| Tygonowi zdawało się, że dawniej jego żonka była bardziej… łagodna w swoich czarach. Nie narzekał jednak. Skoro czaruje to znaczy, że żyje. No i już któryś z kolei raz jej magia mu pomogła. Z tym, że teraz nie wiedział co to miało znaczyć: “Pozwól się zobaczyć”. Bzdura! - myślał - i tak zaraz mnie zobaczą, a wtedy ucieczka pójdzie na marne. Może mógłby się jeszcze jakoś ukryć gdyby zmylił psy ? Dziczki nieźle by się do tego nadały. Wyciągnął nóż i powoli zaczął iść w stronę zwierząt.
Gdy wyszedł zza linii drzew na otwartą przestrzeń, obydwa dziczki trzymały już łby zwrócone w jego stronę. Co jednak mogła zobaczyć z tej odległości półślepa dzika świnia? Nie więcej niż poruszający się cień. Gdy jednak Tygon szedł nadal w ich kierunku, zobaczyły go. Naprawdę zobaczyły…
Jeden, ten który szedł w jego stronę, zarzucił głową i kwiknął, grzebnął w śniegu racicą. Ten, który trzymał się z tyłu, uciekł. Świetnie - myślał Thenn - jeśli blisko jest cała wataha psy się rozproszą, a jeśli nie… ten jeden wystarczy. Tygon podchodził do zwierzęcia gotów w każdej chwili na ryzykowny manewr. Uniknąć szarży i zatopić kamienne ostrze w dziczym podgardlu.
Dzik zaś patrzył. Oczka miał małe, mokre i po dziczemu wredne. I jakieś takie za bardzo mądre, co Tygona uderzyło, bo dziki do najmędrszych gadzin w lesie nigdy nie należały. Zamiast zachować się jak dzikie zwierzę - czyli uciec lub atakować - dzik się gapił. Nawet przekrzywił łeb, żeby łacniej ogarnąć całość Tygonowej sylwetki.
Nagle przez ciało zwierzęcia przebiegło drżenie, małe ślepka się zamgliły, a za plecami Tygona, gdzieś całkiem blisko, rozległo się wściekłe ujadanie. Uciekinier nie miał już złudzeń. Zaraz go dopadną. Nie zamierzał się jednak poddawać. Nie byłby sobą gdyby to zrobił. Pognał w kierunku, które obrało bardziej tchórzliwe zwierzę. Może jeszcze trafi na watahę, która opóźni pościg.
Stopy Tygona łykały zachłannie białą przestrzeń. Jazgot psów przybrał na sile i głośności, wypaść już musiały spoza drzew. Tupot za plecami świadczył zaś o tym, że i drugi dziczek wolał nie zostać rozerwanym na sztuki i wybrał ucieczkę… podążając, o dziwota, w tym samym kierunku co jego towarzysz i goniący za nim Tygon.
Psy były już blisko, słyszał też rżenie koni i krzyki łowców. I wtedy dziwne zachowanie dzików przynajmniej trochę się wyjaśniło.
Przed Tygonem wypadł zza drzewa wściekłym kłusem największy odyniec, jakiego myśliwy widział w swym niekrótkim życiu. Pobliźniony łeb zdawał się uginać pod ciężarem ogromnych szablisk. Jedno ucho wisiało w strzępach, rozerwane w jakiejś walce, dawno temu, na potężnym karku grała góra mięśni. Zwierz przystanął z zadartym obelżywie kusym ogonkiem i sapnął rozeźlony.
Młody dziczek za plecami Tygona kwiknął rozpaczliwie. Psy już go opadła i poczęły drzeć na sztuki… Tygon biegł. I wtedy stały się dwie rzeczy. W maluśkich oczkach odyńca błysnęła czysta furia i zwierzę ruszyło do przodu jak lawina. A zza drzew za nim z sykiem śmignęły dwie strzały. Uciekinier poświęcił chwilę na zerknięcie za siebie. Jego prześladowcy strzelali z innego kierunku niż się spodziewał. Strzelali w psy.
Tygon nie tracił czasu na wydawanie okrzyków zdumienia. Wyminął olbrzymiego dzika i popędził w kierunku strzelca. Za jego plecami rozpaczliwie pisnął pies. Zerknął za siebie. Po śniegu pełznął, ciągnąc za sobą sznur wnętrzności z rozprutego dziczymi szabliskami brzucha. Odyniec rzucił się na inne ogary, jeden z nich, uderzony łbem, wzleciał w górę szparko jak jaskółka. A ścigający go łowcy mknęli już przez polanę.
Nad jego głową syknęła kolejna strzała, padł trafiony nią kolejny pies. Tygon wpadł wreszcie pomiędzy drzewa i stanął twarzą w twarz ze strzelcem. To była kobieta. Stara już, o włosach siwych jak popiół i przygarbionych plecach. Do zgrzybiałości było jej jednak daleko, sądząc z szybkości, z jaką nałożyła na cięciwę kolejną strzałę i wymierzyła w zbliżających się łowców. Obok skrzypnął śnieg… był i drugi łucznik. Również kobieta, ale młódka, o kasztanowych warkoczach wystających z kaptura. Obok siebie miała opartą o pień drzewa włócznię.
Tygon dodał dwa do dwóch. Jedna z nich albo obie musiały być czarownicami, albo może zmiennokształtnymi, a dziki to ich sprawka. To im miał się pokazać. Skinął głową kobietom, chwycił dzidę i obrócił się oczekując obławy.
Na polanie wciąż trwała walka. Psy obsiadły odyńca wokół i kąsały raz za razem. Co jakiś czas któryś z nich nieruchomiał na śniegu, z rozdartym brzuchem lub przetrąconym kręgosłupem. Olbrzymi dzik obrócił łeb w stronę Tygona i starego Thenna uderzyło, jak bardzo ludzkie były te małe, ślepe z wściekłości oczka…
Odyniec ruszył w stronę nadciągających jeźdźców, nie bacząc na to, że jeden z psów nadal wisi mu zębiskami na gardle. Pierwszego z nadjeżdżających, wywijającego toporem z siodła, obalił na ziemię razem z koniem. Kobiety wypuszczały strzałę za strzałą, ale i tak czterech jeźdźców się przedarło. Jeden z nich spiął konia tuż przed Tygonem, drugi uskoczył, by zajść łowcę od pleców. Włócznia na szczęście miała tę zaletę, że łatwo dosięgnąć nią konnego. Zbieg chwycił ją oburącz i rzucił się na najbliższego jeźdźca. Co mu w końcu zostało ? Walka o wolność. |