Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2013, 14:36   #61
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
RUBUS

Zwieszona z okna prowizoryczna lina opadała przez zrujnowane okno, aż na podwórze, gdzie w błocie i pyle wciąż widoczne były świeżo odciśnięte ślady. Z tej odległości nie sposób było ocenić ich kształt. Chłopak powiódł wzrokiem wzdłuż wydeptanej ścieżki kiedy w powietrzu rozległ się ogłuszający huk, a futryna rozleciała się w pył obsypując wszystkich zebranych w pokoiku gradem ostrych odłamków. Jeden z kmiotków zawył przecierając nerwowo oczy, jednak pocisk szczęśliwie nie wyrządził większych szkód.

Rubus ocierając twarz z drewnianych złomków dostrzegł chmurkę czarnego dymu unoszącą się znad szopy po drugiej stronie placyku. Między deskami mignął zarys postaci, która przykucnęła za swoją zasłoną.

- Tam cholera między chlewikiem się schowała. Jeszcze dym widać. Szybko na dół ja was będę osłaniać. -

Młodzieniec sięgnął po zdobyczny łuk i nałożył strzałę. Nigdy wcześniej nie trzymał w rękach łuku normalnych rozmiarów, pomijając może dziecięce igraszki z bronią z sękatego kija i sznurka, toteż gdy napiął cięciwę skupił się zupełnie by nie wypuścić jej spomiędzy palców. Strzała ześlizgnęła się i pofurkotała w zupełnie nie planowanym kierunku mijając chlewik o dobra kilkanaście stóp.

Chłopi zdezorientowani nagłym hukiem stali jak wryci, część z nich zakryła twarze, albo przypadła do ziemi. Dopóki przeszukiwali opustoszałe ruiny zdawali się być pewni swego, jednak w obliczu realnego zagrożenia opuściła ich odwaga. Krótka komenda Rubusa otrzeźwiła ich przywódcę, który już po chwili począł organizować swoich i razem z nimi wybiegł z pokoiku. Nikt jakoś nie kwapił się by skorzystać z przewieszonej przez okno liny i narazić grzbiet na kolejną kulę.

Guślarz przeklinając swoje zdolności łucznicze przykucnął przed otworem okiennym. Choć zmurszałe deski nie zapewniały praktycznie żadnej ochrony przed kulą z rusznicy, dawały ułudę bezpieczeństwa. Chłopak przełknął nerwowo ślinę i dobył kolejną strzałę. Przemieścił się nieco na bok, wciąż ukryty za spękanym drewnem i podniósł się z łukiem gotowym do strzału. Przytłumiony tupot chłopskich buciorów niósł się echem po budynku. Paweł ze swymi kamratami robili wokół siebie sporo hałasu, co z pewnością zdążyło zaalarmować strzelca. Rubus wstrzymał oddech i wychynął zza osłony wysuwając swoją broń przez otwór, gotów by porazić przeciwnika kiedy tylko ten pokaże swój parszywy łeb…



CESCO

Nie było czasu do stracenia. Jeżeli czarodziej dobrze rozeznawał się w naturze specyfiku, który wypili jego towarzysze, miał ledwie minuty nim tamci zapukają do bram królestwa Morra. Musiał odnaleźć medyka za wszelką cenę. Cesco wypadł z budynku jak strzała i popędził przed siebie zrujnowanymi uliczkami. Roztrącał porzucone śmieci mknąć naprzód, odliczając w duchu sekundy. Gdzieś w oddali słychać było niewyraźne krzyki i łomot stali, a może to tylko serce łomotało w piersi Tileańczyka? Nagle w powietrzu wybrzmiał strzał, tak bardzo przypominający ten, którego ofiarą miał paść Schiller. Cesco, pomimo szaleńczego biegu, skalkulował że napastnik zza mostu najwyraźniej powrócił by dokończyć dzieła. Nie wróżyło to nic dobrego.

W końcu mężczyzna stanął na ulicy, gdzie wznosiła się konstrukcja zajazdu. Tam to właśnie znikła grupa prowadzona przez Pawła. Francesco przystanął na moment i zdyszany złapał się za bok. Zauważył jak z budynku wypada grupa chłopów, jednak Rubusa nie było wśród nich. Nagły niepokój zagościł na twarzy zakapturzonego. A co jeśli kula dosięgła celu, a on znów nie mógł zapobiec niebezpieczeństwu? Cesco podbiegł do kmiotków i złapał jednego z nich za ramię.

