Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-12-2013, 22:28   #138
F.leja
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Duch, smok i wilki


Esthero był kiedyś dornijczykiem, jednak ostatnio lubił o sobie myśleć jako o obywatelu świata i morskim tułaczu. Brzmiało to zdecydowanie bardziej poetycko i nie jedną dzierlatkę przyciągnęło do jego łoża. Oczywiście,ta, na której zależało mu najbardziej była niemal nieosiągalna. Esthero nie spoczywal jednak na laurach. Miał zamiar sprawić swymi bohaterskimi czynami, że jej chłodne spojrzenie spocznie na nim i dama jego serca wreszcie dostrzeże drzemiący w nim potencjał i porzuci swego okrutnego kochanka by uciec z Esthero na drugi koniec świata i uprawiać słodką, dłoską miłość pod drzewem akacji.
Taki był plan. Taki był cholerny plan. To właśnie powtarzał sobie gdy wbrew wszelkimp rawom zdrowego rozsądku próbował zwabić hordę chodzących zwłok by podążyła za nim prosto w pułapkę. To miało być proste. Podbiegasz i uciekasz, podbiegasz i uciekasz. A chuj złamany. Nic z tego. Trupy wydawały się powolne i leniwe, ale gdy tylko zwęszyły żywe mięso ruszały, jak jedno zwierze o wielu przegniłych głowach pełnych ostrych jak brzytwa ząbków. Jak cholerna ławica cholernych mięsożernych ryb, które widział w wodach Letnich Wysp, jak sfora szakali. Tfu, na co mu przyszło? Nie mógł rozkazać sercu rozkochać się w jakiejś wiejskiej dziewce? Nie, musiał się rozmiłować w zaklinaczce smoków. Tfu, po stokroć. Płuca odmawiały mu posłuszeństwa, krew pulsowała w uszach, jak dzwony świątynne, a nogi zaczynały plątać się w trawie. Nie mógł już zliczyć ile razy biegł w tę i spowrotem by nakierować potwory na odpowiedni trakt.
Bestie były głupie. Gdy byłeś blisko atakowały z krwiożerczą furią, gdy odbiegłeś zbyt daleko traciły zainteresowanie, spowalniały i zaczynały się rozpierzchać. Pewnie dlatego, że tak blisko stały zastępy piratów. Pewnie gnijące półmózgi nie były w stanie zdecydować, czy chcą leźć za przynętą, czy szukać ukrytych oddziałów zwiadowców. Cholera.
Esthero nie był sam. Nikt nie byłby w stanie nakierować hordę żywych trupów w pojedynkę, jak jakiś pieprzony owczarek. Wraz z nim do zadania zgłosiło się jeszcze tuzin szybkonogich piratów. Teraz było ich już tylko dziewięciu.
Mrożący krew w żyłach przeszył ciszę poranka. Ośmiu.
Ale byli już blisko, bardzo blisko. Esthero ostatnimi siłami ruszył przed siebie, zważając by nie wpaść w wilcze doły. Jeszcze trochę. Może zdoła paść do stóp swej wybrance i wydyszeć jeszcze, że to na jej chwałę… że to dla jej jednego uśmiechu… łaskawego spojrzenia…
Esthero biegł. Esthero, pasterz umarłych.


To nie była bitwa, trudno było to jednak nazwać rzezią, zważywszy że przeciwnicy byli właściwie martwi.
Dolina była idealna na zasadzkę i została przygotowana z należytym pietyzmem. Podczas prac zginęło kilku mało uważnych piratów. Jeden, czy dwóch skomentowało pracę towarzyszy i musieli się pogodzić z faktem, że ich ocena nie spotkała się z łaskawym przyjęciem. Reszta zginęła łażąc w krzaki, nie sprawdziwszy, czy nie czają się tam jakieś umarlaki, albo zbyt rzadko oglądając się za siebie przy kopaniu, gromadzeniu chrustu i rozlewaniu oliwy. Pechowcy i głupcy, ot co. Nikt za nimi specjalnie nie płakał.
Nie to, co za biegaczami. Nie, biegacze byli prawdziwymi bohaterami. Biegacze byli przynętą.
Gdy na ostatnich nogach dotarli w umówione miejsce, wszystko było już gotowe. Setki umarlaków powpadało w wykopane w pośpiechu wilcze doły. Kolejne setki wlazły pomiędzy nasączone oliwą zwały suchego drewna. Ostatnie złowieszcze truposze wpełzły pomędzy nie, wypełniając dolinę swym smrodem i wyciem. Duch dał znak. Wszystko zapłonęło.
Jenny i Maegor zastąpili wyjście hordzie.
Dolina płonęła cały dzień i całą noc. Rankiem dnia następnego piraci byli wykończeni pozbywaniem się niedobitków i dbaniem o to by stosy nie gasły. Jednak zwycięstwo było oczywiste.
Duch nie musiał ani razu sięgnąć po miecz.
Jenny uśmiechała się złośliwie, wykończona do granic możliwości. Miała rację.
Uśmiech spłynął jej z twarzy, jak tania barwiczka. Duch już miał zapytać o co chodzi, gdy przedśmiertny krzyk jednego z jego ludzi zaalarmował go, co do przyczyny.
- Wilki! Bogowie, ratuj się kto morze! - w szarym świcie, szare cienie błyskały pomiędzy piratami, szerząc zniszczenie i śmierć. To nie były zwykłe zwierzęta. Ogromne, jak konie, szybkie i krwiorzercze. Wilkory.
Duch dobrze widział, co to za stwory i co oznaczało ich pojawienie się. Sansa i Arya też takie miały nim przybyły do Królewskiej Przystani. Słyszał opowieści młodszej starkówny o jej wilczycy.
- Wicher! Lato! Kudłacz! - krzyk młodego mężczyzny przebił się przez okrzyki paniki. Duch dostrzegł go na czele sporego oddziału zbrojnych. Gdy inni w jego świcie bledli na widok Maegora, on zdawał się niewzruszony. Przypominał swego ojca w każdym calu swej istoty. Robb, pierworodny, dziedzic Winterfell.
Na jego rozkaz wilkory stanęły. Duch czuł ich spojrzenia na sobie. Mgliście zdawał sobie sprawę, jak bardzo niewiele stoi między nim, a wiecznym odpoczynkiem w żołądkach tych monstrów.
- Opowiedzcie się! - zarządał Młody Wilk.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline