Francis Soundtrack
[MEDIA]http://fc00.deviantart.net/fs31/f/2008/190/1/2/After_every_party_by_spegelapan.jpg[/MEDIA]
Istnieją różne rodzaje zbrodni. Zbrodnie wielkie, małe, okrutne i perwersyjne, zbrodnie z miłości, z nienawiści, zbrodnie w afekcie i te dokonane z zimną krwią. Knute przez światowe rządy i popełniane przez zwyczajnych obywateli. To właśnie dogłębna znajomość tego tematu pozwoliła Francisowi osiągnąć sukces i uwielbienie.
Mało jest jednak zbrodni tak okrutnych, nieludzkich i zasługujących na najwyższy wymiar kary, jak budzenie człowieka na poimprezowym kacu o 13:04 nad ranem.
Dźwięk dzwonka bezlitośnie masakruje zbolałą głowę śpiącego mężczyzny. Rytmiczna melodyjka, która zapewne w innych okolicznościach byłaby przyjemna dla ucha, teraz jednak, pogłośniona do pisku, staje się męczącą torturą. Mężczyzna z jękiem odwraca się na drugi bok, daremnie usiłując zakryć się poduszką. Poduszki jednak nie ma, widać w nocy spadła z kanapy, i teraz leży poza zasięgiem rąk. Telefon jednak udaje mu się odszukać. Po chwili intensywnego macania Francis łapie zdradzieckie urządzenie w swoje ręce i ciska nim gdzieś w przestrzeń, byle dalej od siebie. Komórka pięknym lobem przelatuje nad zagraconą podłogą i rozwala się o futrynę drzwi. Koszmarny dźwięk ustaje, w mieszkaniu znów panuje błoga cisza.
Można spać dalej.
***
Dzwonek do drzwi. Pieprzony-kurwa-dzwonek-do-jebanych-drzwi. Jeden. Drugi. Trzeci. Kimkolwiek jest natręt, widać ma zamiar katować sponiewieranego pisarza do końca, i rozbudzony, ale wciąż półprzytomny Francis podejmuje męską decyzję, że wstanie, tak właśnie, wstanie, podejdzie do tych cholernych drzwi i powie coś temu kolesiowi do słuchu. Trzeba tylko podnieść się z łóżka.
Właśnie. Łóżko jest coś niewygodne. I mokre. I, jak okazuje się po bliższej inspekcji, nie jest łóżkiem, tylko wanną. Mężczyzna wygrzebuje się z niej niemrawo, trącając nogą przewróconą butelkę wódki, która turla się po podłodze, dołączając do kakofonii atakujących go dźwięków. Nie jest jednak do końca źle; co prawda zasnął w ubraniu, ale wciąż ma je na sobie, i jak zdążył się zorientować, to łazienka w jego własnym mieszkaniu. Twarz w lustrze też nie jest jakoś wyraźnie obita, choć przekrwione oczy i napuchnięta skóra o niezdrowym kolorze przywodzą Francisowi na myśl skojarzenie z
Jesienną Burzą, jego pierwszą poważną książką, która utorowała mu drogę na pisarski Olimp. Pojawiające się tam żywe trupy wyglądały (a i pewnie czuły się) podobnie jak on teraz.
Dzwonek nadal dzwoni. Pisarz przypomina sobie, po co właściwie wstał, i rusza do korytarza, cudem unikając poślizgnięcia się na jakieś rozlanej podejrzanej substancji. Mieszkanie jest niezłym pobojowiskiem. Do pełni dekadencji brakuje właściwie tylko martwej dziwki w sypialni, ale Francis na razie darowuje sobie sprawdzanie, czy rzeczywiście ktoś leży w jego łóżeczku. Zresztą, w obecnym stanie i tak nie miałby co z potencjalnym trupem zrobić - jest skacowany, odwodniony, bolą go wszystkie mięśnie, chce mu się lać, spać i palić, a poza tym skończyły się worki na śmieci, te mocne i czarne, najlepsze do wynoszenia poćwiartowanych zwłok.
Dzwonek. Drzwi. No tak. Pisarz otwiera zamki i z rozmachem otwiera drzwi, żeby powiedzieć natrętowi, że ma spier...Ale głos zamiera mu w gardle.
W drzwiach stoi
Ben Ashley. Stoi i obezwładnia Francisa olśniewającym, entuzjastycznym, śnieżnobiałym i optymistycznym uśmiechem, który wpędził w kompleksy niejednego dentystę.
-
Dzień dobry! - mówi Ben, a nie jest to tylko przywitanie, ale również obwieszczenie całemu światu (a Francisowi w szczególności), że dzisiejszy dzień był, jest i z całą pewnością będzie dobry. Albo nawet jeszcze lepszy. W tej chwili Francis szczerze i z całego serca nienawidzi Bena. Ben jest jego agentem, człowiekiem, który w olbrzymim wydawnictwie
Tiley, Tiley and Sons zajmuje się dbaniem o interesy pisarza. Jest też głęboko wierzącym mormonem, czy innym jehowitą, entuzjastą zdrowego trybu życia, weganinem, abstynentem i niezmordowanym optymistą, co sprawia, że czasem Francis ma ochotę go zamordować, z niewątpliwym pożytkiem dla całej ludzkości. Raz nawet tak zrobił; agent stał się ofiarą sadystycznego geja-mordercy w groteskowym horrorze
Świąt nie będzie. Oczywiście Ben był zachwycony, że znalazł się na kartach powieści i przez długi czas z zapałem zadręczał wszystkich wokół szczegółowym opisem sceny wyjątkowo krwawego mordu i gwałtu, w której "wziął udział".
Teraz Ben mija lekko oszołomionego Francisa w drzwiach, i stawia na stole w kuchni reklamówkę, z której wyciąga dwie butelki wody i stos żarcia z maka.
-
Smacznego! - woła i zabiera się, zupełnie naturalnie, za zmywanie góry naczyń, która tkwi w zlewie. Kiedy pisarz konsumuje posiłek, pomiędzy pluskami wody dociera do niego radosne:
-
Widzę, że jesteś gotowy! To świetnie! Dzwoniłem do Ciebie o pierwszej, za pół godziny mamy spotkanie z wydawcą! Pani Amanda ma dla Ciebie fantastyczną propozycję!
A potem wywleka zszokowanego Francisa na zewnątrz, do auta. Słońce napierdala jak wściekłe, rażąc zaciśnięte oczy pisarza, Miasto jest głośne, cuchnące i cały czas się rusza. Na szczęście we wnętrzu Priusa agenta jest cicho i chłodno. Na tylnym siedzeniu leży transporter, z którego patrzą na Francisa
żółte kocie oczy.
Ben coś trajkocze, z radia leci radosny gospel, podkręcony na cały regulator.
Tak własnie wygląda piekło - myśli sobie nieumyty, zmęczony Francis, uchylając okno i odpalając zmiętego papierosa, znalezionego w kieszeni bluzy.
Po chwili dociera do niego, że słowotok agenta na chwilę ustał. W powietrzu wisi jakieś pytanie, którego pisarz najwidoczniej nie dosłyszał. Mijają właśnie ostatnie domy i wjeżdżają estakadą w las szklanych wieżowców i powódź chromu, stali i dolarów. Przez przednią szybę widać zapierający dech w piersiach widok
City, finansowego centrum Miasta, gdzie znajduje się siedziba wydawnictwa.
-
Chcesz kota? - Ben powtarza pytanie. Uśmiecha się do Francisa promiennie.
I wtedy skacowany żołądek pisarza, napchany pośpiesznie tłustymi hamburgerami i zapity olbrzymią dawką zimnej wody, daje o sobie znać...