- Gdzie? - wycedził tylko patrząc rozmówcy w oczy.

Chłopek zakołysał się zaskoczony i o mało nie wrzasnął, kiedy nieznajomy złapał go za ramię. Pomachał tylko ręką w stronę wyższego piętra, po czym czmychnął do reszty grupy, która już znikała za płotem.

Czarodziej przebiegł przez parter, atakowany ostrym aromatem zgniłej kapusty. Krztusił się obłokami kurzu wzniecanymi przez zamaszyste kroki. W paru susach wspiął się na schody i przeciął zrujnowany korytarz. Nigdy nie sądził, że w nerwach jest w stanie poruszać się tak szybko. Później przyjdzie czas na złapanie oddechu. Wielkie, wzmocnione drzwi, tak bardzo nie pasujące do charakteru budynku, były otwarte na oścież. Wewnątrz pokoju pierwszym co rzuciło się w oczy adepta sztuk tajemnych było nagie ciało dziewczyny rozwleczone na łóżku, oraz Rubus przycupnięty za framugą strzaskanego okna. Na dokładniejsze oględziny nie było teraz czasu ani sposobności. Tileańczyk już miał podejść do chłopaka, jednak ten spostrzegłszy go nerwowo pokręcił głową i na powrót zerknął przez dziurę w ścianie.

- Prędko, Olaf umiera! - krzyk został zagłuszony przez huk kolejnego wystrzału.

Rubus wyskoczył zza osłony i posłał strzałę w kierunku napastnika. Ktoś krzyknął przeciągle. Pocisk wbił się głęboko w deski chlewiku, jednak trudno było powiedzieć czy dosięgł celu. Jeśli młody medyk spodziewał się, że okrzyku bólu wydał wrogi strzelec to srodze się zawiódł. Na podwórzu w szybko rosnącej kałuży krwi leżał jeden z chłopów raniony kulą z rusznicy. Inny pochylał się nad nim, a zdezorientowana reszta ruszył w stronę chlewu.

Wtem zza desek wyskoczyła postać opatulona w długi płaszcz. W rękach trzymała strzelbę. Przez jeden krótki moment spojrzenia dwóch strzelców spotkały się. Rubusowi ciarki przeszły po plecach na widok zimnych, okrutnych oczu. Łucznik sięgał już po strzałę, jednak przeciwnik zerwał się do biegu. Jego nienaturalnie szybkie ruchy sprawiały, że zdawał rozmywać się w biegu. Rubus już chciał skoczyć na pobliski daszek i rzucić się w pogoń za zbiegiem kiedy jego umysł zarejestrował obecność Cesco, a uszy zrozumiały jego słowa: “Olaf umiera”.

Czas zdawał się zwalniać, a pot perliście wstąpił na czoło Rubusa.


REINHARD

Giermek, krwawiąc z wielu ran zadanych chamskim orężem, kłusował z powrotem przez most. Końska sierść była coraz gęściej upstrzona rubinowymi plamami, a Reinhard ledwo trzymał się w siodle. Zbrojny opuścił lancę, nie mogąc dłużej trzymać jej w górze. Zaczepiony w strzemionach wspierał się łokciem na karku zwierzęcia, ze wszystkich sił starając się nie zsunąć z siodła. Uraza na rycerskiej godności została zmyta krwią napastników, jednak nie do końca. Wciąż gdzieś tam kręciło się dwóch chłystków, którzy mieli odpowiedzieć za haniebną napaść. Choć pierwotnie Von Hagen cwałował na nich z żądzą odwetu w oczach w ostatnim momencie wspaniałomyślnie darował im życie unosząc lancę. Nie oznaczało to jednak, że zamierza tę zniewagę puścić płazem. Do tego był mu potrzebny kapitan Schiller - niechaj weźmie odpowiedzialność za urząd, który piastuje. Należało też niezwłocznie odnaleźć felczera, inaczej chłopska intryga mogłaby, o ironio, osiągnąć swój zamierzony koniec.

Konik niosący giermka popędził przez plac zwracając na siebie sporo uwagi krzątających się mieszkańców. Jeździec dotarł do stanowiska, z którego zostali rozesłani między ruiny i ściągnął wodze. Pytające spojrzenie podstarzałego kapitana przesuwało się po okaleczonym ciele żołnierza, aż w końcu zatrzymało się na jego pobladłej od upływu krwi twarzy.

- Co się wam, u licha stało, panie szlachcic? - kiedy Schiller zdał sobie sprawę, że giermek jest sam, jego zdumione oblicze przybrało nieco podejrzliwy wyraz - Gdzie Eryk i reszta waszej grupy? -

Towarzyszący burmajstrowi przyboczni powiedli spojrzeniami za kapitanem. Część zerwała się ze swoich miejsc spoglądając to na jeźdźca, to na swego pryncypała. Zdawali się być mocno zdezorientowani i jakby czekali polecenia. Ręce trzymali po kieszeniach, ale jakby gotowi by zaraz miało się to zmienić.

Reinhard oddychając ciężko, wyprostował się z godnością na jaką pozwalała mu przewaga wysokości. Coś mu nie pasowało w gwałtownych ruchach kmiotków i ich dłoniach nerwowo błądzących po obuszkach przy pasie. Czy to możliwe, by ci ludzie wiedzieli coś o zasadzce...?


JAROMIR I GLANUS

Walka dobiegła końca. Glanus przykucnął przy łbie dzika i mozolnie odpiłowywał co lepsze kawałki rogów. Wkrótce jego arsenał zabójczych narzędzi miał się wzbogacić o kolce na tarczy. Krasnolud wyszedł ze starcia niemal bez szwanku. Pojedyncze rozcięcie na ramieniu wyglądało niemal jak zadrapanie przy poszarpanej nodze kozaka, nie wspominając o obrażeniach które powaliły Cherepa. Jaromir, wspierając się na stylisku topora, stał wyprostowany na tyle na ile pozwalała mu rana. Przypomniał sobie starcie z niedźwiedziem, to któremu zawdzięczał przydomek.

Bestia była głodna, przebudzona z zimowego snu. Kiedy zwierzę wpadło do ich obozu wszystkich opuściła odwaga, tylko jeden Gniewisz rzucił się na potwora z nożem w ręku. Brawura i głupota, ale udało mu się przetrwać starcie. Nie pamiętał już jak długo dochodził do siebie po obrażeniach jakich doznał od kłów i pazurów. Kiedy wreszcie się przebudził czekały na niego twarze towarzyszy. Wszystkich. Nikt poza nim nie ucierpiał i to przekonywało Jaromira, że słusznie postąpił. W dowód uznania kompani uszyli mu gruby płaszcz z niedźwiedziego futra. Długie blizny znaczące jego ciało już zawsze miały przypominać mu o tym starciu. W porównaniu z tamtym wydarzeniem rany otrzymane od dzika wydawały się ledwo draśnięciami.

Stara historia, która wydarzyła się w zupełnie innym świecie. Świecie bez strachu, wszechobecnej śmierci i całej tej wojennej zawieruchy. Twarz Niedźwiedzia pozostawała napiętą maską umorusaną we krwi. Kislevita rzucił kilka słów w stronę Glanusa, by ten miał na niego oko, po czym pokuśtykał do ruin z których wybiegli mutanci. Coś tam mogło ciągle być, a zostawienie potencjalnego niebezpieczeństwa na moment, gdy przez ruiny maszerować będą mieszkańcy wydawało się cokolwiek nierozsądne. Gotowy na najgorsze kozak począł przeczesywać resztki budowli.

Krasnolud wrzucił rogi do plecaka, po czym ruszył za Jaromirem. Obejrzał się na gramolącego się na ziemi Cherepa, pokręcił głową z dezaprobatą, po czym dźwignął rannego do pionu. Pospołu ruszyli za oddalającym się powoli kozakiem.

