i nie tak bardzo napędzanym bezprawiem jak jego nocna twarz. Prawda, prostytutki i nielegalni kramarze wciąż byli widoczni tu czy tam, ale znacznie bardziej kryli się ze swoją działalnością wobec wszechobecnej straży dziennej.

Na miejscu zaś, które okazało się małym budyneczkiem wciśniętym pomiędzy dwa sklepy w jednej z porządniejszych dzielnic Drevis, oczom Tsuki ukazały się niskie stoły, bambusowe maty, poduszki do siedzenia i ruchome ściany z papieru i balsy oddzielające jedne sekcje od drugich.

Już od progu w nos elfki uderzył intensywny zapach do którego w jej oczach pojawiły się łzy.

Nie tylko wzruszenia.

Zapach świeżo tartego wasabi.

Zapach popularny w domu... a także ten, który nie był jej ulubionym, zdecydowanie za ostry. Jasne, odrobinę, małą odrobinę, bez problemu by zjadła. Ale samo wspomnienie ojca, który potrafił włożyć palec do słoiczka i zlizać całą tą masę wasabi? Dostawała zgagi na samą myśl!

-Nie wiem jakim cudem ma wszystkie potrzebne rzeczy by robić to co my mamy w domu, ale jeśli faktycznie ma...-


Zamrugała.

-To będzie czysta przyjemność. Chyba nawet będę specjalnie czekać przy portalu co tydzień by tu wpaść...-


Właścicelem przybytku nie okazał się jednak wysuszony staruszek, którego Laurie pamiętała z czasów kiedy była ledwie świątynną adeptką, ale jego syn, nie tak wysuszony ale żylasty, noszący się z charakterystyczną dla Klanu Ziemi uprzejmą gburowatością.

-Ech, pamiętam jak przychodziliśmy tu z innymi uczniami i zakładaliśmy się kto zje coś bardziej dziwnego...-
westchnęła nostalgicznie kapłanka, odprowadzając wzrokiem gospodarza który po prostu spojrzał na Tsuki i Heishiro by następnie zapewnić że znajdzie coś co ich zadowoli.

Fakt że jednocześnie uciszył Heishiro gestem dłoni, wyraźnie dając mu znać że on tu rządzi i wie co mówi, wcale nie umniejszyło ekscytacji samurajki na myśl o nadchodzącej uczcie.

Laurie zaś na spokojnie zabrała się podstawiony im na wstępnie imbryk z zieloną herbatą z dodatkiem palonego ryżu.

-Zastanawia mnie jednak jedno. Narzekacie na nasze wody przybrzeżne, a zakładam że wy sami również w ojczyźnie pochłanialiście mnóstwo tych dziwnych, morskich stworków które się tutaj serwuje...- z uprzejmym pytaniem w oczach spojrzała to na przyjaciółkę, to na siorbiącego herbatę samuraja.

-Jadeitowe Wyspy to piękne miejsce, ale był długi okres gdy wyżywienie populacji było ciężkie, dlatego szukaliśmy zdrowych i tanich sposobów wyżywienia ludzi. I mieliśmy szczęście, odkrywając wiele roślin i istot, które były wytrzymałe i jednocześnie pozwalały zaspokoić nasze potrzeby.-

Uśmiechnęła się lekko, siadając ze skrzyżowanymi nogami.

-Mówisz "dziwne stworki", ale to one oraz reszta naszej diety z moich rodzinnych stron sprawia, że przeciętny mieszkaniec naszej wyspy żyje nawet dwadzieścia lat dłużej niż mieszkaniec kontynentu, nie mówiąc o fakcie, że ludzie u nas żyją zdrowiej, rzadziej chorują i cóż...-

Wskazała na Heishiro.

-Hieishiro jest stuprocentowo naturalny, zero magii czy jakiś eliksirów. Na waszej diecie pełnej tłuszczy i soli, to byłoby prawie niemożliwe, a jeśli już udałoby się to nie do takiego stopnia jak u nas.-

Chwila ciszy ze strony Tsuki nim dodała przysłowiowy gwóźdź do trumny.

-Przeciętna długość mężczyzn z Jadeitowych Wysp jest większa, tak samo potrafią pracować dłużej i posiadają niewyczerpane pokłady sił.-

Jeśli Laurie rozumiała co Tsuki miała na myśli.

Heishiro, który pomimo zajęcia się herbatą słuchał, podniósł głowę i zmarszczył brwi.

-Czy wy mówicie o moim... ?

-Obiad podano.


Szczęśliwie, pruderia mężczyzny była niczym delikatny deszczyk w porównaniu do tajfunu uosabiającego jego głód.

Trzy tace które trafiły na stół przy którym siedziała elfka z towarzyszami były niczym ucieleśnienie snu o domowej kuchni.




-Na przodków...-
szepnął Heishiro patrząc na przygotowany im posiłek z nabożną czcią.

Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na młodego mężczyznę.

-Gdybym miała córkę to już bym ci zaoferowała jej rękę by wciągnąć cię do mojego klanu.-


Po czym spokojnie złożyła dłonie, wymamrotała cicho pod nosem kilka słów i sięgnęła po pałeczki.

-Słodkości...-


I oczywiście zabrała się do jedzenia. Wbrew jednak powszechnemu zwyczajowi, używała zdecydowanie za dużo sosu sojowego, którego normalnie używało się tylko trochę dla smaku. Ona brała go bez litości tak jak jej ojciec brał wasabi... i jej matkę... głównie wasabi.

Szczęśliwie, pozorny brak manier i nadużywanie sosu sojowego w wykonaniu Tsuki było niczym wobec Heishiro, który z pasją maniakalnego żarłoka pochłaniał wszystko po kolei, pałaeczki zmieniając w furkoczące smugi a idealnie skorojone roladki sushi we wpadające do jego ust pociski.

Jadł szybko, zaciekle i z wielkim zapałem, zupełnie tak jak walczył.

Co jeszcze dziwniejsze, nie przełykał, tylko z wypchanymi do granic możliwości policzkami delektował się smakiem tak długo, jak było to możliwe.

Dopiero wtedy przełykał.

W połowie tacki czknął, wrzucił do ust kawałek łososa obtoczony w wasabi i uniósł dłoń na gospodarza, który wynagrodzony garścią złotych monet konsternowa się akurat nad swoim nowo nabytym bogactwem.

-Tak, panie?

-Sake!

-Em... Tak, panie.

-I więcej jedzenia!

-Em... Dobrze panie... ?


W sumie ten posiłek był jednym z najdłuższych w życiu Tsuki. I jednocześnie, jednym z najprzyjemniejszych.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta

Ostatnio edytowane przez Kizuna : 13-12-2013 o 22:07.
Kizuna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172