Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-11-2013, 13:48   #165
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Tygon





Poszczęściło mu się u podnóża gór... tak, to było szczęście. Samotnemu w głuszy łut szczęścia czasem był jedynym, co mogło uratować dupę. Jakaś mała drobnostka, jeden krok w prawo lub w lewo czynił różnicę, był tym włosem rozciągniętym pomiędzy życiem a śmiercią.

Tygonowi się poszczęściło. Nie mógł polować, to zbyt by go opóźniło, mógłby zostawić ślady... a jednak bez mięsa słabł, nie da się długo pociągnąć na jagodach. Łup cieniokotów uratował mu życie. Martwy koziołek leżał w skalnym załomie, zmrożony do kości. Wiele z niego nie zostało, ale dość dla przywykłego do trudnego życia Tygona. Myśliwy powycinał resztki mięsa, a na koniec rozłupał kości i wyssał zimny szpik.

I tylko jedno go w tym niepokoiło, mimo że pełny żołądek napawał dobrymi myślami. Sposób, w jaki znalazł truchło koziołka, resztki zdobyczy cieniokotów. Ten łut szczęścia... a może coś innego, coś więcej, coś ponadto, co można było postrzegać zmysłami, nawet tak wyostrzonymi jak u starego, doświadczonego łowcy, jakim Tygon był i jakim Tygon umrze.

Nie mógł dostrzec łupu cieniokotów znad strumienia, którego brzegiem podążał. Nie mógł podążyć za śladami, bo tych drapieżcy nie zostawili na kamienistym gruncie, a krew ofiary przykrył padający w nocy śnieg.

Przeszedłby obok i nawet by nie wiedział, że mógł się posilić...

Ale tak się nie stało.
Poczuł palce oplatające jego pierś. Poczuł oddech między łopatkami i zapach ziół.
Potem coś ścisnęło jego głowę w mocarnym uścisku, w uszach coś zadudniło głucho, aż do bólu. Serce tłukło jak szamańskie bębny.

Usłyszał śpiew. To Qeraha nuciła, nie rozróżnił słów, ale odwrócił się, by zobaczyć żonę... Musiała jakoś się wyzwolić, jakoś go dogonić... jakoś. Przecież inaczej nie dałoby się tego wyjaśnić.

Nie zobaczył jej. Brzeg strumienia spływającego ze zbocza góry był cichy i pusty... ale właśnie wtedy zobaczył krew na kamieniu, małą plamkę... Poszedł się przyjrzeć z bliska i tak znalazł mięso.

I gdy tylko dotknął martwego koziołka, szept w jego głowie zamilkł, znikło i wrażenie, że ktoś go dotyka, że ktoś tu jest razem z nim, jednym z nim oddycha powietrzem.

Znów został sam.

***


Musieli znaleźć jego trop gdy już zszedł z gór... może mieli zmiennokształtnego, może tropiciela równie wprawnego jak Tygon, a może po prostu mieli szczęście.

Mieli też konie, mieli przewagę i mieli psy. A psy miały już trop Tygona, już biegły jego śladem. Las wypełnił się triumfalnym jazgotem sfory. Jednooki nie miał wątpliwości, że łowcy Raymunda odwołają psy. Nie... pozwolą im rozszarpać go na strzępy.

Dlatego biegł, choć miał świadomość, że bardzo trudno będzie mu zgubić pościg.

Nagle las zrzedł i przed Tygonem rozpostarła się szeroka, pusta przestrzeń, uderzająca bielą świeżo spadłego śniegu. Do ściany lasu po drugiej stronie było za daleko. Zgonią go konno, dopadną. Albo ustrzelą z łuku i pozwolą dorwać psom.

Dyszał ciężko, próbując uspokoić myśli. Wtedy dwa ciemne punkty na polu bieli poruszyły się.


Dwa młode dziki baraszkowały w płytkich zaspach, goniły się, trącały pyskami, chrząkały radośnie. Jakby życie było tylko zabawą, jakby zima i śmierć miały nigdy nie nadejść. Tygon już miał szarpnąć głową w tył, obaczyć, czy pościg blisko...

Poczuł palce oplatające jego pierś. Poczuł oddech między łopatkami i zapach ziół.
Potem coś ścisnęło jego głowę w mocarnym uścisku, w uszach coś zadudniło głucho, aż do bólu. Serce tłukło jak szamańskie bębny.

Dziczy bieg, trel ptasi
Pozwól się zobaczyć


W uszach rozbrzmiała mu piosenka, wyśpiewana szemrzącym głosem żony. Potem szept utonął w ryku wodospadu, dudnieniu jego własnego tętna. Ostrożnie rozejrzał się wokół siebie.

Na gałęzi świerku obok siedziała sikorka. Przekrzywiła łepek, zaniosła się zaciekawionym ćwierkaniem... i uciekła.

A dziki już się nie bawiły. Jeden stał nieruchomo, patrząc w stronę drzew, w których ukrywał się Tygon. Drugi szedł pomału w jego stronę, kołyszącym się krokiem, mrużąc małe, krótkowzroczne oczka.

Engan


- Taaaaa? - nie dowierzał Kamyk. Był niemal pewien, że Iorweth podpuszcza go wrednie, by zobaczyć, jak Engan ryje w ziemi jak locha za żołędziami.
- Tak – potwierdził z westchnieniem Harlene. - Tam jest jedna, a pod brzozą druga.
- I niby skąd to wiesz?
- O tej porze roku – trawa wokół jest zieleńsza i wyższa. A zimą – mniej śniegu. One rodzą ciepło – odparł wyczerpująco skagoski wódz i potarł czoło związanymi dłońmi. Kamyk nie dał mu wypocząć, zerwał go mocno przed świtem, by odejść daleko, nim tamci się obudzą... pod oczami Skagosa rozlały się już fioletowe sińce. Łatwo się zmęczył, słabiak... widać, że Skag nie może być prawdziwym człowiekiem z Nocnej Straży. Ale mimo wszystko miał sporo wiedzy, i to takiej cennej.

Na przykład, jak znaleźć słodkie bulwy ukryte pod ziemią... Dzicy strzegli tej wiedzy uparcie, a mogłaby ocalić życie niejednego zwiadowcy. Iorweth przymknął oczy i zdawał się drzemać w siodle. Kamyk zlazł z konia i zagłębił nóż w ziemi, w miejscu wskazanym przez Skaga. Natrafił na opór, a gdy wyjął nóż, na ostrzu prócz ziemi dostrzegł białawy, słodko pachnący sok. Harlene nie kłamał... i podzielił się tą wiedzą ot tak, za darmo. To było podejrzane.

Iorweth okazał się zaskakująco mało uciążliwy w drodze. Jechał w milczeniu, głównie drzemiąc w siodle. Na postoju podzielił się z Kamykiem doświadczeniami ze swoich przygód z klanami, a konkretnie ich ładniejszą połową. Otóż, zdaniem Iorwetha, wszystkie kobiety Flintów i Liddle'ów śmierdziały owcami, a wszystkie niewiasty Wullów rybami i zjełczałym tranem. Co ogólnie, wywodził Iorweth, i tak czyniło je bardziej atrakcyjnymi od przeciętnych Skagijek, cuchnących zaduchem z jaskiń, uwięzionym na wieki powietrzem.
- Ludzie, co się rodzą i żyją w jaskiniach, śmierdzą. I cierpią na tragiczny uwiąd fantazji. To przez tę górę nad głową, co im gniecie myśli, miażdży je na pył...

Kamyk miał wrażenie, że w którymś momencie jego jeniec przestał mówić o dupach, a zaczął o czymś poważniejszym. Chyba o polityce...
Ale Iorweth nie pociągnął tematu, wyciągnął się jak długi na ziemi.
- Zgasiłbym ogień – mruknął jeszcze na granicy snu, nie otwierając oczu. - Tu jest jednorożec. Gdzieś w pobliżu...
- Nic nie słyszałem – Kamyk potrząsnął ramieniem Skaga.
- Ja też nie – Iorweth otworzył z niechęcią jedno oko. - Ale czuję, jak śmierdzi. Mam bardzo wrażliwy nos... Zgaś ogień i daj mi spać, wrono. Jestem zmęczony.

Kamyk posłuchał. Siedział jeszcze trochę, wypatrując oczy w noc. Potem też zasnął.


- Obudź się.
Najpierw słowo. Potem szturchnięcie, w nogę. Kamyk zerwał się, z siekierką w dłoni.

Nie było nikogo prócz nich. Noc była ciemna jeszcze i cicha, tylko gdzieś w cierniowych zaroślach zaśpiewał smutno przebudzony ptak. Iorweth siedział oparty plecami o kłodę. Jego twarz bielała w ciemnościach, dziwnie mokre włosy oblepiły czaszkę, błyszczały szkliście szeroko rozwarte oczy.

- Nie wiem, czy mnie dotargasz do waszego wroniego gniazda – wychrypiał Skag wolno, jakby każde słowo sprawiało mu ból. - I nie powinieneś mnie dotykać. Nie żebym zapłakał nad twoim trupem, ale... to może być jaka zaraza... - zaniósł się kaszlem, a potem długo nie mógł złapać oddechu. - Albo ktoś mnie otruł...

Kamyk parsknął na dziejące się szopki. Szczwany lis pewnie chciał spowolnić ich marszrutę, albo bogowie wiedzą, co jeszcze miał na celu. Ale gdy dotknął czoła jeńca niemal krzyknął. Iorweth był rozpalony jak piec.

- ... w każdym bądź razie, wrono, umieram. Bądź człowiekiem i spal mnie, jak wyciągnę nogi.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 20-11-2013 o 15:58.
Asenat jest offline