Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2013, 12:10   #131
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Zapominanie o świecie całym szło tak dobrze, że aż za dobrze. Co prawda w dzień, gdy słońce wisiało wysoko, i toczyły się dziesiątki męczących rozmów, Yrsa nadal miała wrażenie, że biegnie po rozżarzonych węglach, by miarowo tłuc głową w mur nie do przebicia. Noce jednak wyglądały inaczej, zwłaszcza od kiedy Kot odkrył w sobie niechęć do marnowania śliny w pustych gadkach i niekończących się sprzeczkach. Yrsie też się za bardzo nie chciało gadać, bo to oznaczało, że trzeba by było coś wyjaśniać, roztrząsać to, co jest i to, co to będzie dalej. Toteż nie rozmawiali niemal wcale, dzięki czemu oboje byli zadowoleni. Yrsa dawała się bez oporów porywać w okoliczne chaszcze, wgniatać w jesienną ściółkę i zapominała o wszystkim.

O Boltonie, jednym i drugim, o drugiej wdowie po Boltonie, o tych, co opuszczali obóz i tych, co nie chcieli się przyłączyć. O inkwizytorze w stolicy i stolicy w rękach Wiary. I o tym, że Kot nie dostanie łańcucha najwyższego septona również, że dostanie płaszcz z czerwonym lwem Reyne'ów i młodą szlachciankę z odpowiednio wysokiego rodu i o odpowiednio szerokich biodrach, której ten płaszcz zarzuci na ramiona, a potem narobi jej małych Kociąt. Yrsa nie pamiętała o tym bardzo skutecznie.

Na tyle skutecznie, że własnej głowy też ze szczętem zdarzało się jej zapomnieć. Oklejona jak kokonem wspomnieniami uniesień mijającej nocy nie zwróciła uwagi, że przed namiotem nie było Modrzewia ani strażników. Nie usłyszała oddechu, nie wyczuła obcej obecności na małej przestrzeni własnego namiotu. W rezultacie dała się przyłapać z cyckami na wierzchu i opuszczonymi gaciami.

Lichy ogienek z małej szczapki rzucał równie liche światło na twarz niemłodą i nie za ładną, za to jak na gust Yrsy promieniującą zbyt wielkim zadowoleniem z obecnej sytuacji.
- Warto było czekać. Pomyślałem, że osobiście odpowiem mojej nadobnej duszce.

***



Z ust Yrsy, otwartych do głośnego rozkazu, stawiającego na nogi wszystkich śpiących w pobliżu, wyszło po tych słowach tylko stłumione ziewnięcie.
- Aaaaaa – oznajmiła Yrsa Wull i przeciągnęła się jeszcze raz. Coś w wyniku tego ruchu chrupnęło jej w kręgosłupie, a trzymające się na słowo honoru spodnie spadły w dół. Postąpiła krok do przodu i kopnięciem posłała skłębioną przyodziewę w kąt. - A ja taka potargana.

Eagram Banefort nie ruszył się z miejsca. Z uśmiechem obserwował jej poczynania.
- Będę nadrabiał klasą za nas oboje.
- Co za szczęście - Yrsa wywróciła oczami. - Bo mi by się nie chciało. Co się zdarzyło moim strażnikom? Tym, co byli przed namiotem, a ich nie ma?
Banefort wzruszył ramionami.
- Zmęczyli się. Powiedziałem, że ich zastąpię.
- I uwierzyli, wpuszczając cię tam, gdzie trzymam listy? - mruknęła Yrsa z przekąsem. Nachyliła się nad skrzynią, wybrała w miarę czystą przyodziewę i zaczęła się przebierać.
- Ach… bywam bardzo przekonywujący.
Zamarła z giezłem w rękach.
- Nie wątpię - skinęła mu głową i wciągnęła koszulę. - Zostaniesz moim namiestnikiem? Nie będę musiała nikogo przekonywać sama.
Nie czekała na odpowiedź. Podeszła do wyjścia z namiotu, uchyliła skórę i wydarła się w szary świt.
- Moooooooooooooodrzeeeeeeeeew!
Wołanie na nic się zdało. Pobudziła jedynie zaspanych kamratów, którzy odwajemnili się porządnie skomponowanymi peanami na temat jej matki.
- Mocno śpi - mruknął Banefort ze swego zydelka.
- Toś przeszarżował w takim razie, mości namiestniku. Nie ma Modrzewia, nie będzie miodu i wina, bo ja swoje już wychlałam, a on zawsze umie zdobyć. O suchym pysku będziemy siedzieć - rozłożyła bezradnie ręce, a potem nogą szurnęła przed lorda Baneforta z Banefort sporawą skrzynię.
- A czego jesteś obecnie królową, że potrzebujesz Namiestnika?
- Niczego - wyznała Yrsa z prostotą i wdziękiem i wyciągnęła ze skrzyni czerstwawy bochenek chleba, skórzany mieszek oraz stare, drewniane pudełko.
- Czy może planujesz posadzić zadek na żelaznym tronie? - westchnął - Jakoś tego nie widzę.
- Nie darzę tego królestwa jakimiś szczególnie ciepłymi uczuciami. Ale i nie nienawidzę na tyle, by je doświadczyć tak okrutnie - pokręciła przecząco głową. - Urok sprawy polega na byciu namiestnikiem niezależnym od królowej. Jakiejkolwiek. Czy króla… obecnie nieobecnego - powąchała podejrzliwie bochenek. - A nie boisz się, że każę cię teraz obwiesić?
- A po co miałabyś to robić? - zdziwił się po dziecinnemu, szeroko otwierając szare oczęta.
- Żeby nie wracać do Boltona z pustymi rękoma - oznajmiła sucho, i uciekła spojrzeniem w bok. - Żeby choć trochę osłodzić mu konieczność powrotu na Północ. Na przykład.
- Nie - Banefort zaśmiał się - Spróbuj jeszcze raz.
- Hm - Yrsa też się wyszczerzyła. - Abyś dogadując się ze wszystkimi swymi nadobnymi duszkami, nie stwierdził nagle, że najwięcej ugrasz, wieszając mnie? Tudzież swego drogiego krewniaka?
- Pfe - skrzywił się zabawnie - Takie okrutne słowa w takich ładnych ustach, do czego to dochodzi?
- Lord krewniak wybaczy - Yrsie nawet nie drgnęła powieka - to północne barbarzyństwo. Za Przesmykiem jeszcze całkiem niedawno obdzieranie żywcem ze skóry, posyłanie sobie uciętych części ciała i zrzucanie w przepaść uchodziło powszechnie za wyszukany sposób prowadzenia polityki. Teraz uważają tak tylko niektórzy.
- Wielka szkoda. Tak trudno dziś o porządną rozrywkę.
- Trzeba ci zatem poprzeć Boltona. Roose na tronie - i już byłbyś porządnie rozerwany - skinęła mu głową.
Odpowiedział podobnym gestem.
- Mimo mej sympatii do całego rodu Boltonów, nie mam w zwyczaju stawać po stronie przegranych. Ten koń już dawno zdechł. Podobnie jak potęga Lannisterów.
Pokręciła głową, szybko i bez zastanowienia.
- Uwierzę, jak zobaczę ciało Roose’a. I Ramsaya. Ciała męża nie widziałam. A też bym chciała zobaczyć.
Rozsupłała sakiewkę i ułożyła ją na skrzyni przed Banefortem, obok bochenka chleba. W środku była garść brudnawej soli.
- Mój dom jest twoim domem - wyrecytowała okolicznościową formułkę. - Czy też namiot… prawo gościny to samo. Gdzie leżą moi strażnicy, mój miły gościu?
Banefort wskazał kciukiem ścianę namiotu za swymi plecami.
- Moi ludzie dbają, by twoi ludzie nie zrobili sobie krzywdy.
- Niechaj twoi ludzie przestaną pilnować i razem z moimi ludźmi pójdą się najeść i napić.
Bękart trącił materię. Yrsa usłyszała ponure - Jestem - sługa musiał stać tuż za namiotem, czekając na rozkaz pana lub jakąś oznakę kłopotów.
- Słyszałeś piękną panią? Idźcie się napić - przekazał jej sugestię Banefort.

Yrsa z rumorem opróżniła na skrzynię drewniane pudełko. Ujęła czarnego i białego króla w dłonie i stuknęła cokolwiek wytartymi koronami.
- Grasz białymi czy czarnymi, lordzie krewniaku?
- Bywa, że oboma na raz - oczy pojaśniały mu na widok gry, a uśmiech złagodniał. Wyciągnął powoli rękę i wyłuskał białego króla z palców Yrsy.
- Słyszałam, że w Dorne stworzyli szachownicę dla trzech graczy - Yrsa zapełniała metodycznie swoją stronę figurami. - Mam wrażenie, że oni tam lubią trójkąty… - wysunęła w przód czarny pion. - To kim jesteś, lordzie krewniaku, na szachownicy Zachodu i tego, co zostało jeszcze z Siedmiu królestw, hm?
- Cóż - Eagram podniósł do oczu dwie, sfatygowane figury - Jako, że tylko oni są na planszy wyjątkowi, a on jest odrobinę zbyt leniwy, jak na mój gust, muszę chyba zostać królową.
- Sprytnie - Yrsa nachyliła się nad planszą. - Ale u podwalin tej decyzji leży ten sam błąd, który zawsze popełniał Roose. I który, jak sądzę, w końcu go zgubi.
- Mianowicie? - Eagram rozstawił swe pionki.
- Przy całym moim podziwie, jakim darzę Roose’a i jego kunszt robienia ludziom wody z mózgu… są ludzie, którzy figurami być nie chcą - uśmiechnęła się blado, i wysunęła kolejny pion, choć przeciwnik nie zdążył wykonać jeszcze żadnego ruchu.
Banefort zdawał się tego nie dostrzegać.
- Ranisz mnie, moja droga. Skąd ten pomysł, że lubuję się w wodnistych mózgach?
- Może weryfikuję moje pomysły. I poglądy - odpaliła Yrsa dwornie. - Ty nie trzymasz z przegranymi. Ja nie powierzam mojego losu i spraw w ręce ludzi głupszych ode mnie… ani takich, co nie wiedzą co zrobić, gdy ktoś przestaje grać czysto i podług zasad - urwała sobie kawałek czerstwego chleba, posypała obficie solą i wpakowała w usta, by za chwilę wyciągnąć rękę do trzeciej figury.
Banefort wsparł brodę na dłoni i spojrzał na planszę. Yrsa nie wyczytała w jego twarzy spodziewanego zaskoczenia, ani oburzenia.
- Jeszcze dwa - ponaglił.
Uśmiechnęła się, leciutko, ale serdecznie.
- To ja gram czarnymi, mości namiestniku - przypomniała łagodnie. - Naprawdę jesteście spokrewnieni - pociągnęła tym samym tonem. - Masz te same oczy co on. Nie kolor - naciągnęła skórę obok własnego oka - ale ten sam wyraz, kiedy coś was cieszy.
Przechylił głowę na bok, ale jego rozbawienia na chwilę osłabło. Zmarszczki wokół oczu spłyciły się.
- Może - odparł i sięgnął do dwóch pionów Yrsy. Przesunął je, ustawił, ocenił to ustawienie - Tak będziesz miała większe szanse.
- Hm? - Yrsa przestudiowała zmienioną sytuację na polu. Kilka następnych ruchów wykonała w całkowitym milczeniu, gładząc się po ustach końcem warkocza.
- Banefort nie leży nad morzem? - wyrąbała znienacka w ciszy, wykonując ruch potwornie ryzykowny. - W cieniu Żelaznych Wysp i ich zapędów grabieżczych, hm hm? Aż dziw mnie bierze, że żelaźni ludzie kradli solone śledzie rybakom w północnego wybrzeża… zamiast przyłączyć się do ogólnego grabienia Lannisterów.
Musiała przyznać, że sytuacja na planszy zdecydowanie jej sprzyjała. Jeżeli dobrze to rozegra, będzie mogła wziąć królową w sześciu ruchach, a potem będzie już z górki. Banefort zdawał się stawiać swoje piony od niechcenia i w skutek tego tracił jednego po drugim. Droga do królowej była już prawie odsłonięta.
- Ciekawe, prawda? Tak jakby bardziej opłacało im się zostawić Banefort w spokoju.
- Banefort i Zachód – uściśliła z kamienną twarzą. - Zaiste, bardzo ciekawe.
Zaśmiał się, a Yrsa straciła gońca.
- Z początku myślałam, że to Roose. Że od początku chciał się z wami układać, że przyblokował jakoś żelaznych, bo zbyt by was złupili, nie słuchają nikogo i nigdy by nie odzyskał tego, co nagrabią… ale to nie on. On teraz odchodzi, a żelaźni nadal kradną paciorki, zamiast sięgnąć po złoto, póki jesteście słabi. Dlaczego?
- O - drugi goniec poszedł za pierwszym - To bardzo złożone zjawisko. Powiedz mi jednak… kiedy ostatnio słyszałaś coś o Żelaznych? Jak grabią Północ? Jak grabią cokolwiek? Nie mówię o tych szczęśliwych duszach, które uczepiły się ogona pirackiej sroki i pałętają się po wschodnim wybrzeżu. Kiedy ostatnio słyszałaś jakiekolwiek wieści z Żelaznych Wysp?