Spalona konstrukcja budynku, który kiedyś służył bodaj za warsztat kowalski, trzymała się na słowo honoru. Sczerniałe belki podtrzymujące pokruszony szkielet stropu trzeszczały niepokojąco, kiedy grupa mijała je w milczeniu. Ziemia pokryta była licznymi śladami wyżłobionymi w sadzy. Mieszanina ludzkich i zwierzęcych tropów jasno wskazywała na bytność mutantów. W rogach pomieszczeń walały się resztki obgryzionych kości, gałgany służące za posłania, oraz nieczystości pozostawione przez wielkie dziki.

Kiedy już zdawało się, że złe przeczucia okażą się jedynie efektem wybujałej wyobraźni, ostatnie z pomieszczeń udzieliło strasznej odpowiedzi. Pierwszym co zwróciło uwagę był zapach. Gęsty, duszny zapach krwi, pomieszany z słodkawym nie dającym się pomylić z niczym odorem rozkładu. Ciała ofiar składowane tutaj od dłuższego czasu ułożone były w nierówne stosy zawalające podłogę. Plątanina przegniłych rąk, nóg, otwartych torsów, z których wypływały wnętrzności, ogniska czerepów, w których wiło się robactwo. Kości, resztki ubrań i drobnych przedmiotów. I muchy. Roje skrzydlatych insektów grających upiorną melodię. Nie dziwota, że ta część miasta była ogołocona z ciał. Wszyscy mieszkańcy złożeni byli w owym miejscu kaźni.

Cherep zgiął się w pół i dał wyraz swemu obrzydzeniu głośnym rzężeniem. Gdyby jego pocięte wnętrzności nie były już wcześniej puste prawdopodobnie dodałby nieco kolorytu do owej scenerii. Glanus próbował nie dać po sobie poznać co czuje, jednak twarz zakrzepła w wyrazie odrazy pomieszanej z przerażeniem nie pozostawiała złudzeń. Hardy wojownik bał się nie na żarty. Stał jak wryty przeczesując wzrokiem doczesne szczątki mieszkańców Untergardu.

Widok dokonanej masakry wstrząsnął także Jarmoriem, jednak ten zagryzł zęby i ruszył wąską ścieżką między trupami. Gdzieś na końcu pomieszczenia żarzył się niewielki płomień. Po przeciwległej stronie, na przywleczonym tu kowadle udekorowanym na prymitywny ołtarz spoczywało ostatnie ciało. Okrutnie zmutowane, nie przypominające niczego co dotąd dane było oglądać Gniewiszowi. Jak chore umysły mogły stworzyć dla siebie takie miejsce? Pośród koszmaru Niedźwiedź uniósł głowę i wtedy ją ujrzał. Ośmioramienna złota gwiazda opleciona łańcuszkiem, zawieszona na pojedynczym gwoździu wbitym w ścianę. Wokół niej coś na kształt trofeów - resztki ubrań, włosów, czy kawałki ciał, przybite do ściany. Choć kislevita mierzył się już wcześniej z wyznawcami plugawych bogów, nigdy dotąd nie trafił do siedziby ich wyznawców. Czemu to miało służyć? Jak szalonym trzeba było być by wyznawać coś takiego jako boga? W obrazie rzezi było jednak coś okrutnie pociągającego. Skąd nagle wzięło się to uczucie? Odraza, niechęć, wstręt, strach, gniew, niezrozumienie i fascynacja. Wiedziony nieznaną dotąd potrzebą Jaromir sięgnął bezwiednie w stronę gwiazdy i zacisnął na niej dłoń….

- Idziemy stąd, Niedźwiedziu. - Glanus z trudem powstrzymywał drżenie głosu - To miejsce jest przeklęte! -

Kozak wyłonił się spośród trupów, idąc niepewnym, urywanym krokiem. Dyszał ciężko jakby przejście przez pokój kosztowało go więcej niż całe poprzednie starcie. Krasnolud odszukał jego spojrzenie i aż wzdrygnął się na widok oczu Jaromira. Te były tak bardzo puste i zimne, jakby ktoś wypalił je płomieniem, a następnie wstawił w ich miejsce dwa blade kryształy. Po chwili jednak znajome iskierki ponownie zagościły na twarzy Jaromira. Z jego dłoni zwisał fragment zaśniedziałego łańcuszka… Gniewisz zacisnął zęby i wyszeptał tylko:

- Wynośmy się stąd. Daleko stąd… -
 
Dziadek Zielarz jest offline