Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-12-2013, 17:03   #222
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Petru


Wicher zastrzygł uszami i uniósł lekko łeb, kiedy wyczuł ruch w chwili, gdy Petru i Elia usiedli obok drzewa. Momimo nadzwyczajnej inteligencji nadal pozostawał prostym zwierzęciem, przez co zadowolił się miękkim legowiskiem ze starych liści i rolą Matera dla ponad połowy humanoidalnej częśći grupy, z którą podróżował.

-Więc…- zaczął ostrożnie Petru, bezwiednie spoglądając na jaśniejące obok nich drzewo.- O czym chciałaś pomówić?

-Ja?
- kobieta uniosła brew i podniosła z ziemi kilka martwych i patyków.

-No tak… W sensie sama powiedziałaś, że pomówimy na spokojnie, kiedy wszyscy zasną…

-Powiedziałam tak, abyś przestał kłapać ozorem przy dziewczynie i nie wypytywał mnie o jej piętno, kiedy może o tym usłyszeć.-
burknęła lekko poirytowana, sprawiając, że śmieci w jej dłoni zaczęły odzyskiwać kolory.- Wątpie żeby w obecnej sytuacji świadomość, że jest jak wielka, cholerna latarnia dla wszystkich wypaczonych stworów Naz’Raghul w jakikolwiek sposób poprawiła jej samopoczucie.

Petru poczuł jak krew z jego twarzy odpływa.

-Latarnia… ?

-No tak.-
Elia wzruszyła ramionami.- Widziałam już coś podobnego. Prawdopodobnie naznaczyli ją wyznawcy Alastaira, Piekielnego Oprawcy. Bardzo paskudny kult, chociaż tak szczerze powiedziawszy, każdy kult oddający cześć demonom jest równie obłąkany i okropny… Nie zmienia to jednak faktu, że dziewczyna była im pewnie potrzebna do jakiegoś rytuału. Biorąc pod uwagę, że jest źródłem i że jakieś trzy tygodnie temu miejsce miała koniunkcja astralna niezwykle sprzyjająca różnego rodzaju bluźnierczym rytuałom…

Zaniemówiła, widząc mocno nieciekawy wyraz twarzy swojego rozmówcy.

-Ej, co ci… ?

-Mniej więcej trzy tygodnie temu uratowaliśmy ją przed złożeniem w ofierze w ogromnym kręgu rytualnym


Opiekunka Serca zmrużyła oczy.

-Nie wiedzieliście, co jej jest…

-Wiedzieliśmy!-
Petru wzdrygnął się, mówiąc głośniej niż zamierzał.- Wiedzieliśmy… Ojciec Valerian powiedział, że samo przebywanie w otoczeniu Kultystów przez tak długi czas zmieniło ją, że odwrócił część poczynionych w niej zmian, ale koniecznie musi opuścić te tereny i znaleźć pomoc na zachodzie, w Skuld…

-I tu miał rację, więcej raczej nie musiałeś wiedzieć. Pewnie nie chciał was spowalniać zmartwieniami
...- odparła kobieta, wyciągając stopy na miękkiej ziemi. Liście, którymi się bawiła, zniknęły z jej dłoni.- Bo jeśli smarkula znów trafi w łapska kapłanów Alastaira… Cóż, w żadnym znanym mi języku nie istnieją słowa, aby wyrazić to, co ją czeka. Z resztą to, co jej uczynili tylko potwierdza istotność jej osoby dla tego kultu.

Petru ciężko wsparł się o wystający z ziemi głaz.

-Co masz na myśli… ?

-Prawdopodobnie jej śmierć zamknie rytuał, który odprawiali.-
boginka wzruszyła ramionami a rzeczowość jej głosu jakoś nie poprawiła wydźwięku tych słów.- Z dużą pewnością mogę powiedzieć, że na pewno ją ścigają. Wątpie, żeby dali radę uczynić to na postyniach i rubieżach Naz’Raghul, gdzie energii chaosu jest zbyt wiele a spaczenie sięga wszędzie, ale tutaj…

-To latarnia…-
dokończył za nią Petru.- Więc dlaczego nas tu ściągnęłaś. Serce jest ważne, o ile dobrze cię zrozumiałem, a nam nic do niego.

-Tu jesteście bezpieczni.-
wyjaśniła krótko Elia, zerkając na resztę grupy, której częścią był mieszaniec.- Nocować i odpocząć musielibyście tak czy siak, co zwiększyłoby szanse dopadnięcia was przez pościg. Tutaj zaś, nawet piętno Lu’cci jest niewidoczne dla czyichkolwiek oczu.

Coraz bardziej przytłoczony tymi informacjami Petru potrząsnął głową.

-Stop!- powiedział, unosząc dłonie.- Skąd masz pewność że jest w ogóle jakiś pościg… ?

Sam nie wierzył we własne wątpliwości, a gorzki śmiech Elii tylko pogłębił jego ambiwalentne uczucia.

-Och, nie mów mi że kiedy szliście tutaj nie działo się nic niezwykłego

Tropiciel zamarł, westchnął a następnie spojrzał ciężkim od trosk wzrokiem na Serce.

Powstające z martwych trupy we wiosce Wosów. Kanion pełen zjaw. Ciągłe przeczucia, że coś jest nie tak i wieczne obawy o bezpieczeństwo grupy, za którą czuł się odpowiedzialny. To wszystko sprawiło, że bezwiednie przeorał pazurami ziemię, nie patrząc nawet w stronę rozmówczyni.

-Wiesz jak szybciej dojść do celu naszej podróży?- zapytał w końcu.

Kobieta skinęła głową.

-Stąd są tylko dwa kierunki marszu. Do doliny, skąd przybyliście, i do Miejsca Splotu, Rozdroży, Kłębu Dzikiej Magii czy jak byś nie chciał nazwać tej nadnaturalnej abominacji, do której zmierzacie…

-Ale jeśli my tam trafimy, trafi tam i pościg… Ojciec Valerian mówił że to praktycznie święte miejsce… Zbeszczeszczenie go…


Dźwięk, który wydała z siebie Elia wypuszczając powietrze przez zaciśnięte wargi sprawił, że Petru podskoczył i wytrzeszczył na dziewczynę oczy.

-Co?!

-Wybacz, przez ostatnich kilka minut rozmawiało się z tobą jak z kimś rozumnym i zapomniałam, jaki z ciebie świętoszkowaty matołek
.- warknęła, znów przechodząc w tryb zniecierpliwionej irytacji do którego mężczyzna zdążył przywyknąć.- Wyczuwam, że umiesz rzucać czary, więc na wszystkie demony Dziewięciu Piekieł, jak możesz nie wiedzieć o naturze magii…

Petru zmarszczył niepewnie brwi.

-Ja… Ja dopiero niedawno odkryłem moje zdolności…

-Znaczy dziki mag? Czarownik? Zaklinacz?

-Tak sądzę…


Elia westchnęła.

-Wiedz więc, matołku, że pomijając teologiczny bełkot twojego ojca, Rozdroże to w istocie miejsce naturalnej kumulacji mocy magicznej. Pierwotnej, niczym nieskażonej mocy. Łączą się w niej cztery żywioły. Woda, ogień, ziemia i powietrze, lub też podstawowe nurty magiczne, zimno, ciepło, kwas i elektryczność.

-Ale co to ma… ?

-Demonologowie zaś, i kultyści, nie korzystają z tych nurtów.-
mówiła dalej Elia, nie pozwalając sobie przerwać.- Ich moc pochodzi z wypaczonej wersji magicznego nurtu, mającej swoją genezę bezpośrednio w morzu choasu, nad którym unosi się Wordis. Moc z Rozdroży w ogóle na nich nie wpływa, a w skrajnych przypadkach, niszczy wszystko, co zostało spaczone.

Petru odetchnął z wyraźną ulgą.

-Cóż, nie powiem… Przynajmniej jeden jasny punkt w mroku nocy…

-Nie przesadzaj. I weź się połóż. Musicie być wypoczęci, jeśli przed jutrzejszym zmrokiem chcecie dotrzeć do Rozdroża...

-Tak, ale Elia, chciałem cię jeszcze zapytać…

-Śpij.
- ucięła kobieta, wstając i uśmiechając się krzywo.- Bo sama cię uśpie. I żartowałam z tym ciągłym pilnowaniem. Dopilnuj tylko żeby Wicher nie sikał na Serce. Nie zaszkodzi mu to, ale jakoś wydaje mi się to niezbyt właściwe…

Petru rzucił okiem na wyciągniętego wygodnie wilka, po czym sam znalazł wygodne miejsce na ziemi i przykrył się derką.

Wicher, znając jego proste światopoglądy, nie uznałby obsikanie najważniejszego miejsca w tym nietypowym sanktuarium za nieodpowiednie. Drzewo to przecież drzewo, prawda?


***


Kiedy gwałtowne szarpnięcie za ramię obudziło go kilka godzin póżniej, Petru czuł się zaskakująco świeży i wypoczęty. Mimo to brutalna pobudka sprawiła, że zamrugał, poderwał się do pozycji siedzącej i błednym wzrokiem rozejrzał się dookoła.

-Co?! Co jest?! Wicher znów coś zbroił!?

Blada dłoń o zielonkawej skórze, która dotknęła jego czoła sprawiła, że czystość myśli trafiła go z siłą młota. Tak gwałtowny powrót do pełnej świadomości zaraz po głębokim śnie był porównywalny tylko do wiadra lodowatej wody na twarz.

-Coś się dzieje.- rzuciła krótko Elia, wstając znad posłania Petru i ruszając ku Sercu.

Sam tropiciel również poderwał się i z niepokojem ruszył za opiekunką tego miejsca, by z własnym sercem łomoczącym w piersi spojrzeć na dziwny, spopielony kształt leżący na kamieniu tuż obok jaśniejącego pnia.




-Czy to… ?

-Martwy faeri.-
wyjaśniła Elia, patrząc ponuro na małe truchełko.- Jego pobratymcy przynieśli go tutaj kilka minut temu… Żadne stworzenie w tej dolinie nie ośmieliłoby się zabić, czy nawet zranić, wróżki. Co więcej, żadne z tutejszych stworzeń nie włada ogniem…

-Prawie żadne…

-Co?

-Nie ważne.-
mruknął Petru, odrywając wzrok od żółwia Lu’cci który akurat gryzał się w kupkę mchu koło dłoni dziewczyny.- Sądzisz że pościg już tu jest?

Eli zagryzła nerwowo wargę.

-Ja… Ja sądzę że…

Światło, którym rozbłysło Serce, uniemożliwiło kobiecie odpowiedź.

Oboje, tropiciel i boginka, obrócili się i z niepokojem spojrzęli na lśniące drobiny wznoszące się nad świetlistą koroną niczym kurz. Kurz, który po paru sekundach wirowania utworzył obraz jednego z leśnych gigantów widzianych wcześniej przez Petru i jego towarzyszy.

Widmowa projekcja tego stworzenia miotała się i biła pięściami o coś, czego Serce wyraźnie nie potrafiło przedstawić. Przeciwników musiało być kilków a co jakiś czas olbrzym ryczał boleśnie gdy na jego korowej skórze pojawiały się ślady od ugryzien czy pazurów.

Nagle gigant przewrócił się na bok gdy potężna eksplozja płomieni uderzyła w jego grzbiet.

Elaria zacisnęła zęby, widząc jak jeden z jej podopiecznych zaczyna uciekać przez las w poszukiwaniu wody, która ugasiłaby tlące się na jego grzbiecie płomienie.

Krótkim gestem dłoni rozwiała pył, kończąc projekcję.

-Tak… Sądzę, że pościg tu dotarł…- powiedziała cicho, masując skroń.- Budź resztę. Musicie możliwie szybko stąd ruszać.


Jean Battiste Le Courbeu


-Ej, no szefwie, weź i nie bądź taki!

-Nie…

-Mała ma rację…

-Kogo nazywasz „małą”?!

-…gdybyś nam powiedział, co tam się stało, moglibyśmy uniknąć takich zdarzeń w przyszłości…

-Nic się nie stało! Spotkałem świrniętego dziadka i tyle!

-Dziadka?

-A równie dobrze mogło być to jakieś cholerne widziadło w tym zaczarowanym lesie!


Idąc przez korytarz prowadzący do jego komnat, Jean odgrywał pełnowymiarową szopkę dla wszystkich chętnych do podsłuchiwania uszu, oraz skorych do podglądania oczu.

Nie musiał nawet wgłębiać się w plan ze swoimi przybocznymi. Wystarczyło kazać im udawać głupków.

Chennet nie zrozumiał.

Claviss zaś pokręciła z irytacją głową.

-No ale przecież tu nie ma żadnych iluzjonistów! Z resztą nikt nie ośmieliłby się rzucać czarów na ambasadora!

Jean dosłownie czuł jak zbliża się wielki finał operetki zwanej farsą.

-Na Panią Rozkoszy!- wykrzyknął, wchodząc do swojej komnaty.- Jak ja szczerze nienawidzę tych cholernych iluzjonistów!

Siedzący pod drzwiami Bertrand uniósł brwi, poprawiając na ramieniu swój gnomi hak.

-Em… Szefie, wszystko w porządku… ?- zapytał niepewnie, gdy całkiem autentycznie wściekły szpieg przemknął obok niego.

-Małe przedstawienie. Wyglądaj profesjonalnie.- rzucił w ojczystej mowie Le Courbeu, wpadając do swojej komanty.- Ivette!

Zamarł, kiedy zrozumiał że ta część pantomimy może odbić mu się czkawką.

Siedząca na tarasie starsza dama uniosła jedną brew, spokojnie odstawiła filiżankę z herbatą i wstała z krzesła, wcześniej kiwając głową Seravinne, z którą grała w szachy.

-Skoczek na D4, twój pion na E3, goniec bije skoczka, szach-mat.- stwiedział spokojnie, nie patrząc nawet na planszę.

Złodziejka westchnęła cicho.

-Trzeci raz

Sama Arioso zaś stanęła przed swoim pracodawcą i dygnęła dystyngowanie.

-Panie ambasadorze…

-Wybacz, Ivette, nie zamierzałem tak się drzeć…-
wycedził nerwowo gnom przez zaciśnięte zęby.

Pobladł, kiedy uniesiona wcześniej brew kobiety opadła nisko, tworząc idealny kąt czterdziestu pięciu stopni.

-Niezła szopka, ale nie psuj jej teraz.- odparła równie cicho.- Dziwnie by wyglądało gdybyś nagle przestał krzyczeć tylko, dlatego że wszedłeś do własnych pokoi…

-Jesteś pewna… ?

-Pomyśl co zrobiłby Dom


Po twarzy Jeana rozlał się bardzo szeroki uśmiech.

Ułamek sekundy później, Bertrand który zdążył znaleźć wygodną pozycję w konfiguracji taboret-ściana, z kilkoma przekleństwami na ustach spadł na ziemię, kiedy to za drzwiami których to teoretycznie pilnował rozległy się wściekłe, oburzone krzyki napędzanego aktorskim natchnieniem Jeana.

-NA WSZYSTKO CO ŚWIĘTE?! GDZIE MOJE PANTALONY?! GDZIE BUTY?! IDĘ NA BANKIET, BANDO ŁAMAG! BANKIET!

