Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-12-2013, 21:15   #251
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Oczywiście Iustus Schwerter nie był w stanie odwieść middenheimskiej złodziejki od raz powziętego planu. Można rzecz nawet, że jego sprzeciw ją w nim utwierdził. Uznała, że jeśli zdobędzie konkretne dowody na to, że Wittgensteinowie czczą bogów chaosu albo mają powiązania z Ulfhednarem Niszczycielem, nulneński rycerz uwzględni niezdobyty zamek w swoich militarnych planach. Była w tej swojej wierze równie naiwna jak młynarzówna. Zapewne jeszcze bardziej niż tamta uparta, zaślepiona, pewna, że świat można naprawić. Przekonana, że ona sama podąża właściwą drogą.

Miejsce na mapie, to, na którym ulrykanin postawił nowego białego pionka znajdowało się, jakieś dwie godziny drogi od Zamku. W kierunku zachodnim. Zanim wyruszyła, zdążyła zapytać Hildę, czy domyśla się, co tam może być. Osobiście miała nadzieję, że pionek oznacza sojuszników, tych mieszkańców Wittgendorfu, którzy ukryli się w lesie i są gotowi walczyć.

Poszła do wsi, tak jak radziła jej białoręka, ścieżką nad rzeką, przy paskudnym bulgoczącym jeziorze, ukrywając się przed wszelkimi ciekawskimi oczami. I wszystko, co zastała na miejscu zgadzało się z ponurymi opowieściami młynarzówny. Wieś nie była wcale lepsza od skażonych lasów. I tak samo czuć ją było chaosem. Złodziejka miała wrażenie, że woń zgnilizny na dobre wżarła jej się w nozdrza, że już nigdy nie da rady pozbyć się jej lepkiego zapachu. Osiadł na jej ubraniu, we włosach, przesiąkł nim plecak i cały dobytek. Co i raz odżegnywała zły los przesądnym gestem. W dłoni ściskała zasuszoną króliczą łapkę.

Niezauważona zajrzała przez okno do karczmy, gdzie karczmarz Marcuse opowiadał coś trzem zakutym w żelazo zbrojnym. Wszyscy siorbali blade piwo przez słomki, nie uchyliwszy nawet przyłbic. Ukryta za powalonym, omszałym płotem opuszczonego domostwa widziała też jak szlachcianka i trzej kolejni zbrojni odjeżdżają z przywiązanym postronkiem do siodła nieszczęśnikiem. Nie mogła mu w pomóc. Słuchała rozpaczliwych krzyków człowieka, który już wiedział, że jest trupem, z pobladła twarzą i zaciśniętymi pięściami. Chuderlawa panienka Margritta, była w tej wiosce olbrzymem, który bez żadnego wysiłku mógł zdeptać życie każdego jej mieszkańca. Sylwia przysięgała sobie, że będzie się spieszyć, potrzebowała łudzić się nadzieją, że zdąży do zamku na czas, żeby pomóc temu mężczyźnie. A potem zrobi wszystko żeby Margritta spotkała swojego olbrzyma i dowiedziała się o strachu, przynajmniej tyle, co jej ofiara.

Nie umknęły uwadze złodziejki szczegóły. Chorobliwy wygląd zwierząt. Fakt, że żaden ze zbrojnych nawet nie uchylił przyłbicy, nie zdjął rękawic. Przyszło jej do głowy, że część zaginionych mieszkańców może kończyć w takich właśnie żelaznych opakowaniach, ze zmienionymi ciałami i duszami, może nawet stanowić ich integralna część, bo wiele już widziała i gotowa była uwierzyć w zbroje, których nie oderwać od ciała. Jak opowiadała Hilda, we wsi nikt nie wiedział, co dzieje się z porywanymi. Plotki mówiły o straszliwych eksperymentach, ale nic o ich charakterze. Może dlatego wyobraźnia Sylwii pracowała tak intensywnie.

Zamek Wittgensteinów był starą nadrzeczną warowną twierdzą, osadzoną na stromej skale, niedostępny niczym ptasie gniazdo. W środku było jednak wystarczająco dużo miejsca na mury zewnętrzne i wewnętrzne, bo zamek leżał na innej skarpie niż podgrodzie, oddzielony od niego przepaścią, i dostać się do niego można było jedynie kamiennym mostem. Nikt z mieszkańców Wittgendorfu nie miał wstępu do samego zamku. Hilda, której zdarzało się wozić do twierdzy mąkę widziała jedynie podgrodzie, z jego stajnią, kowalem, wozownią i kwaterami straży. Narysowała Sylwii szczegółowy plan. Ze światem łączyły twierdzę tylko dwie drogi, jedna z Wittgendorfu, początkowo dość szeroka, potem przechodząca w trudną górską ścieżkę, drugą była brama wodna wychodząca na otwarte wody Reiku.

Był z tym wszystkim pewien problem. O ile na to jak dostać się do podgrodzia Sylwia miała przynajmniej kilka pomysłów, wejście na sam zamek zdawało się wymagać skrzydeł.

Przezwyciężyła głuchą wściekłość i oderwała wzrok od zbrojnych. Był to dobry moment żeby podkraść się pod otoczony kwietnymi rabatkami dom medyka. Hilda ostrzegała ją przed grubym Bretończykiem. A to oznaczało, że należało poznać jego sekrety. Jeana Russoaux sprowadziła do Wittgendorfu panienka Magritta. Był jedynym mieszkańcem wioski, który miał wstęp do wewnętrznego zamku.
Widziała jak rozdawał za darmo bimber. Gdyby nie to, że w wynędzniałych mieszkańcach wioski nie było już żadnego ducha, pomyślałaby, że w ten sposób chce go okiełznać. Ale w zastanej sytuacji rozdawnictwo wydało się Sylwii pozbawione sensu. Ci ludzie byli złamani, nie wymagali kontroli, nikt nawet nie jęknął nad porwanym nieszczęśnikiem, na pochowanych w cieniach twarzach widać było, co najwyżej ulgę, że znowu, że jeszcze raz się udało i to nie ja biegnę po straszną śmierć za rachitycznym koniem jaśnie panienki. A pozbawione sensu dla Sylwii znaczyło podejrzane. Że przynajmniej czasem słusznie, dowodziła ciążąca jej teraz na plecach, żelazna skrzynka.

Musiała więc zbadać ten trunek i przesłuchać medyka. Z pewnością nie było to proste zadanie, kilka sztuczek, których nauczył ja Dietrich mogło okazać się niewystarczającymi żeby obezwładnić mężczyznę, ale prawdę mówiąc nie zawracała sobie tym głowy. Problemy rozwiążą się same, a jeśli nie, to cóż … już nie będzie musiała się niczym martwić. Przeszukanie domu medyka przesłuchanie go i, zapewne, zabicie, to był zresztą dopiero początek drogi. Pomyślała o tym, że, jeśli rozmowa nie ujawni jakichś szczególnych okoliczności, to zabije Rossaoux, tak zwyczajnie, ze zmarszczką na czole, jaką budzi trudność, ale nie wahanie, czy tkliwość serca. Przypomniała sobie szelmowską twarz Ranalda. Nie mógł wiedzieć, co się tu dzieje. Nie uśmiechałby się nawet w jej snach, gdyby zobaczył tę umierającą wieś.

Gdy już znalazła się pod tym jedynym zadbanym domem Wittgendorfu obejrzała wszystko dokładnie. Przyjrzała się brązowym pąkom i łodygom kwiatów. Korciło ją, żeby zadeptać równe rabatki, ale ograniczyła się do jednej, najlepiej osłoniętej grządki. I choć z satysfakcją patrzyła na połamane łodyżki, czuła niedosyt. Gdyby tylko miała lepsze warunki dla swej niszczycielskiej działalności, nie ocalałby żaden śliczny kwiatek. Ale to, co czuła to był zimny gniew, nie przesłonił on dziewczynie celu tych oględzin. Zauważyła, że kwiaty były nietknięte, że nic nie wskazuje na to żeby Bretończyk zbierał ich płatki czy pąki, więc jeśli dodawał coś do tego darmowego napitku był to składnik, którego nadal musiała szukać. Potem oceniła zamki i wytrzymałość okiennic, poszukała wejścia do piwnicy, przyjrzała się kominowi. Zamierzała wrócić tu przed świtem, w najlepszej dla złodzieja i mordercy porze.

I wtedy zobaczyła Ericha i Konrada. Roześmiała się radośnie tym razem przez krótką chwilę naprawdę zapominając o ostrożności, a jej wyszeptane „dziękuję Ci Ranaldzie” zabrzmiało wręcz czule. Wydawało się, że „chłopcy” robili w wiosce mały rekonesans. Radzili sobie znakomicie. W pewnym momencie nawet pomachała w ich kierunku, ale zamarła w połowie ruchu ręki, i wycofała się w miejsce, z którego z pewnością nie była już widoczna. Radość w jej oczach zgasła. Przecież wcześniej odeszła z ważnych powodów. Teraz, oczywiście zamierzała „chłopaków” odnaleźć, powiedzieć Erichowi wszystko, co ujawniła skrzynka, ale przecież nie mogła być pewna czy po drodze jej z dawnymi kompanami.

Uświadomiła sobie, że kiepsko wyglądają. Zwłaszcza Erich. Choć nie widziała zakrytej ubraniem ręki, nie miała wątpliwości, że nadal jest purpurowa. To było w całym Erichu. Jakby demon coraz głębiej wypalał w nim swój znak. I oznaczało, że nie znalazł pomocy. Śledziła ich, gdy szli na cmentarz. Sylwia nadal nie lubiła tych przedsionków królestwa Morra, i nigdy nie zaglądała na nie niezmuszona okolicznościami. Wzdrygnęła się i po raz nie wiadomo, który tego dnia skrzyżowała palce. Pozwoliła żeby wyprzedzili ją trochę i zniknęli miedzy nagrobkami. Chwilę czekała. A potem pojawili się. Wszyscy.

I wszyscy wyglądali nietęgo. No może trudno było jej to powiedzieć o Markusie, którego znała słabo, ale trudno „chłopcy” nie mieli swojej broni ani zbroi, Gomrund świecił kolejną olbrzymią blizną na wygolonej głowie, aż zrobiło jej się gorąco, gdy ją zobaczyła. Dietrich zmizerniał i był równie ponury jak ta przeklęta przez bogów wioska. Znowu szła za kompanami, odwlekając spotkanie. Ale przecież nie mogła tak w nieskończoność. Ujawniła się, gdy podeszli już całkiem blisko karczmy. Może dlatego wtedy, że był to moment, kiedy Gomrund został nieco z tyłu. Wyszła z cienia tuż obok Płomiennego.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Zapewne wystarczyłoby psssyt, zamiast tego padło zwyczajne –Hej.
Krasnolud odwrócił się gwałtownie.
- No co wy tu kombinujecie? –szeptała dalej Sylwia. Ale kąciki ust drżały jaj jakoś dziwnie. I nagle dzielna złodziejka rozpłakała się jak dziecko. Rozpaczliwie i cichutko, bo przecież nie mogła zapomnieć o konieczności ukrywania się.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline