Pięść Francisa wystrzeliła i uderzyła pieprzonego optymistę w ramię. To był sygnał, którego Ashley nie znosił, ale który rozumiał bez słów. Zapiszczały hamulce, dobrze że o tej porze na ulicach ruch był znikomy. Nim samochód całkiem się zatrzymał, Francis już wychylał się przez pośpiesznie otwarte drzwi i opróżniał żołądek z toksycznej zawartości. Chwilę to trwało. Jak przez mgłę do świadomości mężczyzny docierały pulsujące, mordercze dźwięki klaksonów.
W końcu nie było już czym wymiotować. Francis wytarł usta dłonią zanim Ben zdołał wyciągnąć jedną z tych pedalskich wilgotnych chusteczek. Pisarz zmarszczył czoło, ale przyjął ofiarę i użył jej by pozbyć się resztek wczorajszej nocy. Zatrzasnął drzwi, wypieprzył pachnącą mydłem i wymiocinami chusteczkę przez okno i odchylił się w fotelu, jęcząc przeciągle. Irytujące pipczenie oznajmiło, że musi zapiąc pas. Zrobił to, pod protestem. Ruszyli.
- Chcę - mruknął wreszcie, rzucając badawcze spojrzenie przez ramię. Kot był zupełnie inny niż ten poprzedni, ale kto to kot. Leniwe koła w umyśle pisarza zaczęły się poruszać. Miał chyba stara kuwetę Sierżanta i jakieś zabawki. Ale będzie potrzebował żwirku i tego, jedzenia, i więcej zabawek. Drapak! Będzie potrzebował drapaka, albo dwóch. Nie żeby kot nie mógł drapać jego mebli. Na pewno spodoba mu się ta stara skórzana kanapa i…
- Zatrzymaj samochód - kolejny raz pięść Francisa dała Benowi sygnał do działania.
- Co… - irytacja agenta była subtelna, a dla niewtajemniczonych wręcz niezauważalna. Francis się nią jednak nie przejmował. Wyskoczył z samochodu i wyciągnął transporter z tylnego siedzenia. Nachylił się do okna.
- Muszę spadać - uśmiechnął się szeroko i uderzył w dach samochodu otwartą dłonią - Powiedz M, żeby się tak nie przejmowała.
Podniósł transporter na wysokość zaskoczonej twarzy Bena.
- Pożegnaj się z Benem - zawzięty syk wywołał śmiech pisarza - Już go lubię. Cześć…
I energicznym krokiem oddalił się od swego upierdliwego, acz wielce kompetentnego agenta.
- Francis! - rozpaczliwe wołanie odbiło się od jego uszu i uleciało gdzieś, gdzie składuje się wszystkie zignorowane słowa.
- I powiedz jej, że jak cię zwolni, to już jej nic nie napiszę! - odkrzyknął znikając w krętych bocznych uliczkach miasta.
Po dwóch godzinach wytężonego zakupoholizmu Francis wylądował wreszcie w domu - wraz z naręczem zabawek i żarcia, trzema rodzajami żwirku, czymś co robi boop, dwoma drapakami, mięciutkim kocykiem i torbą chińszczyzny na wynos.
Usadowił się na dywanie i postawił przed sobą transporter.
- Hej - powiedział i ocenił stan kota na roztrzęsiony - Hmpf.
Zagryzł kciuka. Miał nie obryzać paznokci, ale nikt nic nie mówił o tych upierdliwych skórkach.
- Ok, pora wyjść. Poznać bazę i tak dalej… - mruczał, miał nadzieję uspakajająco, otwierając transporter i wyłuskując z niego puszka. Kot miauknął żałośnie, ale nie rzucił mu się na twarz, by złożyć w nim jaja, co Francis ocenił jako bardzo dobry znak.
- Hej, jak ci wisi? - Major wylądował na kolanach pisarza i z pewnym niepokojem odebrał pierwsze nieśmiałe pieszczoty - Hum, lubisz to, suko, huh?
Jedną ręką wciąż masując czarną bestię, sięgnął po kurczaka kung-pao.
- To pewnie też polubisz - zapewnił kota, wyławiając dla niego kawałek kurczaka.
- Tak - z zadowoleniem obserwował, jak jego nowy pupil wcina podawane mu cymesy.
- Nazwę cię Major - stwierdził, kiwając głową z aprobatą dla tego konceptu. - I będę cię kochał i pieścił…
Zadzwonił telefon. Czy on miał telefon? Mógłby przysiąc, że go rozwalił. Przytrzymując swego puchatego wojownika, zwlókł się z dywanu i odszukał aparat. Przebłysk geniuszu japońskich inżynierów informował go, że dzwoni Amanda. Ciekawy, czy pofatygowała się osobiście odebrał.
- Mhm? - zapytał, zanurzając twarz w miękkim czarnym futrze. Major mruczał. Francis mruczał. Amanda była zdziwiona.
- Underwood? - chciała się upewnić.
- Ta…? - Francis ułożył się na wysłużonej kanapie, która była mu towarzyszką od kiedy sprowadził się do miasta i mieszkał w wynajętym pokoju nad włoską restauracją w China Town. Major rozłożył mu się na brzuchu i grzał, jak mały kaloryferek. Pisarz drapał kota za uszkiem. Czuł, jak zbliża się sen.
- Francis - w głosie Amandy dało się wykryć ostrzegawcze tony - Byliśmy umówieni…
- Coś mi wypadło - odpowiedział niechętnie. Oczy już mu się zamykały.
- Francis, to ważne… - stanowcza i uparta. Podziwiał ją, czasem, kiedy akurat jej nie nienawidził.
- Jak to takie ważne, to możesz wpaść - zaproponował z pogranicza snu i upuścił słuchawkę.
- Francis… - wołała Królowa Kier, ale Francis już odjeżdżał w stronę wschodzącego księżyca na grzbiecie mruczącej z zadowolenia czarnej pantery wciśniętej w mundur konfederacji.
Stray cat strut...