-Tak panie…


Seravine nigdy w życiu nie musiała się tak starać aby nie wypaść z roli.

-POLEROWAĆ MÓJ MIECZ! OCZYŚCIĆ GRONOSTAJE! GDZIE MOJA KĄPIEL?! CAŁY ŚMIERDZĘ STAJNIĄ!

-Panie, nie mamy gronostajów…

-UMYĆ KOTA!


Cisza, która zapadła za drzwiami została przerwana po kilkunastu długich sekundach.

-Przesadziłeś…


***


-Czuję się jak idiotka…

Idąc przez pałacowe korytarze w eksorcie Bertranda i Chal-Chenneta, Jean nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu na twarzy. Odegrane w jego apartamencie przedstawienie wypadło wręcz koncertowo. Psiocząc zbudował sobie opinię odpowiednio wymagającego arystokraty, jakże potrzebną pośród elfów. Krzycząc, wyraźnie zasygnalizował swoim gospodarzom, że spotkanie z nimi bierze na serio, a opierzając Doma… Cóż, poprawił sobie nastrój.

Sam Mallisteux nie wiedział, że to wszystko na niby, przez co i on nabrał odpowiedniego szacunku dla pracodawcy.

Jedyną niezadowoloną osobą w całym pochodzie kierującym się do Księżycowej Jadalni była Dennise.

Jak szybko wyszło na jaw, kapłanka w ogóle nie przewidywała konieczności zjawienia się na jakimkolwiek oficjalnym bankiecie, przez co w jej bagażu znalazły się tylko szaty kapłańskie, pełna zbroja kolcza ze wzmacnianym napierśnikiem i sporo książek, zupełnie jakby kobieta spodziewała się że będzie mogła je czytać.

Suknia, w którą ją wciśnięto należała do kolekcji zabranej ze sobą przez Ivette. Z materiału, który pozostał po skracaniu i cięciu mogłaby powstać jeszcze jedna kreacja dla dowolnej gnomie niewiasty. Dość wyzywająca, ale jednak.

Sama Dennise, w skromnej, zielonej kreacji nadal nie czuła się jednak najlepiej.

-Wyglądam jak idiotka, czuję się jak idiotka…

-Ale nią nie jesteś, skoro dostrzegasz niewłaściwość swojego ubioru wobec sytuacji.-
ucięła ten wywód Ivette, idąca na bankiet w jednej ze swoich prostych, kremowych sukien zakrywających wszystko od szczęki kobiety w dół.

W sumie, z tego co mówiła w czasie rozmowy z Seravine w trakcie wybierania stroju przez złodziejkę, niektórzy ludzie powinni tak na wszelki wypadek martwić się faktem że tak w gruncie rzeczy są nadzy pod swoimi ubraniami.

Pannie Seravine wydawało się to jednak w ogóle nie przeszkadzać.

Ku uciesze Jeana, kobieta ubrała się w dokładnie tą samą kreację którą nosiła przy ich pierwszym, niezwykle owocnym spotkaniu które rozpoczęło ich znajomość. Nostalgia mieszała się w gnomie z chucią, na wspomnienie tego, co robili w krzakach ogrodu panny de Periguex. Z powodu stosunkowo małej iloście miejsca, owe sensacje były dość ciasno sprasowane zaraz obok pewnej nerwowości ze strony gnoma.

Ivette westchnęła cicho.

-Pamiętasz podstawy, nie martw się. Jesteś gnomem, więc będą traktować cię jak takie interesujące zwierzątko…- powiedziała cicho, poprawiając mankiety.- Wątpie żeby książe bezpośrednio nawiązywał do tematu przewodniego swojej wizyty więc waż swoje słowa da razy. Elfy nawet z zwykłej paplaniny przy hebracie potrafią wyciągnąć niepokojąco konstruktywne wnioski…

-Teraz mi to mówisz… ?

-Spokojnie, zakładam, że i ty to potrafisz


Jedynym asem w rękawie, którego prawdopodobnie nikt się nie spodziewał, był kot.

Sargas z zadowoleniem robił ósmeki pomiędzy członkami tego barwnego pochodu, ze szczególnym zapałem próbując łapać świetliste refleksy odbijające się od pikowanej kamizelki którą musiał założyć Jean. W gruncie rzeczy, Sargas mógł się przydać.

Elfy podobno lubiły koty.

Na końcu długiego korytarza, którym szli pod przywództwem Chenneta, stały akurat dwa. Pozornie niczym nie różniły się od tego, o którego hełm Jean o mało nie rozwalił sobie nosa wjeżdżając do miast.

Szczęśliwie, pewne zwyczaje wszędzie były takie same.

Ogar i Bertrand przepisowo zasalutowali gwardzistom, zarzucając płaszcze na broń a następnie cofnęli się o krok, przekazując pieczę nad dyplomatami dwóm szpiczastouchym. Jean wiedział że to wszystko jedna, wielka pokazówka, ale czuł się tylko umiarkowanie komfortowo zostawiając przybocznych za plecami i wkracając do Księżycowej Jadalni.

I cóż, sala faktycznie zasługiwała na swój przydomek.




Wszystko w środku lśniło srebrem, zaś składające się praktycznie z okien ściany najpewniej idealnie przepuszczałyby światło księżyca zalewające sporych rozmiarów salę.

„Pechowo” był dopiero wczesny wieczór.

Srebrem lśniła również zwiewna niczym wiatr elfka, która zbliżyła się do gości i ukłoniła się z gracją.

-Witamy szanownego ambasadora i jego towarzyszy…- niemal zaśpiewała we wspólnym, uśmiechając się przy tym.- Mój małżonek zaraz do nas dołączy.

Ivette uniosła lekko brwi, co jak na jej standardy było praktycznie krzykiem z zaskoczenia.

Ale no cóż…

Królowa.

Zza pobliskich drzwi wylała się rzeka służących.


Tsuki


-O przodkowie, ale się obżarłem…

-Mówisz to już trzeci raz w ciągu ostatnich dziesięciu minut.

-Oj, weź przestań. Dziwisz mi się? Po raz pierwszy od wielu lat dane mi było zjeść coś, co w pełni zakrawało na „posiłek z rodzinnych stron”…

-Biorąc pod uwagę twoje dwie dokładki, powinieneś się cieszyć, że nie ty płaciłeś…

-Cieszyłbym się gdyby płacono mi w czymś innym niż te cholernie ciężkie, złote monety. Naprawdę, nie wymyśliliście tu jeszcze weksli?

-Wymysliliśmy, ale nikt nie wyda ci weksla na pięć sztuk złota…

-Tubylcy to jednak barbarzyńcy…

-Coś ty powiedział?!


Tsuki uśmiechnęła się tylko, spokojnie zakładając skórzane naramienniki we wskazanym im do tej czynności pomieszczeniu. Magicznie wzmacniane paski niemalże same układały się pod palcami dziewczyny, kiedy ta przygotowyała się do obecności przy egzekucji Mazgusa Farnese.

Posiłek ten naprawdę był przyjemny, sama elfka bez większych oporów zjadła półtorej porcji, zapijając tą zdrową ilością sake. Wszystko musiało się jednak kiedyś skończyć, włączając w to domową atmosfere i smaczne jedzenie. Kilka godzin w restauracji minęło jak z bicza strzelił, stawiając trzech funkcjonariuszy inkwizycji wobec dość nieciekawej perspektywy zjedzenia jeszcze jednej dokładki i jednoczesnego spóźnienia się na umówione spotkanie.

Pewne rzeczy, takie jak szacunek do umów wpojony do głowy Tsuki w trakcie jej dzieciństwa, dość szybko rozstrzygały ten ciężki dylemat rozdzierający na części niezwykle hedonistyczną duszę samurajki.

Dlatego też Tsuki stała w milczeniu pośród mroku klasztornej przebieralni, jednym uchem słuchając kłótni pomiędzy Heishiro oraz Lurie.

Drgnęła, kiedy usłyszała własne imię.

-Em… Słucham?

-Pytałam, czy nie uważasz, że taki strój u tego głupka to aby nie przesada?-
powtórzyła Laurie, przewracając oczami.

Elfka westchnęła i ciężkim wzrokiem przebiegła po Heishiro, który wobec perspektywy egzekucji odpuścił sobie ubieranie zbroi, narzucając na ramiona swój standardowy strój, będący w gruncie rzeczy dość workowatym, znaoczonym kimonem o postrzępionych rękawach i nogawkach.

Mężczyzna uniósł brwi.

-No co? Źle?

-Ech, skoro już musisz, to załóż to chociaż jak trzeba, a nie świecisz wszystkim po oczach włosami na klacie… W ogóle, czemu przestałeś pozbywać się zbędnego owłosienia?


Laurie niemal zastrzygła uszami, gwałtownie odwracając się w stronę byłego ronina.

-Słucham?

-No w domu higiena wymagała likwidację nadmiaru włosów z piersi, rąk i nóg za równo w przypadku mężczyzn i kobiet.-
wyjaśniła krótko Tsuki, ze swego rodzaju zdziwieniem obserwując jak jej przyboczny cofa się przed uśmiechniętą diabolicznie kapłanką.

-No, Heishiro? Dlaczego przestałeś się… depilować?- to ostatnie słowo w ustach Laurie było nasączone jadem niczym najgorsza obelga.

Heishiro skrzywił się, wsunął dłoń w rękaw i potrząsnął głową niczym pies, otrzepujący się z wody.

-Jesteście okropne.- oznajmił z wyrzutem, kierując się do drzwi.- Obie!

Tsuki ze zdziwieniem spojrzała na znikające za progiem plecy Heishiro, a następnie na próbującą się nie śmiać Laurie.

-Ale co… ?

-W tych stronach depilacja to domena kobiet i mężolubników…


Trybiki w głowie elfki dopiero po kilku sekundach wskoczyły na swoje miejsce, a po jej twarzy rozlał się wyraz zaskoczonego zrozumienia.

Z braku laku ruszyła jednak za upokorzonym wasalem.


***


Główna sala świątyni Cuthberta pękała w szwach.

Setki wiernych, mieszczan oraz zwykłych gapiów tłoczyły się w zimnych, kamiennych murach, z niecierpliwością wpatrując się w drewniany podest ustawiony na tej samej wysokości, co ołtarz. Stojąca nań Tsuki spojrzała niepewnie na Laurie, ciesząc się jednocześnie, że zebrana dookoła grupka duchownych i strażników świątynnych umożliwiała jej wtopienie się w tło.

-No więc… ?- zaczęła niepewnie, zezując przy okazji na rozglądającego się dookoła Heishiro.- Zawsze tak to u was wygląda?

Kapłanka pokiwała głową.

-Każdy cywil ma prawo zostać sądzonym przez sąd świecki lub też może połować się na Cuthbertian.

-No rozumiem, że proces mógłby odbywać się w świątyni… Ale egzekucja?

-Tutaj mogą wejść tylko zainteresowani, po wcześniejszym sprawdzeniu przez straż świątynną. U was jak to zwykle wygląda?


Tsuki zmarszczyła brwi i bezwiednie przejechała dłonią po karku, wspominając jak sprawiedliwość egzekwowało się w jej rodzinnych stronach. Publiczne ścięcia były tam normą, a świadkowie byli zwykle naganiani do oglądania siłą, czasami nawet pod karą miecza. Jej ojciec co prawda walczył z tym obyczajem, ale w innych klanach wiele dzieci traciło niewinność w wieku kilku lat, widząc, jak jakiś nieszczęśnik który nie zapłacił podatku na czas traci głowę.

Dlatego też nim elfka odpowiedziała towarzyszce, westchnęła cicho.

-Cóż, w tej kwestii chyba nie istnieje rozwiązanie idealne…

-Pewnie nie…-
mruknął Heishiro, obserwując jak tłum ożywa na widok prowadzonego w pętach Mazgusa Farnese. Na szyi miał tabliczkę z napisem „Morderca”.- Chociaż w tym wypadku jestem gotów wybaczyć wszystkie niedociągnięcia systemu… Będą w niego czymś rzucać?

-Nie.
- Laurie skrzywiła się, widząc szeroki uśmiech na twarzy mordercy.- Chociaż chyba powinni…

Krzyk,i które narastały gdy skazany szedł po podeście i miał zakładaną pętlę na szyje, ustały kiedy przed tłum wyszła Wielebna Nadiana, unosząc dłonie w niemej prośbie o ciszę.

Kiedy ostatni z gniewnych głosów ucichnął, kapłanka westchnęła.

-Dziś nie staję przed wami, moi drodzy, aby wznosić modlitwy i śpiewy. Dziś zebraliśmy się tutaj żeby sprawiedliwości stalo się zadość. Dziś jesteśmy tutaj, aby zakończyć żywot tego człowieka.- dłonią wskazała na assasyna, który uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej, czując na sobie spojrzenia tłumu.- Mazgusa Farnese. Zabójcę, który pozbawił życia jedenastu członków zakonu służącego Św. Cuthbertowi. Człowieka, który z premedytacją odbierał życie tym, którzy pomagali innym. Potwora, lubującego się w bólu innych.

Śmiech, który wyrwał się z ust zabójcy był niczym wobec wściekłości tłumu, który wrzał, czekając na sprawiedliwość.

Sprawiedliwość, która nie nadeszła.

W oczach Tsuki, to co miało miejsce, było stroboskopowy chaos.

Pierwszy był huk, który przetoczył się po całej Sali, niosąc się echem pomiędzy kolumnami i wywołując drżenie szyb w oknach. Sekundę później Nadiana drgnęła, nadal stojąc przed zebranym w świątyni tłumem, a następnie padła na kolana.

Przez palce rąk, które dociskała do piersi, obicie sączyła się krew.

Chaos, jaki wybuchnął, był nie do opisania. Strażnicy ruszyli w kierunku zebranego tłumu, poszukując zamachowca, Tsuki zaś, odruchowo, podniosła wzrok do góry i zmrużyła oczy, widząc stojącą na tle jednego z witraży postać.




Obwieszona symbolami Alastaira zabójczyni uśmiechnęła się, wsunęł trzymany muszkiet do kabury na plecach a następnie odwróciła się.

Tsuki napięła mięśnie, odruchowo szykując się do pościgu, lecz jej uwagę przyciągnął jeden z kilku, okrągłych przedmiotów rzuconych z tłumu na podest, na którym to stali wraz z oczekującym na śmierć Mazgusem Farnese.

Heishiro sapnął na widok kilku granatów.

-Uwaga!- ryknął, łapiąc swoją panią oraz jej towarzyszkę by następnie obrócić się wokół własnej osi, odzielając je od eksplozji własnym ciałem.

Mimo to, wybuch miotnął cała trójką w powietrze.


***


Krzyki, gorąc, ból i dym.

Mniej więcej w takiej kolejności zmysły Tsuki wychwyciły to co dzieje się dookoła gdy udało jej się ocknąć. Dookoła unosiły się czarne kłęby gryzącego smogu, na płonącym podeście leżały bezwładne ciała a prawe oko elfki zalewała krew, mocno utrudniając rozeznanie się w sytuacji.

-Lauire…- spanęła, próbując powstrzymać się od kaszlu.- Heishiro…

-Żyje…-
zachrypnięty głos który rozległ się gdzieś po prawej stronie elfki równocześnie uspokoił wojowniczkę, co wypełnił ją niepokojem o stan zdrowia jej wasala.- Dziewucha też, ale jest nieprzytomna…

-Cały jesteś… ?

