Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2013, 09:12   #171
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Kres


Zbudziło go uczucie, że ktoś na niego patrzy. Że jakieś spojrzenie sunie po rysach jego twarzy, tak mocno, że niemal czuje ucisk na skórze. Oblał się gorącym potem, ręka skryta pod płaszczem zacisnęła się wokół rękojeści noża. Otworzył oczy.

Nic. Tylko las w jesiennych barwach, uśpione drzewa, atramentowe głębie nocy. I on, zwiadowca Nocnej Straży, miecz w ciemności, tarcza osłaniająca krainę człowieka, siedzący w kucki pod brzozą, wsparty plecami o jej pień. Nic ponadto.

Tylko wrażenie, że przed chwilą nie był tu sam. Że ktoś patrzył na niego, jak spał. Dotykał włosów.

Poddenerwowany Kres podrapał się mocno po głowie, by wyrwać paznokciami to wrażenie.Skądś dobiegł ptasi trel, bardziej terkot niż śpiew. Nie wiedział, jaki ptak mógłby tak śpiewać, i to jeszcze w nocy. To było durne, mogło go zdradzić, ale złożył usta w wąski ryjek i cichym gwizdem powtórzył melodię. Z kolczastych zarośli po długiej chwili ciszy ptaszyna powtórzyła jego muzykę, i dodała kilka nowych, terkotliwych dźwięków.

To zaniepokoiło Kresa. Ptaki rzadko było na tyle mądre, by robić coś takiego. Gdy odchylając najeżone cierniami gałązki torował sobie pomału drogę przez zarośla w stronę dźwięku, zza gałęzi dobiegł go jeszcze inny zaśpiew.

Taj dori do
taj dori dej


Coś tam było. Coś tam nuciło śpiewnie kołysankę, zlepek słów bez żadnego znaczenia, dziwnym głosem, jakby język się plątał, nienawykły do mówienia.

Ta tara ta
taj tari tej


Była tam. Było tam, ledwie kilka kroków od niego. Coś. Coś, nie człowiek.
Siedziało odwrócone do niego tyłem, smukłe plecy o delikatnym koścu zgięte w pałąk, pochylona w dół kudłata głowa. Z początku myślał, że coś jest odziane w zwierzęce skóry, ale nie... tylko na wąskich biodrach futro było dłuższe i gęstsze. Coś przycupnęło w kucki, kołysało się miarowo w przód i w tył i śpiewało sobie cichutko.

Ręce i nogi zdawały się zbyt długie... i chwilę potem okazało się, dlaczego. Coś wyczuło lub usłyszało Kresa. Coś obróciło ku niemu twarz. Przez pół drgnienia serca zobaczył nieludzkie oblicze, wielkie, rozjarzone oczy, nos płaski, czarny i mokry jak u psa, strzeliste brwi i wysokie kości policzkowe. I gębę pełną wąskich, ostrych jak igły zębów za ciemnymi ustami.

Coś wypuściło przedmiot, który tuliło do piersi. Zerwało się, przykucnęło na powrót i wzleciało w powietrze, wypchnięte tylko siłą własnych mięśni. Potem pochwyciło się gałęzi drzewa wysoko nad swoją głową, wywinęło na niej fikołka, zdając się trzymać kory nie tylko rękami, ale i łokciami, kolanami i stopami. Potem znikło wśród złoto-czerwonego listowia. Serce Kresa kurczyło się miarowo i boleśnie, ze strachu zwiadowcy zbrakło tchu.

To coś było szybsze niż jakiekolwiek zwierzę, jakie znał zwiadowca. Szybsze, zręczniejsze i silniejsze. Z zakamarków pamięci wypłynęły wszystkie te opowieści, jakimi stare wilki z Nocnej Straży straszyły świeżych rekrutów. Rusałki urwą wam łby i ciule. Strela was na śmierć zatancuje. Porwie was latawiec. Leszy spadnie wam na kark z drzewa i wyssie szpik z waszych kości.

Leszy.


We wszystkich tych bajaniach leszy były wiekowymi, pomarszczonymi potworami, żyjącymi samotnie w leśnych ostępach... jednak nic przecież nie rodzi się stare. Długo się wahał, zanim wyszedł z zarośli i podszedł do miejsca, w którym siedział ten, jak go nazywał, Liściec, by zobaczyć, co leśny demon upuścił.

Na ściółce leżała lalka. Mała bulwa jakiejś rośliny nadziana na patyk, z kreskami namazanymi sokiem z jagód w miejsce ust i oczu, w sukience uplecionej ze źdźbeł trawy.

***


Szybko doszedł do wniosku, że jeśli będzie chciał wybadać, czy Półręki faktycznie nie prysnął na Długi Kurhan, będzie potrzebował innego ubrania. Czerń zaprzysiężonego brata Nocnej Straży zbyt rzucałaby się w oczy wśród odzianych w skóry Skagosów...

Ich obóz był ogromny. Ryży dawno nie widział takiego ludzkiego mrowia... właściwie nie widział takowego od kiedy opuścił Winterfell. Pole namiotów i szałasów, bijące w niebo słupy dymów ognisk ciągnęły się po horyzont. W środku wznosił się kurhan, w którym pogrzebano ciała wojowników i braci z Nocnej Straży padłych w bitwie, która wybrzmiała wieki temu... ponoć leżeli tam obok siebie, wrony, Skagowie i dzicy, śmierć ich wszystkich pogodziła, a teraz Moruad postanowiła ich wszystkich wygrzebać. Nieźle jej szło, kurhan był zryty jak rzeszoto.

Kres błądził po obrzeżach, miał nadzieję świsnąć jakiś skrawek przyodziewy. Co i rusz musiał się kryć, bo przeklęte Skagi porządku nie znały i rozlazły się po okolicy jak muchy po krowim placku. Jak nie gzić się w krzakach, to na polowanie, jak nie na polowanie, to bogowie jedni wiedzą po co, może do klanów na dziewki, albo tylko dla samego łażenia... pod samym Murem też łazili, Kres widział to może i z oddali, ale jak na własnej dłoni. A mieli się trzymać od Muru z daleka, siedzieć tylko na kurhanie. Ot, ile warte słowo barbarzyńców i ich honor.

Przedzierając się przez krze i kryjąc jak mógł zaczynał powoli dochodzić do wniosku, że przebranie, którego potrzebował, będzie musiał zedrzeć z jakiegoś Skaga... gdy podjął już decyzję, natrafił na coś dziwnego.

W płytkiej dolince wydrążonej przez strumień, w jego zakolu płonęło malutkie ognisko. Wokół rozłożyło się kilkunastu Skagów płci obojga... za nimi zaś, jeden przy drugim, leżały jakieś wysokie na więcej dwóch mężów obłe kształty, zakryte szczelnie skórami... Wyglądały dziwnie i tajemniczo.

Kres nie zdążył się dobrze nad tą sprawą zadumać, kiedy usłyszał za sobą szelest i śmiech. Odwrócił się, w ręku już miał miecz do połowy wysunięty z pochwy, ale było za późno. Grot jednej włóczni dociskał jego grdykę, a drugiej był wycelowany w jego serce.

Skagijki były młode, obydwie ciemnowłose i czarnookie, dość podobne do siebie, może siostry lub kuzynki. Obydwie się uśmiechały. Jedna rzekła coś do drugiej w ich języku i uśmiechnęły się jeszcze szerzej.

- Całkiem, całkiem jesteś, czarny ptaszorku – rzekła do Kresa ta, która trzymała włócznię przy jego gardle.
- Ale wiesz, ptaszyno, że tu polatywać wam nie wolno? - zapytała druga.
- A... nie wolno. Oczki wasze mogłyby zobaczyć coś, co wam nie jest przeznaczone. Nie dalej jak wczoraj złapałyśmy tu jednego Flinta z bachorem – wskazała pierwsza.
- I Moruad Flinta wypatroszyła – uzupełniła druga.
- Co za tragiczna marnacja – westchnęła pierwsza rozpaczliwie. - Taki piękny mężczyzna! Mogła nam go dać.
- Też byśmy go wykończyły, ale umierałby szczęśliwy...
- Ale bogowie są nam łaskawi...
- Nie dziwota, bo bardzo bogobojne z nas niewiasty...
- I następnego dnia zesłali nam ciebie!
- To jak, ptaszorku, pokażesz nam swój drugi łepek, czy równie czerwony jak pierwszy? Zabawimy się, czy od razu idziemy do Moruad?

Tygon

Chata była niewielka, wsparta plecami o zbocze wzgórza, tak porośnięta mchem i paprociami, że zdawała się niemal jego częścią. Pod jej niskim dachem Przebiśnieg, staruszka o pewnej ręce i bystrych oczach, gotowała dla Tygona zupę z kory i łodyg pokrzyw.

Oprócz niej i starego Thenna wokół ogniska przysiadła jej siostrzenica Freya, dwóch niedorostków i czworo dziecięcego drobiazgu. Wszyscy siedzieli chyłkiem jakby, przepraszając, że zajmują tyle miejsca, i bacznie rozglądali się wokół siebie, słuchali każdego szmeru z zewnątrz.

To nie był ich dom. Jak i Tygon, byli uciekinierami, których domostwa spalono. Jak i w przypadku Tygona, uczynili to ludzie Czaszki. Wszyscy byli uciekinierami bez zapasów i schronienia na zimę. Mogli przytulić tu głowy... ale na jak długo? Wszystko zależało od kaprysu i łaskawości ich nieobecnego gospodarza.

- Natknęliśmy się na niego w pół księżyca po tym, jak Czaszkowi spalili naszą wioskę. Freya - Przebiśnieg machnęła warząchwią w stronę młodszej niewiasty - pierwszej nocy w barłóg mu wlazła i przegnać się nie dała... to i pozwolił nam zostać. Na razie.

- On jest straszny - szepnęło jedno z dziatwy. Ogień pod kociołkiem trzasnął, sypnął iskrami.
- Nie jest - zaprzeczyła Freya. - Tylko bardziej kocha swe dziki niż ludzi. I bardzo długo nie widział nawet nikogo z własnego rodzaju.

Gospodarza Tygon widział przez chwilę i z daleka, gdy ten wyszedł na polanę, by zabrać truchło rozszarpanego przez psy młodego dzika. Wysoki i potężny, bardziej zwalisty i krępy niż smukły, ze skudłaconymi i gęstymi jak zwierzęca sierść włosami uniósł oburącz ciało zabitego zwierzęcia, przytulił je do piersi i powolnym, kołyszącym się krokiem oddalił się w las. Nie wrócił do tej pory.

Nie wyglądał ani na starca, ani na młodzieniaszka. Tygonowi zdał się być zatrzymanym, zamrożonym w dorosłych latach, jak wielu z wolnych ludzi, którzy wybierali samotne trwanie w dzikich ostępach. Kres życia nie zastawał ich nigdy spróchniałych i bezzębnych... Śmierć przychodziła po nich szybka, nagła i ostra, jak po zwierzęta.

- O ludzi nie dba, a jednak mnie ocalił podkreślił Tygon i siorbnął zupy z drewnianej łyżki.
- Byłeś ścigany. Tamci polowali na ciebie z psami. On nie lubi łowców. Ani polowań... Po temu pomógł. Ale nie jest ci rad. Ściągnąłeś śmierć na jego ziemie. Przyprowadziłeś za sobą ludzi Czaszki. Niektórzy z nich uciekli... - Freya urwała i przygryzła koniec warkocza.
- ... i wrócą - dokończyła Przebiśnieg.

Opatrzyła jego zranienia, gdy już się posilił słusznie... choć mięsa w strawie nie zaznał, pod tym dachem się go nie jadało. Freya naprawiła jego odzienie. Gdy na zewnątrz śpiące przed chatą dzicze stado ożywiło się, znak niechybny, że gospodarz powracał w dom, Tygon musiał zacząć podejmować ważne decyzje...

Co z tym człekiem, który go ocalił, choć ściągnęło to na jego głowę zemstę Czaszki, co z uciekinierami pod jego dachem, który przez Tygona przestał być bezpieczny...

I co z jeńcem, zakneblowanym, przywiązanym z tyłu chaty do drzewa.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 09-12-2013 o 09:58.
Asenat jest offline