- Z trzy tygodnie temu? Kiedy opuszczałam przystań?
- Trzy tygodnie to długo, a trzeba doliczyć jeszcze czas lotu kruka, albo marszu posłańca. Tak, to długo - królowa Baneforta była wystawiona na cios, ale zanim Yrsa zdołała ją powalić, jej własna Królowa położyła głowę.
- Cóż spotkało dzielnych żeglarzy? - Yrsa nawet nie mrugnęła okiem nad stratą. Czarny koń, chroniony przez wieżę, był już blisko białego króla. - Lord krewniak wie… krew jest ważna. Ta wspólna. Ta przelana też. Żelaźni i klany upuścili sobie nawzajem całe morze krwi.
- Mam takiego medyka - mruknął Banefort bawiąc się białym koniem, którego odstawił jednak na miejsce - Jego umysł skacze na boki i trudno go utrzymać w ryzach.

Bękart wpatrywał się w szachownicę i pocierał skroń w zamyśleniu - Żelaźni nie będą już przelewać niczyjej krwi - podjął niepozornego białego pionka i zbił nim innego chroniącego czarnego króla - Szach.
- Roszada - odpaliła Yrsa i zagrożony król zamienił się miejscami z wieżą. - A czy nie zdarzy się tak, że miast żywych łupieżców, do wybrzeży dobiją upiorne statki, pełne martwych żelaznych. Nie złota łaknących i łupów, tylko mięsa tych, co jeszcze żyją?
- Tak się nie zdarzy - zaśmiał się Banefort, ponownie szachując Króla - Wiedziałaś, że nie lubią ognia? To takie proste… - w jego głosie pojawiła się jakby nutka żalu.
- Czyżby było ci szkoda, lordzie krewniaku? - zapytała, przesuwając tylko konia, robiąc miejsce. Biały król znalazł się na linii strzału. Oczywiście, ten ruch nastąpiłby już po zbiciu jej króla… Yrsa się uśmiechała.
- Hm - skrzywił się wpatrując w planszę i odwlekając ostateczny cios, który był jedynym możliwym i sensownym ruchem - Zagrajmy jeszcze raz.
Oplotła się ramionami i przez dłuższą chwilę przyglądała się w milczeniu przeciwnikowi, ponad niedobitkami czarnej i białej armii. Wreszcie skinęła głową i zaczęła ponowie rozstawiać figury.
- Ktokolwiek przetrwał na Żelaznych Wyspach? - zapytała, po czym nagle uniosła wzrok znad szachownicy i uśmiechnęła się kocio. - I co słychać u drugiej wdowy po Namiestniku?
- Och, nic wielkiego - Banefort pomagał jej z wznowionym wigorem - Ma nadzieję zostać dziewicą.
- Niech sobie wsadzi szpunt od beczki - oznajmiła poważnie Yrsa. - Rozumiem, że Żelazne Wyspy obsadziłeś swoimi ludźmi? I rozumiem, że Lannisterowie w imię dorwania się do skrawka władzy chętnie poświadczą wszystko, łącznie z dziewictwem dwukrotnie owdowiałej mężatki? Oprócz władzy chcą czegoś jeszcze?
- Władzy? - westchnął - Obecnie, moja droga, walczymy o przetrwanie.
- Czyż nie to dla wielkich rodów oznacza właśnie władza? - wzruszyła ramionami. - My?
Uśmiechnął się krzywo i wykonał pierwszy ruch na planszy. Wpatrywał się w rozstawienie, jakby wróżył przyszłość rozgrywki.
- Wielu Lannisterów zginęło w Lannisporcie. Miasto padło nagle i gwałtownie. Ci członkowie rodu, którzy przetrwali, zwrócili się do mnie, bym ratował ich skóry - westchnął, czekając na jej ruch - Ot, i przekleństwo bycia kompetentnym.
- Rozmawiasz także z Tyrellami - stwierdziła bardziej niż zapytała. Czarny koń wysunął się przed piony.
- Rozmawiam, rozmawiam ze wszystkimi, którzy chcą słuchać - kolejny pion wysunął się do przodu.
- Dobrze - skinęła głową. - Dlaczego unikasz mówienia o żelaznych? - Yrsa poprawiła pod tyłkiem kolebiący się pieniek. Za koniem wysunął się goniec.
Jeszcze jeden zwykły pionek. Z jego strony rozgrywka zdawała się być zupełnie pozbawiona fantazji.
- Choć zrobiłbym to jeszcze raz, choć było to posunięcie niezbędne dla naszego przetrwania, nie jestem z tego dumny.
- Kto wie?
Przesunął kolejny pionek i uśmiechnął się szeroko.
- Póki co, ty, moja śliczna.
- Mój małżonek, niech zgnije w grobie, też żywił podobne mrzonki - nie odwzajemniła uśmiechu. - Kiedy wyrzygiwał spazmatycznie, kogo to on nie zabije.
Zaśmiał się pod nosem.
- Och, no dobrze, dobrze - westchnął - Podejrzewam, że Bolton wie. Podejrzewam, że wie też Josef Grey. Nie wątpię, że niedługo wieść poniesie się po całym Westeros.
- Czy to możliwe, że zawlekliście tę zarazę na wyspy przypadkiem? - twarz Yrsy była niewzruszona.
- Ależ oczywiście - prychnął - Któż odważy się powiedzieć inaczej?
- Idiota… niestety idioci krzyczą najgłośniej - pokręciła głową. - Niestety, w wyniku waszego niedopatrzenia zginęli poddani Starka. Będziecie musieli to Północy wynagrodzić - wzruszyła ramionami. - Czego ty chcesz, Eagramie Banefort, hm?
- Chcę się odwdzięczyć Północy - był z siebie bardzo zadowolony - Jak słyszałem, właśnie tam się wybierasz, moja droga?
- Coś mi stoi na drodze. I coś mnie trzyma za połę płaszcza. Między nami krewniakami, fascynuje mnie fakt, że jeszcze żyję. Fascynuje mnie, dlaczego Roose ciągle pozwala mi żyć. Zresztą, Roose mnie fascynuje, jak zawsze - wykrzywiła się z niesmakiem.
Wpatrywał się w nią przez chwilę z fascynacją i odrobiną rozbawienia w szarych oczach.
- Ale wiesz, że musi zginąć?
Odstawiła ze stukiem figurę, którą właśnie miała przesunąć. Wstała, opierając dłonie na skrzyni, i nachyliła się do twarzy rozmówcy, by spojrzeć mu w oczy z odległości oddechu.
- Moja fascynacja nie osłabnie ani o jotę - powiedziała cichym, uprzejmym głosem. Twarz miała gładką i pogodną. - Kiedy będę obdzierać skurwiela żywcem ze skóry.
Odchylił się powoli i równie powoli mrugnął. Zdawał się poruszać, jak mucha w smole, ale pod tą fasadą Yrsa dostrzegała dobrze naoliwioną maszynę.
- Nie wątpię - oświadczył przeciągle.
- Co… - Yrsa opuściła tyłek z powrotem na pieniek i niemal nie patrząć przesunęła figurę - … nie zmienia faktu, że ludzie, których prowadzi, są potrzebni na Północy. Żywi. Nie jako trupy psujące się przed Przesmykiem. Pytałam, czego chcesz. Nie jakich środków będziesz używał w tym celu w najbliższym czasie. Lordzie krewniaku.
- Ach - przymknął oczy - Chcę niedużego zamku, żyznych ziem i dobrej kobiety - zaśmiał się - Chcę pokoju w Westeros.
Yrsa zamrugała i milczała dłuższą chwilę, jakby liczyła, że na czole Baneforta wypisze się wielkimi literami: PRAWDA tudzież ŁEŻ. Pomyślała o chacie krytej łupkiem i ojcowej łodzi na brzegu. I zostawionym w stolicy inkwizytorze.
- A, do diabła z tym wszystkim - machnęła rozeźlona ręką.
I tak już niezbyt stabilna plansza zsunęła się ze skrzyni, a pionki posypały na ziemię. Eagram Banefort przechylił głowę na bok i patrzył, jak królowe i królowie turlają się w piachu pospołu z poddanymi. Zdawało się go to bawić.
Yrsa nachyliła się niezgrabnie po pudełko, zgarnęła w garść kilka figur.
- Więc w jaki sposób zamierzasz się odwdzięczyć Północy… co przybliży nas do pokoju na świecie, ogólnej szczęśliwości, w której wszyscy będziemy mogli wrócić do naszych domów, by natrzaskać sobie słodkich, różowych berbeci?
Nos bękarta zmarszczył się mimowolnie.
- Trzaskanie popieram, do berbeci mam podejście dość ambiwalentne - sam pochylił się po kilka pionów - Póki co, zamierzam uwolnić Północ od zmory Boltona, a później pchnąć nasze wojska pod Mur. Prawdopodobnie po drodze też przyjdzie nam trochę powojować. Słyszy się różne rzeczy, o tym co dzieciak Roose’a wyprawia po zagrodach.
- Co wyprawia?
- Głównie wyżyna co się da. Podobno bawi się też w zjadanie serc swych przeciwników i inne podobne herezje - Banefort podnosił kolejne figury, nie patrząc na Yrsę.
- Ach - oznajmiła bez zdziwienia. - Postudiowałam sobie ostatnio - zrobiła nagle woltę w dyskusji. - Taką książkę jakiegoś maestera, który nie miał co w życiu robić, więc spisywał, który szlachcic trzaskał którą szlachciankę, i jakie były efekty owego trzaskania. Ogólnie, fascynujące. Śledziłam sobie wasze pokrewieństwo. Banefortów i Reynów. Czy raczej twoje i Lothara, bo chyba jesteście ostatni. Masz w dupie te więzy krwi, nieprawdaż?
Zamarł na ułamek sekundy. W końcu jednak wszystkie pionki były zebrane i nie było jak ukrywać się przed prawdą. Zmierzył Yrsę wzrokiem.
- Nie, tak bym tego nie ujął.
- A jak? - zainteresowała się Yrsa.
- Rodzina jest ważna dla każdego bękarta - uśmiechnął się krzywo.
- Nie za bardzo się wyznaję w temacie - oznajmiła lekkim tonem. - W klanach nawet jeśli ojciec nie uzna dziecka, bachor ma rodzinę matki - wstała i podeszła bliżej, by się lepiej przyjrzeć rysom twarzy. Ujęła dłonią podbródek rozmówcy. - Twoja matka była z Lannisterów, prawda?
Banefort nie był młody, w kącikach oczu, ust i na czole gromadziły mu się zmarszczki. Kiedyś był zapewne przystojny, ale czas nie zatrzymuje się dla nikogo. Z bliska było wyraźnie widać, że głowę miał po prostu ogoloną tuż przy skórze, a nie łysą, jak kolano, jak można było pomyśleć na pierwszy rzut oka. Jego twarz nie zdradziła Yrsie wiele tajemnic, ponad to co oczywiste. W jego szarych oczach pojawił się błysk niepokoju.
- Tak - odpowiedział ostrożnie.
- Tak mówiła fascynująca książka maestera zafascynowanego trzaskaniem - Yrsa przymrużyła oczy. Nie zabrała dłoni i dalej mówiła, choć już nie tak lekkim tonem: - Lothar więzy rodzinne ma w dupie. Niestety. Nie miał okazji się nauczyć, jak to jest, gdy na drugim końcu świata żyje ktoś, kto ma w żyłach tę samą krew. Jakoś nie potrafi inaczej. Pewnie przywykł do myśli, że wszyscy nie żyją, hm?
Yrsa nie zawiodła się. Jej słowa miały nawet większy efekt, niż mogła się spodziewać. Eagram Banefort znów mrugnął nieludzko powoli. Nim jednak ciężkie powieki przysłoniły oczy mężczyzny, Yrsa dostrzegła w nich ból.
- Cóż - mruknął bękart - Czasem można wybrać tylko między złem i czymś jeszcze gorszym, nieprawdaż?
- Nie wiem - przyznała się. - Ale wydaje mi się, że śmierć jest przerażająco ostateczna. A życie niesie wiele możliwości i dróg.
Wróciła na swoje miejsce i rozsiadła się okrakiem na pieńku.
- W każdym bądź razie, w imię tej złotej zasady kazałam Lotharowi zrzec się funkcji i zabieram go na Północ. Jeśli zaś chodzi o ciebie, mój panie… sądzę, że przynajmniej na razie winieneś zostać po tej stronie Przesmyku.
Zwykły uśmiech wrócił na usta jej rozmówcy.
- A w jakim celu?
- Pokazania, że jesteś namiestnikiem. Pomachania papierem z pięczęciami. Zabezpieczeniem dostaw. Zawarciem koniecznych umów - poruszyła ramionami.
- Czyli to, co umiem najlepiej - zaśmiał się i kiwnął głową na zgodę - Część sił oddam jednak pod twoje dowództwo. Do łażenia po prośbie nie potrzebuję armii.
- Pro… śbie - powtórzyła drewnianym, zdziwionym głosem. - Tak myślę, że jeśli uda się to, co planuję, to nie będziesz musiał. To Tyrellowie będą prosić, byś zechciał z nimi rozmawiać. Co by o nich nie powiedzieć, nie lubią zostawać poza nawiasem.
- Strzeźcie się Tyrellów, nawet gdy przynosza dary - zaśmiał się Banefort - Zobaczymy. W kążdym razie nie będe potrzebował zbrojnych.
- Część zbrojnych przeznaczysz do garnizonu na Fosie Cailin. W rozmowach z lordami Północy, Doliny Arrynów i miejmy nadzieję, że Dorzecza również, zażądasz od nich tego samego. Wszyscy ucierpieliśmy z powodu tej blokady… wszyscy powinniśmy pilnować Przesmyku. -Zażądasz w pierwszej kolejności, na wstępie, uregulowania statusu twierdzy, i żeby zebrani poparli człowieka, którego wybierzesz na dowódcę… a oni poprą człowieka, którego pokażesz im palcem… wiesz, dlaczego?
Wpatrywał się w nią z uśmiechem igrającym na ustach.
- Ach, powiedz, moja słodka, dlaczego?
Spojrzała mu w oczu i na moment wyhamowała słowotok. Parsknęła krótko i pokręciła głową.
- Bo wybierzesz człowieka, z którym Północy, Dorzeczu i Dolinie będzie po drodze. Zachodowi niekoniecznie. Ale zadowolisz się faktem, że jego lojalność wobec króla, honor i kompetencje jako dowódcy są niewątpliwe. Zadowolisz się tym, że to człowiek, który utrzyma Przesmyk choćby i we własnych zębach. To im powiesz, łaskawy lordzie, pokazując im palcem Bryndena, Czarną Rybę. Zanim zaoferujesz, że do końca Zimy wszystkie podatki pobrane na ziemiach Zachodu zamiast do kiesy Korony przekażesz na potrzeby Muru.
Odchylił głowę do tyłu, westchnął i wpatrzył się gdzieś w niebyt. Przeciągnął palcami po wargach, jakby to pomagało mu podjąć decyzję. Ten sam gest towarzyszył ich grze w szachy.
- Nie mam zastrzeżeń.
- Powiesz, że pokoju bez króla, bez Neda Starka zawrzeć nie możemy. Ale w tej sytuacji, wobec tego, co się dzieje na Murze, i wobec listów znalezionych na Fosie Cailin, nie możemy siedzieć i pierdzieć pod siebie. Zaproponujesz zawieszenie broni. Na czas Zimy. Na ten czas przyjmiemy, że atak Boltona na Zachód był prywatną wojenką lorda Dreadfort. Zażądasz wydania jeńców, których pojmano w walce, i sam zrobisz to samo. Ci, na którzy dopuścili się jakichokolwiek zbrodni mogą gnić w lochu aż król się pojawi i ich osądzi, albo przywdziać czerń i iść na Mur. Zażądasz zwrotu łupów. Część przeznaczysz na utrzymanie garnizonu na Przesmyku. A część na potrzeby Muru… bo do cholery, trochę potrwa, zanim zbierzesz podatki. A ludzie muszą żreć codziennie.
Na czas Zimy zaproponujesz lordom Północy pakt. Oni bronią Muru. Ty dbasz, by nie zdechli w śniegach z głodu, nie zabrakło im spyży, broni ani ludzi. W gestii zarządzania tą górą złota będziesz podlegał Lordowi Dowódcy i Pierwszemu Zarządcy Straży… czyli praktycznie nikomu, bo póki wozy będą sunąć na Mur nieprzerwanym sznurem, nikt ci nie będzie niczego kazał ani patrzył na ręce. Liczę, że namówię do podpisania paktu także Royce’a i Tullych. Jeśli mi się uda, będziesz namiestnikiem ponad połowy królestwa… tej walczącej na Murze. Jeśli nie, tylko Północy i Zachodu. Też niebrzydko, tak myślę - wzruszyła ramionami. - Najpierw jednak musi paść Fosa Cailin, a na Fosie muszą się znaleźć wielce brzydkie listy. Twarde potwierdzenie plotek o tym, że Roose zdradził Starka… które to plotki ktoś zacznie niebawem rozsiewać w prującej na Przesmyk armii Północy.
Eagram Banefort słuchał jej bajań z uśmiechem na twarzy.
- Och, moja droga, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to przyjemne obserwować myślącą istotę - zaśmiał się - O mnie niech cię śliczna główka nie boli, nie pierwszy dzień gram w tę grę. Wójek Banefort załatwi ci zapasy, odwody i listy, jakie tylko chcesz - wujowanie musiało mu się spodobać, bo podejrzanie się uśmiechnął i poklepał po udzie - Nie usiądziesz wujowi na na kolanka?
- I wypłaczę w rękaw, jakem okrutnie nieszczęśliwa była w małżeństwie ze zdrajcą i królobójcą, pocieszenia szukając? - zapytała poważnie. - Nie, dziękuję. Już sobie z tego powodu popłakałam, a nie będę narażać cennego sojusznika na uszczerbek w kontakcie z moimi wystającymi kośćmi Jestem przekonana, że w obozie znajdziesz bez trudu coś milszego i bardziej miękkiego w dotyku... - splotła razem szczupłe dłonie i przygryzła wargi. - Ja też nie handluję pierwszy raz. Naprawdę wiem, że nie tak powinno to wyglądać. Naprawdę mam świadomość, że wiele żądam… a nie daję niczego pewnego. Co najwyżej stwarzam możliwości i pomogę, żebyś sam mógł coś zdobyć… ale nic nie daję i wiem o tym - machnęła bezradnie ręką. - Gdybym mogła, to wyglądałoby to inaczej. Ale ja nic nie mam - wzruszyła ramionami. - Niczym nie dysponuję, prócz własnej porwanej koszuli. Więc, khym… żeby to chociaż z wierzchu wyglądało tak jak powinno… jest coś co mimo tego mogę dla ciebie zrobić, lordzie krewniaku, przyszły namiestniku? Hm? - w ciszy rozległy się suche trzaski. Yrsa strzelała kostkami dłoni.
Banefort pochwycił jej ręce w swoje, powstrzymując kolejne nerwowe gesty i przyciągnął ją do siebie. Przez chwilę Yrsie wydawało się, że jednak wciągnie ją na kolana, ale w jego intensywnym spojrzeniu zamiast pożądania dostrzegła niebezpieczny chłód.
- Będziesz go pilnować, jak oka w głowie - stwierdził, nie prosił.
- Zawsze to robię - mruknęła. - Ale najwyższy czas, żeby przestał się mnie słuchać. Będzie też taki czas, w którym nie będzie mnie już potrzebował.
Poczuła ból w ściśniętych palcach.
- Jeżeli zginie, będę bardzo niezadowolony.
Wyrwała dłoń z uścisku, szybkim, gwałtownym gestem, zmrużyła oczy ze złością.
- Strawiłam życie na służeniu podobnym tobie. Dociera do mnie za pierwszym razem - w słowach nie było ani krzty gniewu. - Ogień zabija ożywieńców. Ale Innych tylko smocza stal. Wiem, że Reynowie mieli taki miecz. Wiem, że lwy go nie mają. Tywin pragnął błyskotki z valyriańskiej stali, próbował podkupić jakiś od mniejszych rodów. Gdyby zdobył taki w Castamere, nosiłby go u boku. Nie nosił. Ktoś go ukrył. Czas, żeby się cudownie odnalazł. Ten, albo jakikolwiek inny.
- Coś jeszcze, moja pani? - syknął.
- Nie, mój panie - Yrsa skinęła uprzejmie głową. - Chyba że chcesz dołączyć do nas na śniadaniu i wysłuchać listy podejrzeń Lothara. Ma taką wobec ciebie. Jest długa. Zejdzie się jak nic do wieczerzy.
Banefort wstał, śmiejąc się gorzko.
- Nie będę nadużywał gościnności.
- To nie moja sprawa - odparła po chwili. - I obiecałam mu też, że zachowam wszystko dla siebie i nie będę w tym grzebać. Ale sądzę… że popełniasz błąd. Może jednak czasem i tak trzeba.
Podeszła do wyjścia z namiotu i wyjrzała na obóz.
- Odezwę się spod Fosy. Może i się okaże, że brzydkie listy znajdą się same.
Banefort nie odpowiedział, wyminął ją i odszedł, nie odwracając się za siebie.

***

Reyne wyłonił się z zarośli pół godziny później, zadowolony, bo wyspany. Długo zadowolony nie był.
- Składasz obietnice za moimi plecami – wytknął jej wściekle.
- Ehe – pokiwała głową znad listów. - Kto rano wstaje, temu...
- Co mu obiecałaś?
- Nic wielkiego. Śmierć Boltona. Tytuł namiestnika większości królestwa. Śniadanie...
- I? - łypnął okiem.
- Noooo... nie chciał śniadania.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 14-11-2013 o 12:14.
Asenat jest offline