-Pomijając skarmelizowaną skórę na grzbiecie, jest świetnie…-
zażartował mężczyzna, ciężko podnosząc się na nogi.- Co tu się kurwa stało… ?

-Wszystko się zesrało, ot co.-
warknęła ze złością Tsuki, również wstając z podestu i rozglądając się dookoła.- Cholera, ręka mnie boli…

-Która?

-Lewa…

-No to nie jest źle…


Dym zaczął rozwiewać się powoli.

Po kilku sekundach intensywnego mrugania oczami, samurajce udało się oczyścić zakrwawione oko na tyle, aby móc dostrzec jakieś szczegóły zastniałej stuacji.

Po pierwsze, w świątyni miała miejsce mała bitwa.

Ukryci pomiędzy cywilami napastnicy ścierali się ze strażnikami świątynnymi, stawiając niezwykle zacięty opór biorąc pod uwagę, że mieli przy sobie ozdobne sztylety i niezbyt praktyczną, łatwą do ukrycia, broń pokroju mieczy w laskach czy ostrzy nadgarstkowych.

Granaty rzucone na podest ciężko raniły praktycznie wszystkich, którzy nań stali.

Tsuki zignorowała jednak leżące dookoła ciała, ogniskując wzrok na stojącym pomiędzy nimi Mazgusie. Skrytobójca uśmiechał się szeroko i w bezruchu oczekiwał aż dwóch napastników, którzy przedarli się przez kordon gwardzistów, rozetnie krępujące go liny oraz sznur pętli zarzuconej na jego szyję.




Heishiro spiął się i warknął niczym wściekły pies, gdy sznury opadły.

-Ty skurwielu!

Coś w uśmiechu zabójcy sprawiło, że elfka zamarła, kiedy jej towarzysz ruszył na niego z mieczem w dłoni.

-Heishiro, nie… !

Było jednak za późno.

Farnese zaśmiał się radośnie, niby od niechcenia uchylił się przed furkoczącym ostrzem w dłoni samuraja a następnie zablokował jego rękę, łapiąc go w nadgarstku. Chrupnięcie które się rozległo sprawiło że Tsuki skrzywiła się, Heishiro zaś ryknął z bólu, nie wypuszczając jednak miecza z dłoni.

Mazgus uniósł leciutko brew.

-Ale z ciebie uparty chłopiec… Idź spać.

Assasyn zarechotał, obrócił się i pozornie bez wysiłku wykonał dźwignię, przerzucając zdrętwiałego z bólu napastnika przez ramię. Heishiro jęknął, kiedy całym ciężarem uderzył w deski, łamiąc je i spadając pod podest.

-Teraz ty, ślicznoto…- zabójca językiem zwilżył wargi, przerzucając z ręki do ręki wakizashi które wyciągnął zza pasa powalonego wcześniej samuraja.


Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_L-G9TIlGD4[/MEDIA]


Cieżki, krasnoludzki topór wbił się w orkową czaszkę, rozbryzgując dookoła jej zawartość. Trzymający go Buttal skrzywił się, obrócił wokół własnej osi i drugim ciosem wbił zakrwawioną broń w brzuch kolejnego zielonoskórego, skracając jego żywot.

Stojący obok Torrga zaśmiał się, samemu wymachując swoją bronią z zapałem psychodelicznego drewala.

-Robisz się w tym coraz lepszy!- ryknął, jednym uderzeniem zabijając dwa gobliny.

-Czemu niebyt mnie to cieszy?!- odparował kurier, drzewcem topora przechwytując orkowy siekacz i odpychając go, by następnie pozbawić jego właściciela ręki.

Oraz życia.

Wykorzystując krótką chwilę przerwy, obejrzał się przez ramię, zerkając na Floina.

-Kamol!- krzyknął, odskakując przez rozszalałym wojownikiem z plemienia Czarnych Orków ubranego w kanciastą zbroję płytową.- Pośpiesz się!

Kapłan w roztargnieniu pokiwał głową, czubkiem jezyka dotknął trzymanego pióra i z namaszczeniem postawił na trzymanym zwoju kilka kolejnych run, kopiując je kolejno z obelisku, pod którym stanęli. Jednocześnie niezbyt przejął się zwalistym zielonoskórym, który padł u jego stóp z włócznią Iriny między łopatkami.

-Zawsze jesteś taki żwawy, dziadku?

Młoda krasnoluda dyszała ciężko a z jej ramienia i skroni ciekły stóżki krwi.

-Wolisz trochę dłużej pobawić się z orkami, dziecko, czy też zostać wprasowana w ścianę z powodu błędnych koordynat zapisanych na tym cholernym zwoju?

Dziewczyna pochyliła się, dźgnęła naprzykrzającego się orka w udo a następnie cofnęła przed Buttalem, który wpadł na zielonoskórego z szałem w oczach.

-Mówiłeś, że to będzie łatwe!

-Mówiłem, że będzie to możliwe!-
sprostował kapłan, pieczałowicie stawiając na pergaminie kolejną runę.- Już prawie…

-Ciągle mówisz że „już prawie” a potem wszystko szlag trafia!-
wrzasnął Buttal, kopnięciem odpychając kolejnego napastnika i silnym ciosem z góry na dół rozłupując mu pierś.- Więc z łaski swojej spinaj poślady i…

Przeciągły ryk, który przetoczył się po polu bitwy sprawił, że za równo orkowie jak i krasnoludy zamarły i niemal wszyscy, z wyjątkiem Floina, zaczęli niepewnie rozglądać się dookoła. Buttal, który akurat stał na niewielkim wzniesienio ponad polem bitwy, dostrzegł nowe zagrożenie szybciej niż inni.

Przedpolom Greystone, ze wściekłością w oczach, stojąc na śnieżnej równinie, przyglądał się Jotun.

Ogromna, kilkudziesięciu metrowa bestia dorównująca wzrostem dorosłym smokom zaryczała raz jeszcze, roztwierając paszczę, która mogła na raz połknąć całego niedźwiedzia.




Dźwięk, który wydobył się z głębi jej gardziela jeszcze kilkanaście długich sekund odbijał się echem pomiędzy murami miasta a ścianą lasu.

Kiedy zaś ruszył, ze stanowczością i ciężarem dryfu góry lodowej, obie armie zaczęły unikać spod jego stóp. Szczęśliwie, pierwsi na jego drodze znaleźli się orkowie.

Buttal z niedowierzaniem obserwował jak łapy wielkości małych placów ryją ziemie, garściami zagarniają zielonoskórych wojowników a następnie wrzucają rozwrzeszczane zgraje prosto do pyska kolosa, by tam też spotkała je śmierć od zębów, języka i gardzieli potwora.

Torrga przełknął ślinę i zignorował zielonoskórych, omijających ich niczym fala przypływu omija skały.

-Jeśli mam to zabić, daj mi wcześniej podwyżkę

Krew odpłynęła Buttalowi z twarzy, kiedy Jotun zmiażdżył w dłoni szamotającego się trolla a następnie wylizał jego reszki spomiędzy palców.

-A ile?

-Chyba cię jednak nie stać…


Obaj wojownicy wrócili rzeczywistości dopiero w chwili gdy Irina złapała obu za kołnierze, ciągnąc w stronę obelisku.

-Ruszcie się, do cholery!- krzyknęła, z rosnącym niepokojem obserwując zbliżającą się bestie.- Floin!

-Hmmm?- kapłan nawet nie otworzył oczu, powoli nasączając zapisane runy energią magiczną.

-Floin, na brody przodków, pośpiesz się!

-Spokojnie…

-Jakbyś mentalnie nie żył w erze kamienia łupanego, może wiedziałbyś że pośmiech jest czasem wskazany!

-Nie gorączkuj się, Buttal…


Kurier już jednak nie odpowiedział.

Zamiast tego zadarł głowę do góry i w przerażeniu obserwował jak gigant powoli unosi stopę a następnie opuszcza ją, w ogóle nie przejmując się sterczącym ku niebu obeliskiem, na którego miał zamiar nastąpić. Z jego perspektywy była to raczej szpilka.

Irina uśmiechnęła się krzywo.

-Chyba za późno na ucieczkę, co… ?

-Zdecydowanie…-
odparł Buttal, jak zahipnotyzowany patrząc na tuziny orkowych ciał rozpłaszczone na podeszwie stopy giganta.

-Miło było was poznać…

-I vive versa, księżniczko.

-…debile z was.

-Wiemy.


W chwili gdy stopa opadła, obelisk zalśnił błękitnym światłem. Jotun ryknął z bólu i przewrócił się gdy wiązka skondensowanej energii przebiła mu stopę na wylot, przypalając kolano i nacinając dłoń. Czwórka krasnoludów zaś, na którą chciał nastąpić, zniknęła.

Kilka kilometrów dalej natomiast, dwóch strażników zamku, pędzących akurat do sali audiencyjnej pana tego miasta, przeżyło nieprzyjemny szok kiedy ściana obok nich otworzyła się w snopach błękitnego lśnienia a następnie wypluła z siebie czwórkę intruzów.

Buttal, który miękko wylądował na klnącym Floinie, szybko poderwał się na równe nogi i uśmiechnął uprzejmie do jednego z nich.




Skutecznie ominął wzrokiem okrawaiony młot bojowy w jego dłoni.

-Em… Witam, jestem Buttal Re…

-Swój czy wróg?-
przerwał mu zasadniczym głosem strażnik, mrużąc oczy pod przyłbicą hełmu.

-Jak to swój czy wróg… ? Czy my ci wyglądamy na orków?!- Irina ze złością podniosła się z ziemi, mierząc rozmówcę wściekłym spojrzeniem.- O mało nas olbrzym nie zgniótł gdy próbowaliśmy się to dostać, a ty jeszcze zadajesz nam takie pytania?! Gdzie Bugman?! Musimy z nim pomówić!

-Em…-
bezprecedensowa, kobieca furia sprawiła że mężczyzna zgubił język w gębie.- Ja…

-Odpowiadaj!


Nie zrobił tego.

Zrobił to brzdęk stali, który poniósł się echem po zamkowych korytarzach stołpu w Greystone.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline