Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2013, 20:07   #135
GreK
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Cathil Mahr.

Najbezpieczniejszym i pewnym miejscem w Trudzie był opuszczony lokal, w którym już spędzała noc z niziołkiem. Tam więc postanowiła się udać, by przeczekać do rana. Nie niepokojona przez nikogo szybko odnalazła znane sobie schronienie. Ciche i przede wszystkim suche. Ułożyła się na podłodze i czekała wsłuchując się w jednostajny szum deszczu, który ukołysał ją wkrótce do snu.

Wybudziło ją skrzypnięcie uchylanego okna i nasilone odgłosy ulewy. Nie zmieniając pozycji, otworzyła oczy. Czekała. Wsłuchiwała się. Ktoś musiał przeskoczyć a raczej wdrapać się przez parapet do środka, sapiąc przy tym i z głośnym plaśnięciem lądując na drewnianej podłodze. Sięgnęła po nóż i cicho, wzdłuż ściany zakradła się pod drzwi. Ktoś człapiąc głośno szedł w jej kierunku. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem a jej czuły zmysł powonienia zaatakował niespotykany smród.

Orin Sorley.

Do miejsca wyrysowanego na skrawku papieru naprędce przez łuczniczkę trafił bez problemu po kilku kwadransach kluczenia po mieście. Charakterystyczny budynek w mało uczęszczanym zaułku wciśnięty był międy dwa inne rzędy zabudowań. Ulice były puste. Nawet pies z kulawą nogą nie wyściubiał nosa w taką ulewę. Pies nie… ale kilka razy musiał zmieniać trasę marszu, by ominąć przechodzące zalanymi deszczem ulicami patrole.

Przylgnął do jednej z bram, przynajmniej częściowo chroniąc się przed strugami wody lejącymi się bez ustanku z nieba. Obserwował przez chwilę kamienicę i otoczenie. Stał tak czas jakiś w bezruchu, drżąc przemoczony z zimna, lecz w końcu stracił cierpliwość i ruszył wprost do wejścia. Nim nacisnął klamkę, przyłożył jeszcze ucho nasłuchując, czy nie dobiegną go jakieś podejrzane dźwięki. Lecz nie słyszał nic prócz szumu wody. Doprawdy pogoda była podła. Zbyt podła by tak stać i moknąć. Z bijącym sercem wszedł do środka. Zapach zgnilizny nie zachęcał, lecz jednocześnie mógł świadczyć o tym, że tego miejsca nikt nie odwiedzał. W środku panował półmrok a z każdego ciemnego kąta zdawało się, że wyskoczy za chwilę coś paskudnego. Blade światło wlewające się przez okno nie było w stanie rozproszyć zalegających ciemności. Tedy błądząc, wpół po omacku odszukał zejście, które miało go doprowadzić do tunelu przemytników. Klapa prowadząca w dół odskoczyła ze zgrzytem i z hukiem opadła na zakurzoną podłogę gdy wypadła mu z ręki. Zaklął pod nosem, by chwilę później kichnąć siarczyście dwa razy.

Jeśli ktoś był w pobliżu i miał go usłyszeć, na pewno już go usłyszał. Odór zgnilizny dochodzący z zejścia wwiercił mu się w nos. W całkowitej ciemności, starając się oddychać ustami, zszedł po drewnianych, trzeszczących schodach w dół. W połowie wysokości schodów, jak ocenił później, potknął się o jakiś przedmiot ustawiony na nich, tak nieszczęśliwie, że poleciał do przodu. Lecąc w ciemną otchłań, nie wiedząc na czym wyląduje, w przeciągu kilku sekund zdążył pożegnać się z tym światem, gdy w końcu najpierw twarzą, później resztą ciała plasnął w coś mokrego. Jedno było pewne. Już wiedział skąd dochodził ten odór zgnilizny. Plus całej sytuacji był taki, że lądowanie było miękkie. Minus, że śmierdział teraz na kilometr a cuchnąca substancja wypełniła mu nozdrza i usta. Wstał, parsknął wysmarkując z nosa breję i zwymiotował. Starł z twarzy lepką, śmierdzącą substancję oblepiającą mu włosy i zwymiotował po raz drugi. Brodząc po kostki odszukał po omacku swoją lutnię, która na szczęście wylądowała równie miękko co on. Przez chwilę jeszcze próbował znaleźć tunel, lecz w końcu zrezygnowany wygramolił się na górę i zmęczony poczłapał ulicami Trudu, do miejsca, gdzie już razem z Cathil spędzał kiedyś noc. Dziękował bogom, za obfity deszcz, który zmywał z niego śmierdzącą lepkość.

Cathil Mahr i Orin Sorley.

No cóż… ich ponowne spotkanie nie wypadło najlepiej. Nóż przy gardle niziołka i cierpkie słowa dziewczyny o jakimś skunksie… Chociaż miał wrażenie, że mimo wszystko była zadowolona z tego spotkania.

Bernard Wolner.

Kupił stary, podróżny, lekko zniszczony płaszcz. Zakupił nożyce i w wynajętym w podrzędnej spelunie pokoju zaczął przeobrażać się z kata w zmęczonego podróżą wędrowca. Długie, siwe włosy opadały na podłogę. Wiedział, że żegnał się w ten sposób z dotychczasowym, spokojnym, ustatkowanym życiem a wkraczał w nieprzewidywalne. Gdy skończył i ubrał znoszony płaszcz podróżny, był innym człowiekiem. Zniknęła gdzieś dostojność. Pozostała jednak siła spojrzenia.

Gdy zebrał włosy z podłogi na kawałek materiału, usłyszał na korytarzu szczęk zbroi. Zwinął materiał i włożył do kieszeni.
Ktoś ostrożnie nacisnął klamkę drzwi.
Bernard otworzył okno i wyjrzał na zewnątrz. Dwa metry niżej, przyklejona do budynku stała drewniana przybudówka. Nie namyślając się długo, przerzucił nogi przez parapet. Uderzenie w drzwi prawie wyrwało je z zawiasów. Skoczył. Stęknął gdy uderzył nogami w drewniany daszek, który nie wytrzymał i z hukiem zapadł się pod nim.

- Tam jest! - usłyszał głos nad sobą. - Szybko!

Błyskawicznie sforsował słabe drzwi i zniknął klucząc pustymi, zalanymi deszczem uliczkami. Unikając patroli dotarł do tunelu przemytników. Spojrzał po raz ostatni na miasto po czym zniknął w budynku, by po kilku minutach wynurzyć się po drugiej stronie murów.

Do dzielnicy biedoty dotarł brodząc po kostki w błocie. Odnalazł coś na kształt zajazdu. Budynek wyglądał jakby sklecony naprędce. Był jednak pełny po brzegi i jedyne co mógł zaoferować właściciel to miejsce na podłodze w sali jadalnej, rzadki gulasz i chrzczone piwo. Biesiada trwała do późnej nocy. Skorzystał z okazji i jął pytać o człowieka ze szramą biegnącą przez twarz. Kilka razy kierowano go do kogoś, lecz gdy wypytywał o szczegóły, okazywało się, że to ślepy trop. Pytał też gdzie można wynająć dobrego wierzchowca i wtedy niezmiennie powtarzano mu, żeby szukał kulawego Grisha, godzinę drogi na wschód. Gdy wszyscy mieli już nieźle w czubie, Ci co nie mieli się gdzie podziać, pokładli się gdzie kto mógł. Otulony płaszczem, jeden wśród wielu, Mistrz Dobry przetrwał do rana. Bardziej zmęczony niż gdy się kładł dnia poprzedniego. Na dworze siąpiło a dzielnica biedoty budziła się ze snu.


Kesa z Imarii.

Siedziała w karczmie, słuchając rozmów i czekając na otwarcie bram do Warowni aż w końcu stało się jasne, że się nie doczeka. W końcu, znużona poszła do właściciela gospody pytać o wolne łóżko, na którym mogłaby się przespać. Pokój był mały i brudny a siennik łóżka zdawał się żyć własnym życiem. Z sali na dole doskonale słyszała dochodzące odgłosy głośnej pijatyki. Zabarykadowała drzwi dosuwając do nich łóżko a sama zdecydowała się położyć na podłodze koło okna. Tak dotrwała do rana.

***

Obudził ją krzyk na ulicy. Ktoś donośnym głosem obwieszczał:
- ...za wskazanie miejsca pobytu tychże wyznacza się nagrodę stu sztuk w złocie!

Wyjrzała przez okno. Ulewny deszcz zmienił się w niemrawą mżawkę.

Gdy zwlokła się na dół, głodna, zmęczona i niewyspana marzyła tylko o gorącej kąpieli i porządnym śniadaniu. Jakież było jej zaskoczenie, gdy przy jednym ze stolików zauważyła siedzącego von Szanta.

- A jesteście! - ucieszył się. - Strażnik przy bramie był na tyle przytomny, że posłał mi wiadomość, że mnie szukaliście.

Jak się po chwili dowiedziała, bramy były ciągle zamknięte a przepuszczano przez nie tylko nieliczne osoby, które miały pozwolenie od samego grododzierżcy. Jak długo taki stan rzeczy miał trwać jeszcze? Rajca miał nadzieję, że niedługo, bo uprzykrzał on życie mieszkańcom miasta ale grododzierżca postawił sobie za punkt honoru odszukanie wiedźmy i spiskowców, którzy pomogli jej w ucieczce. Ciągle miano nadzieję, że nie opuściła ona grodu ale zamierzano też wysłać grupę pościgową, która miała ją odszukać, gdyby jednak udało jej się wymknąć.

- Dlatego też w zaistniałych okolicznościach - kontynuował Kirrstof - jestem zmuszony zwolnić panią z danej mi obietnicy. Nie jestem w stanie zdobyć zezwolenia na pani wejście do Warowni a już do samych lochów na pewno nie. Pomogę, jeśli pani sobie życzy, wydostać się z miasta, lecz decyzję tą musi pani podjąć teraz. Nie obiecuję, że później będę miał taką sposobność i może się okazać, że zostanie pani uwięziona tutaj na dłużej. Wziąłem ze sobą pani rzeczy osobiste. Oczywiście zapłacę za cały okres, w którym miała pani u mnie pracować. Ach… i jeszcze jedno. Obiecałem pani przysługę - uśmiechnął się. - Jeśli mógłbym jeszcze w czymś pomóc...

Irga.

Dzień płynął leniwie niczym rzeka szerokim, piaszczystym korytem u ujścia do morza. Mokre drewno syczało i trzaskało w palenisku a gęsty dym wznosił się do powały i rozkładając się pod nią grubym dywanem, przesączał przez słomianą strzechę ulatując z chaty.

Tej nocy ponownie miała sen.

Najpierw ukazało jej się źródło i liście miotane falami po tafli wody. Fale niczym kręgi rozchodziły się od źródła. Jedynie kamień ze skazą trwał nieruchomo, fale odbijały się od niego, okrążały go.

Później taflę wody zmąciła czyjaś kosmata łapa. To siwy wilk, z czarną łatą na pysku o srebrnych, świecących oczach węszył wokół stawu szukając tropu. W pewnym momencie zjeżył sierść, warknął i puścił się biegiem z nosem przy ziemi. Wypadł pędem na polanę. Przed nim pierzchało stado owiec. Wpadł między nie kłapiąc zębami na lewo i prawo.

***

Dzień budził się leniwie. Tara rozpalała już wygasłe nocą ognisko. Za oknem siąpiło lecz niebo przecierało się już powoli. Szeptunka wpatrywała się w płomyk, który pielęgnowała kobieta, który zamieniał się w większy, pożerał po kolei kolejne szczapki, patyczki, by stawać się większy i większy i zastanawiała się, czy owce rzeczywiście mogą się zorganizować w grupę i zadeptać wilka swoimi kopytkami.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)

Ostatnio edytowane przez GreK : 28-11-2013 o 21:02. Powód: slash
GreK jest offline