Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-12-2013, 16:42   #11
 
Narib's Avatar
 
Reputacja: 1 Narib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znany
Soundtrack


Dziewięćdziesiąt dziewięć…sto! – Toma runął na plecy po czym dysząc, rozłożył szeroko ręce i nogi. Rozkoszował się słodkim zmęczeniem porannej zaprawy, delektował się przyjemnym stanem nie-myślenia, w akompaniamencie nierównego oddechu.
Starzejesz się, Toma.
Zwlókł się na nogi, porozciągał chwilę i poćwiczył przeponę serią intensywnych oddechów.
- To co – zapytał sam siebie – kolejny dzień walki, o tak naprawdę sam nie wiem co? – zaśmiał się gorzko, na wspomnienie wizyty u tarocistki. Zwlekł się z podłogi, podążył do kuchni.
***
Sos spaghetti radośnie bulgotał w garnku, gdy Toma mieszał go łyżką wsłuchując się w dudnienie bębnów i growl wokalisty Amon amarth. Wyłożył jedzenie na talerz, i gdy makaron stygł, wysłuchał reszty piosenki o dzielnym Thorze ścierającym się z Jormungandem, po czym wyłączył głośniki, i w ciszy jadł obiad, wpatrując się w zdjęcie żony, trzymającej dziecko.
Kurwa, co za ckliwy, durny nawyk. Dorosnął byś, Toma.
Ale nic z tym nie zrobił. I nie wydawało mu się, czy kiedykolwiek przestanie to robić.
***
Koło czwartej po południu, Toma wykręcił numer podany przez Harrisa. Oparł się wygodnie o oparcie fotela, i wiodąc wzrokiem za rudą wiewiórką, która wdrapała się mu na balkon wsłuchiwał się w rytmiczny sygnał.
- Halo? Toma Petrovic z tej strony.
Policjant nie odebrał od razu. Kiedy podniósł słuchawkę i odezwał się, Toma miał wrażenie, że rozmówca znajduje się w jakiejś dużej, pustej przestrzeni; słychac było wyraźny pogłos i echo kroków.
- Marc. Nareszcie - gliniarz miał zmęczony głos i rzucał krótkie, urwane słowa - Chcę pogadać o Ericssonie.
- Co masz mi do powiedzenia? Słucham.- głos Tomy był przepełniony zwątpieniem.
- To nie na telefon - Marc musiał gdzieś wyjść, bo do Tomy docierał teraz szum wody i kwilenie mew - Góra nie byłaby zachwycona, że dzielę się wiedzą operacyjną z cywilem - zauważył kwaśno - Masz jakieś bezpieczne miejsce, gdzie nikt nas nie zobaczy? - spytał
- Taaa, cywilem… - zatarł zęby - Jak wiele dyskrecji potrzebujesz? Rozumiem, że wszelkie publiczne miejsca, gdzie spotykają się cywilizowani ludzie, odpadają, co?
- Na klub z panienkami bym się nie obraził - glinarz chyba się uśmiechnął, a przynajemniej ton jego głosu sugerował dowcip - Dobra. Cokolwiek, byle nie bufet w komendzie albo jakaś pedalska knajpa ze zdrowym żarciem. Mam uczulenie na to organiczne gówno...Dojadę w każde miejsce - zaproponował
-Panienki mają tendencję do zbyt uważnego słuchania, o czym potencjalni klienci rozmawiają między sobą. - uśmiechnął się do siebie, na wspomnienie Solaris - Ale jeśli nalegasz, to może być i klub z panienkami - Solaris. Mam tam zaufanych ludzi.
- Łohoho. Ty będziesz się tłumaczył przed moją starą… - Marc zaśmiał się sucho w telefon - Muszę dokończyć kilka spraw. Za półtorej godziny będę.
-Sam to proponowałeś. Najwyżej, powiesz, że kolega cię zaciągnął. - wstał i poszedł w kierunku korytarza - Dobra, będę czekał. Do zobaczenia, Wielki Psie.
***

Toma oparł się o mur, spoglądając ponuro na szosę, po której leniwie toczyły się samochody. Spojrzał kątem oka, jak goryle wyprowadzają jakiegoś gnojka, i rzucają nim o chodnik jak workiem ziemniaków. Nie wzruszyło go to, że butują go od jakiejś minuty. Już przecież nie był stróżem prawa. Był tylko cywiliem. Wypatrywał detektywa.
Ten zjawił się chwilę po czasie. Na parking wtoczył się jakiś stuletni gruchot, z obitym i niechlujnie zaszpachlowanym bokiem, a potem, przy wtórze kaszącego silnika i trzasku niedomykających się drzwi, wyszedł Peter Marc w własnej osobie. Nie potrzebował nawet munduru, bo i tak wszystko w jego osobie wręcz krzyczało “stary gliniarz”. Niski, przysadzisty facet z lekkim brzuszkiem, w przepoconej koszuli i wytartych spodniach. Pod kurtką wyraźnie rysowała się zawieszona pod pachą kabura. W ręku trzymał papierową kopertę na akta. Podszedł do Tomy i wyciągnął na powitanie szeroką dłoń z obrączką na palcu.
- To się nazywa konspira. Jestem po wrażeniem - wskazał ruchem brwi na szyld klubu - Peter Marc, Wydział Zabójstw. Hau hau - wyszczerzył pożółkłe od palenia i kawy zęby. Bitego chłopaka zdawał się nie zauważać
Uścisnął mu dłoń.
-Zaraz będziesz miał tu materiał na następną sprawę. Lepej wchodźmy, nie chciałbym być świadkiem przesłuchiwanym przez takiego drania jak ty. - zaśmiał się cierpko, i mrugnął do ochroniarza.
- Witamy, panie Toma. Rozumiem, że…
- Tak, on jest ze mną. - skinął na glinę.
Weszli do środka.
- Margaritę - Marc z sapnięciem uwalił się na barowym stołku i ciepnął akta na blat. Trącił Tomę z porozumiewawczym mrugnięciem - Dobrze, że siedzę w morderstwach, a nie na przykład w dragach, nie? Parszywa robota, idziesz do takiego uroczego przybytku i musisz zaglądać tym uroczym paniom na zaplecze, czy czasem nie pudrują sobie nosków czymś brzydkim - oparł się na barze, zupełnie nie przejmując sie tym, że wyłazi mu broń i brzuch spod koszuli
Prychnął jak urażony kot, ale natychmiast zamaskował to uśmiechem. Mrugnął do dziewczyny w kabaretkach i gorsecie, która podała mu wysoką szklankę z piwem. Gdy się obróciła, widać było przyczepiony do majtek króliczy ogonek.
- Nie tylko na zaplecze, Marc. Wiem co mówię. Ale do rzeczy - co masz dla mnie?*
- Wiesz, co jest najgorsze w tej robocie? - detektyw sięgnął po akta i zaczął grzebać w kopercie - Że wsadza się do paki dziwkę za dwa gramy, a prawdziwych pojebów nikt nie ściga - westchnął i wydobył z koperty plik zdjęć - Wiesz, że Ericsson miał kiedyś kobietę? - spytał niespodziewanie poważnie
- Bo nie ma ich kto ścigać. - napił się piwa - To ciekawe.
- Zanim stał się sławny. Stara historia - Marc obejrzał zdjęcia i wręczył Tomie kilka pokazujących atrakcyjne ciało blondynki, chyba leżącej w kuchni jakiegoś mieszkania. Twarz ofiary spoczywała w kałuży krwi. - Pod skrzydłami jej ojca zaczynał karierę, potem się usamodzielnił. Chyba nie był w jej guście - detektyw pokazał kolejne zdjęcie pokazujące niewyraźny obraz z ulicznej kamery - O tu. - wskazał paluchem - Ericsson, albo ktoś podobny odwiedził ją krótko przed śmiercią. Znasz go.. - Marc się zadumał - Potrafiłby kochać? Troszczyć się o kogoś?
Toma zgrzytnął zębami.
- Ericsson to zwierze pozbawione zasad moralnych, a także ludzkich uczuć. Sądzę, że rozbijając twarz tej kobiecie o kafelki, bawił się w najlepsze.
Detektyw podrapał się po brodzie i sięgnął po drinka. Chwilę pił w milczeniu, a potem wsunął fotki do koperty.
- Sprawa jest dużo większa. Masowe morderstwo, skasowano cały gang. Na pewno byli tam jego ludzie...przed albo po rozróbie. Nie wiemy co robili. Ale pasuje to do jego stylu, nie? - zakręcił kopertą na śliskim blacie - Gość stara się o panienkę, dostaje kosza, wpada w szał, z zemsty morduje ją i jej tatuśka. Pasuje? - spojrzał znad okularów na Tomę
Przegryzł wargi aż do krwi.
- Cały Ericsson.
Marc pokiwał ze smutkiem głową.
- Sprawa do zamknięcia. Nie znaleziono sprawców - dopił margaritę i stuknął szklanką - I jak żyć, panie cywilu, co? Że jeszcze ziemia takich skurwieli nosi - rozłożył ręce - Tyle chciałem widzieć. Dzięki - wstał ze stołka i podał Tomie dłoń
-Chwila, to wszystko? Nic więcej?
- A co jeszcze chciałeś? - w głosie Marca było słychać autentyczne zdumienie - Przytulenia? Zgłoś się do jednej z tych uroczych dam - kwinął głową w kierunku panienek - Każdy swoją drogą, przyjacielu. Dzięki za drinka! - i odwrócił się plecami, kierując się do wyjścia
Opadł na siedzenie, i dopił piwo. Chwilę siedział, rozmyślając nad wartością świeżo otrzymanych informacji.
- Hej, Wikingu! - jedna z barmanek podeszła do niego, trzymając coś ręku - Twój psi kumpel coś zostawił na blacie - i wręczyła Tomie kopertę na akta, którą przyniósł ze sobą Marc. Na papierze, pod numerem sprawy, było napisane markerem “Powodzenia, P. M”
-Dzięki, króliczku - uśmiechnął się, i schował kopertę za pazuchę.
 
Narib jest offline  
Stary 18-12-2013, 22:31   #12
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość

Brudne ubrania, porwane buty, zaniedbany zarost, przetłuszczone włosy, podkrążone oczy, zniszczone dłonie. Chyba nawet kciuk i palec wskazujący zaczynały mu żółknąć od tytoniu... a może to tylko farba, parę dni temu podłapał się na robotę malowania zewnętrznej ściany domu wraz z Albertem, a nie mył się od paru tygodni. Tylko zęby. Zawsze zęby muszą być myte. Higiena jamy ustnej jest podstawowym obowiązkiem. Zęby to wizytówka człowieka... co za idiotyzm. Jego matka była idiotką. Myj zęby, plecy proste, znajdź se dziewuchę co ci dobrze obiad, zrobi i zajmie się twoim nasieniem, wnuków mi narobi i będzie dobrze, a ty tylko interesy swoje, już ja słyszałam na ulicy co robisz, ludzi bijesz, to co robisz i narkotyki sprzedajesz, a choćby nie wiem jakbyś wiele zarobił, jak bardzo by ci ludzie tamci cię szanowali to dobrze tak żyć nie będziesz...

No i wszystko się spieprzyło dopiero jak zerwał z tym "złym" życiem... Eh, eh, eh...
Jak to jest, że dobre nie jest dobre, złe nie jest złe, a nic po środku nie ma?
Aż się odechciewało. Wzdychał Victor tak co chwilę, ni to się użalając, ni to znowu rozważając. Zostało mu tysiąc sto piętnaście dolców i dwa centy. Ostatnio wydawał tylko na mleko, bułki z marcepanem, fajki i pastę do zębów. Musiał się umyć. Musiał zmienić ubrania na czyste, bo miał takie w torbie, ale nie było wiele mniej komfortowych uczuć niż nałożyć świeżutkie ubrania na stęchłe ciało.
Szelest spał na materacu pod stołem, by w razie czego przecieki z dachu go nie budziły, obok niego walała się butelka wódki, którą wczoraj wyczyścili. Victor w końcu podniósł się ze swego legowiska. Został Szelestowi dwie fiolki z herą, wątpił by ten pozwolił mu zostać, albo zapewnił mu bezpieczeństwo bez swojej zapłaty. Prawdziwych przyjaciół stracił, bo takich w sumie nie miał.

Zarzucił sportową torbę na ramię, miał w niej teraz wszystko co jego. Niespecjalnie mu to przeszkadzało. Nie miał wielkich wymagań, dach nad głową, trochę żarcia, kasa na rachunku. Nie pędził za świecącymi wozami, wielkimi domami i nową modelką nad i pod sobą każdego dnia. Klucząc pomiędzy uliczkami, które Miasto przeżuło, połknęło, wyrzygało i znów przeżuło Victor nie bardzo się wyróżniał, może tylko wzrostem, ale i to nie rzucało się tak w oczy, z racji łachmaniarskich ubrań. Sto dziewięćdziesiąt centymetrów, osiemdziesiąt pięć kilo, było świetnym wynikiem, biorąc uwagę wagę sprzed dwóch lat, czyli pięćdziesiąt pięć kilo. Do bezsenności nie miał zamiaru wracać...
Szczególnie, że od dawna nie miał okazji napić się kawy, nie było szans by... by ten... by nie spać.
Ziewnął przeciągle rozglądając się po okolicy. Gdzie już dolazł? Tak, tak... trochę to trwało, ale jest. Klub Solaris był blisko, co oczywiście nie znaczyło, że miał się tam teraz wybierać. Trzeba ładnie wyglądać jak się idzie w gości do kobiety. Eh, eh, eh.

Hotel? Jebać, unikał ich od kiedy zaczął się ukrywać. Motel jednak to co innego, bo choć było tym samym, to Victor nie łamał swojej zasady unikania hoteli.
Cześć, cześć, cześć, dobry dzień, pokój dla jednego, woda może być zimna, bez budzenia, bez śniadania, dzięki, dzięki. Dobranoc.
- Aha, mogę palić w pokoju? - spytał recepcjonistki wchodząc po schodach.
- Tak, tylko przy oknie proszę, popielniczki tam są - powiedziała młoda dziewczyną, która ojciec zostawił przy recepcji.
Motel był wysokim budynkiem, zadbanym, godnym swej ceny, dziewczyna w recepcji była nawet na tyle miła, by przyjąć kasę od menela.
Wbiegł na trzecie piętro, biorąc po trzy stopnie na raz, taki był ekstra, sprawny i szybki, że aż mu się w głowie zakręciło. Naszła go pewna niepewność... czy na pewno ostatnio sypiał? Tak, chyba taknietak.


Trzecie piętro, pokój... jaki to numer był? Nie ten... parę kroków w lewo, ale jednak też nie i do trzech razy sztuka. Wlazł, rzucił torbę, wyjął czyste gacie, spodnie, skarpety, koszulkę i prostą, białą koszulę bez wzorów czy innych linijek i pasków poszedł do łazienki. Przez te nocne powietrze zrobił się śpiący, naprawdę śpiący. Jeśli spał to czy śnił? Zawsze śnił jak spał, a sny zawsze pamiętał, bo weź tu i takie zapomnij. By uwolnić się od natarczywych myśli, ulżył sobie pod prysznicem, choć fanem masturbacji nie był, najlepiej sobie też z tym nie radził.
W końcu włożył czyste ubrania, ale przedtem umył zęby wpierw mocząc szczoteczkę w ciepłej wodzie. Tak było znacznie lepiej. Usiadł na łóżku i na wierzchu dłoni zrobił listę, za pomocą dułgopisa załączonego gratisowo do pokoju, dziękuję bardzo.

1. Ogolić się
2. KUpić buty
3. Robić pompki, brzuszki
4. Wrócić do formy
5. Auto skombinować

W końcu zasnął...

***

- Można?
- Ile?
- A pięć.
Victor wziął kasę od wesołego, już chyba naćpanego młodzika w zbyt luźnych spodniach, dwie panienki za nim, non-stop chichotały.
V. wskazał palcem gdzieś w bezgraniczną ciemność, z której wydobywał się przeciągły dźwięk, jakby ktoś zasysał resztkę powietrza.
- Tam stoi mój człowiek, da wam - powiedział Victor unosząc do góry pięć palców, zupełnie jakby kogoś widział w tym mroku.
- Dzięki stary, kocham cię i chciałbym się z tobą całować - powiedział pierwszą część do dziewczyny, która teraz stała bez koleżanki i bez swoich oczu, a drugą do Victora.
- Hej - powiedziała dziewczyna z porcelany o szklanych oczach, którą nie wiedzieć czemu wziął za Zofię.
- Cześć kochanie - powiedział uśmiechając się lekko. Uścisnęła go, a on tylko objął ją ramieniem, by nie nadkruszyć porcelany, mimo to ścisnęła go tak mocno, że na dłoniach pojawił się małe, czarne ścieżki pęknięć. Nie przejęli się tym jednak, Zofia otoczona jego ramieniem, oparła się o barierkę zbudowaną z ludzkich kości obok niego.
- Mam dla ciebie prezent, dla nas obojga, starczy nam, wieszwieszzwiesz? - powiedziała nachylając się.


- Na twoją bezsenność, bo ja już nie wiem jak sobie z nią poradzić, nie mogę patrzeć jak taki jesteś chudychudy, widać ci plecy przez brzuch to dość strasznie wygląda, brbr, jak zombie, albo co, a ja nie lubię zombie, wiesz?
- Też za nimi nie przepadam, dla mnie trzy?
- Trzy.
Wziął.

***

Nie podniósł się z krzykiem, nie był zlany potem, nie zaczął płakać i ciężko dyszeć. Ten sen i tak był dość... lekki, w pewnym sensie nawet przyjemny. Miło było mieć świadomość, że Zofia była.
Po tym co powiedział mu szelest, bił się w pierś za w ogóle dopuszczenie do siebie myśli, że to ona mu to zrobiła, że go wrobiła, zdradziła. Zginęła, możliwe, że przez niego...
O nie, nie, nie, nie! Na takie myśli nie wchodził.
Nawet jeśli....
NIE!

Wstał, włożył swoje beznadziejne buty i poszedł do sklepu naprzeciwko, po drodze zahaczając o jakiś obuwniczy.
Mogą być te trampki
lubi biegać pan
lubi.

Pianka, żyletka, ale już bez żelika po goleniu.
Sprawdził zawartość swojej torby. Oprócz jeszcze jednej pary ubrań, dodatkowych skarpet (trzeba dbać o stopy, myć zawsze jak się buty zdejmuje bo Victorku grzybicy dostaniesz i żadna panna zamknij się mamo, bardzo cię proszę) i gaci, nóż, ale bagnet wojskowy to to nie był, prosty, poręczny, rozkładany. Zagrzebaną gdzieś znalazł fiolkę z... cyjankiem. Ciekawe. Dokumenty, których lepiej było nikomu nie pokazywać, parę zdjęć, bo lubił sentymenty, dwie zmiętolone książki, młotek, do połowy puste(pełne) opakowanie gwoździ i mini wiertarka.
Też dobrze.
Stanął przed lustrem, uśmiechnął się parę razy (bardzo ładne ząbki Victorku, odwal się wreszcie mamo) posmutniał, popatrzył groźnym wzrokiem, tym, którym po cichu wyśmiewał, uniósł brwi. Mięśnie twarzy jeszcze miał.
- Victor Vilmer proszę o specjalność zakładu.

Dwa dni rozprostowywał mięśnie, jadł i poił się kawą, która szła w parze z papierosami. Drugiego miał zakwasy od setki pompek, przysiadów, brzuszków i całego tego gówna, którego nienawidził, ale które stosował przy odzyskiwaniu wagi przy wychodzeniu z bezsenności. Pamięć mięśni przydatna rzecz. Pił dużo tonicu by skurcze i kwasy nie dokuczały aż tak, gdy miał wolną chwilę siedział przy oknie z kawą i szlugiem, jakoś leciało. Mył zęby...
Został mu tysiąc po kupieniu butów, żarcia, kawy, szlugów i zapłaceniu za parę dni motelu, niewiele mniej niż tysiąc. Do końca miesiąca mógł się utrzymać tak, ale potrzeba więcej kasy. Potrzeba coś też zrobić! Spróbował sobie przypomnieć wszystkie filmy, w których główny y
Harrison Ford w "Ściganym"... hmmm... w połowie zaczął się z Zofią tarzać po podłodze, co w tym czasie robił Harrison Ford?
Zofia... nie było niczego lepszego niż obudzić się i zasnąć u boku drugiej osoby, nie było nic gorszego od samotnej tęsknoty za tym ciepłem, komfortem i błogim bezpieczeństwem. Tak niewiele im trzeba było. Każdy dzień i każda noc, każdy ich początek i koniec, budzić się i zasypiać przy niej, tylko przy niej, bo ona w ogóle pozwoliła mu znów spać i się budzić. Gdy jeszcze nie mógł spać, siedział tak, szkielet i patrzył jak ona śpi, jak płytko oddycha, przekręca się niezręcznie, na jej lekko otwarte usta, regularnie zasysające powietrze. Z początku jak tak robił, budziła się z krzykiem, patrząc na jego gołą klatkę piersiowa, na kości na która ktoś siłą naciągnął białą, obrzydliwą skórę, patrząc też na jego oczy, które teraz wydawał się być tak głęboko, gdy kości policzkowe były tak widoczne. Później była spokojniejsza, on był spokojniejszy, on spał i ona też i było tak wspaniale obudzić się czując ją obok, a teraz...

Złapał się za głowę.
Czyżby znów miał swoje gonitwy myśli? To znaczy, że się denerwował, to znaczy, że ostatnio jednak nie sypiał. Skoro nie miał Zofii, która mogła mu pomóc, musiał sobie radzić zapasową metodą.
Zdjął biała koszulę, nie chcąc zabrudzić sobie swojego galowego stroju, drugi komplet składał się z czarnej koszulki, teraz w czerwonej wyszedł na ulicę.

Szedł i szedł, nerwowonerwowo, nie lubił gonitwy myśli, ile to już trwało ile czasu miał TEN MĘTLIK W TGŁOWIE!!!?WSDAED
- Hej stary, to twój samochód? - zawołał do przypakowanego, opalonego w solarium cwaniaczka, górującego nad młodziutkim, zjaranym i wciąż jarającym rhastamanem, w tych pedalskich tęczach.
- Co, kurwa? Zaraz będzie mój, jak czarnuch nie odda mi kasy - odpowiedział w zasadzie dla rastafari, biorąc pytanie Victora za swoją myśl, która pomogła mu wytoczyć miażdżący argument w dyskusji.
- Dobra, to teraz ty dawaj wszystkie pieniądze, wszystko co masz - powiedział Victor przestępując nerwowo z nogi na nogę i drapiąc się po czole opuszkami palców.
- Kurwa mać! Jak to jest?! - paker puścił marihuanistę i pokręcił głowa powoli obracając się do Vilmera. - Jak to jest, że dzisiaj wszystkie mędy tego Miasta, chcą mnie wydymać?

Minutę później, był już spokojny, siedział okrakiem na pakerze, jeszcze raz i jeszcze raz waląc go pięścią w okrwawioną mordę.
Teraz już troszkę dyszał, ale póki co jeszcze uderzał, lewą zbijał z plaśnięciem niezdarne, powolne łapki pana opalenizny.
Tak lepiej. Teraz. Spokój.
Wstał wydychając ciężko powietrze, po drodze wyjmując portfel i ogólne opróżniając kieszenie poszkodowanego. Starał się nie ubrudzić kasy prawą dłonią.
- Czterysta... czter... pięćset. Dzięki panie... Rupercie. Tę torebkę z ziołem też biorę.
Na te słowa rhasta, który do tej pory cały czas wiwatował zamarł. W łapach nie miał już skręta. Ludzie spod kafejki, którzy oglądali krótką walkę zaczęli się rozchodzić, wyłączając tryb nagrywania w komórce.
Prawo jazdy Ruperta mówiło mu, że ten przyjechał tym oto wielkim BMW. Victor otworzył samochód kluczami pożyczonymi od Ruperta i sprawdził schowek. Kolejne narkotyki, pistolet, płyta blu-ray z nielegalnym, bardzo ostrym pornolem, jeśli piracka okładka nie kłamała, ogółem nic ciekawego dla Vilmera. Podszedł do imitacji Boba Marleya.
- Ten wóz nie jest twój, twoje jest BMW, to co w środku i ta torba zioła. Moje są kluczyki w stacyjce tego przyrdzewiałego wozu, jasne?
- Jasne. Terry jestem, dzięki stary. One love.
- One love - Victor pokiwał głową wchodząc do starego automobilu. Maska byłą w czterdziestu procentach pokryta rdzą, okolice błotników też, ale wnętrze było przytulne, choć troszkę jebało trawką. Auto miało swój urok i jak się wkrótce okazało, dobrze jeździ.

Podjechawszy do domu, Victor był całkowicie spokojny, Umył dokładnie ręce, drucianym zmywakiem zdzierając sobie trochę za dużo skóry z prawej dłoni, patrząc w lustro nie uśmiechnął się, nie wykonał żadnego ruchu twarzą, żadnej mimiki, spokój. Tak jest.
- Dzień dobry, poproszę specjalność zakładu - powiedział wyprostowany, spokojny, opanowany. W końcu chwila, w której był sobą. Nie musiał nic czuć, niczego się bać, niczym denerwować. Spokojnie podjechał do Solaris i poprosił o specjalność zakładu.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^

Ostatnio edytowane przez Fearqin : 18-12-2013 o 22:34.
Fearqin jest offline  
Stary 19-12-2013, 12:19   #13
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Pięść Francisa wystrzeliła i uderzyła pieprzonego optymistę w ramię. To był sygnał, którego Ashley nie znosił, ale który rozumiał bez słów. Zapiszczały hamulce, dobrze że o tej porze na ulicach ruch był znikomy. Nim samochód całkiem się zatrzymał, Francis już wychylał się przez pośpiesznie otwarte drzwi i opróżniał żołądek z toksycznej zawartości. Chwilę to trwało. Jak przez mgłę do świadomości mężczyzny docierały pulsujące, mordercze dźwięki klaksonów.
W końcu nie było już czym wymiotować. Francis wytarł usta dłonią zanim Ben zdołał wyciągnąć jedną z tych pedalskich wilgotnych chusteczek. Pisarz zmarszczył czoło, ale przyjął ofiarę i użył jej by pozbyć się resztek wczorajszej nocy. Zatrzasnął drzwi, wypieprzył pachnącą mydłem i wymiocinami chusteczkę przez okno i odchylił się w fotelu, jęcząc przeciągle. Irytujące pipczenie oznajmiło, że musi zapiąc pas. Zrobił to, pod protestem. Ruszyli.
- Chcę - mruknął wreszcie, rzucając badawcze spojrzenie przez ramię. Kot był zupełnie inny niż ten poprzedni, ale kto to kot. Leniwe koła w umyśle pisarza zaczęły się poruszać. Miał chyba stara kuwetę Sierżanta i jakieś zabawki. Ale będzie potrzebował żwirku i tego, jedzenia, i więcej zabawek. Drapak! Będzie potrzebował drapaka, albo dwóch. Nie żeby kot nie mógł drapać jego mebli. Na pewno spodoba mu się ta stara skórzana kanapa i…
- Zatrzymaj samochód - kolejny raz pięść Francisa dała Benowi sygnał do działania.
- Co… - irytacja agenta była subtelna, a dla niewtajemniczonych wręcz niezauważalna. Francis się nią jednak nie przejmował. Wyskoczył z samochodu i wyciągnął transporter z tylnego siedzenia. Nachylił się do okna.
- Muszę spadać - uśmiechnął się szeroko i uderzył w dach samochodu otwartą dłonią - Powiedz M, żeby się tak nie przejmowała.
Podniósł transporter na wysokość zaskoczonej twarzy Bena.
- Pożegnaj się z Benem - zawzięty syk wywołał śmiech pisarza - Już go lubię. Cześć…
I energicznym krokiem oddalił się od swego upierdliwego, acz wielce kompetentnego agenta.
- Francis! - rozpaczliwe wołanie odbiło się od jego uszu i uleciało gdzieś, gdzie składuje się wszystkie zignorowane słowa.
- I powiedz jej, że jak cię zwolni, to już jej nic nie napiszę! - odkrzyknął znikając w krętych bocznych uliczkach miasta.


Po dwóch godzinach wytężonego zakupoholizmu Francis wylądował wreszcie w domu - wraz z naręczem zabawek i żarcia, trzema rodzajami żwirku, czymś co robi boop, dwoma drapakami, mięciutkim kocykiem i torbą chińszczyzny na wynos.
Usadowił się na dywanie i postawił przed sobą transporter.
- Hej - powiedział i ocenił stan kota na roztrzęsiony - Hmpf.
Zagryzł kciuka. Miał nie obryzać paznokci, ale nikt nic nie mówił o tych upierdliwych skórkach.
- Ok, pora wyjść. Poznać bazę i tak dalej… - mruczał, miał nadzieję uspakajająco, otwierając transporter i wyłuskując z niego puszka. Kot miauknął żałośnie, ale nie rzucił mu się na twarz, by złożyć w nim jaja, co Francis ocenił jako bardzo dobry znak.
- Hej, jak ci wisi? - Major wylądował na kolanach pisarza i z pewnym niepokojem odebrał pierwsze nieśmiałe pieszczoty - Hum, lubisz to, suko, huh?
Jedną ręką wciąż masując czarną bestię, sięgnął po kurczaka kung-pao.
- To pewnie też polubisz - zapewnił kota, wyławiając dla niego kawałek kurczaka.
- Tak - z zadowoleniem obserwował, jak jego nowy pupil wcina podawane mu cymesy.
- Nazwę cię Major - stwierdził, kiwając głową z aprobatą dla tego konceptu. - I będę cię kochał i pieścił…
Zadzwonił telefon. Czy on miał telefon? Mógłby przysiąc, że go rozwalił. Przytrzymując swego puchatego wojownika, zwlókł się z dywanu i odszukał aparat. Przebłysk geniuszu japońskich inżynierów informował go, że dzwoni Amanda. Ciekawy, czy pofatygowała się osobiście odebrał.
- Mhm? - zapytał, zanurzając twarz w miękkim czarnym futrze. Major mruczał. Francis mruczał. Amanda była zdziwiona.


- Underwood? - chciała się upewnić.
- Ta…? - Francis ułożył się na wysłużonej kanapie, która była mu towarzyszką od kiedy sprowadził się do miasta i mieszkał w wynajętym pokoju nad włoską restauracją w China Town. Major rozłożył mu się na brzuchu i grzał, jak mały kaloryferek. Pisarz drapał kota za uszkiem. Czuł, jak zbliża się sen.
- Francis - w głosie Amandy dało się wykryć ostrzegawcze tony - Byliśmy umówieni…
- Coś mi wypadło - odpowiedział niechętnie. Oczy już mu się zamykały.
- Francis, to ważne… - stanowcza i uparta. Podziwiał ją, czasem, kiedy akurat jej nie nienawidził.
- Jak to takie ważne, to możesz wpaść - zaproponował z pogranicza snu i upuścił słuchawkę.
- Francis… - wołała Królowa Kier, ale Francis już odjeżdżał w stronę wschodzącego księżyca na grzbiecie mruczącej z zadowolenia czarnej pantery wciśniętej w mundur konfederacji.

Stray cat strut...
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 19-12-2013 o 12:29.
F.leja jest offline  
Stary 23-12-2013, 16:59   #14
 
Aramin's Avatar
 
Reputacja: 1 Aramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie coś
John Smith

Jedną dłonią złapał ją za tyłek, przystawił się do jej ust i wpił w namiętnym pocałunku. Całości obrazu dopełniło burczenie. Nic dziwnego - wszak okazało się, że w drugiej ręce trzyma wiertarkę. W tym momencie z łoskotem spadła na niego rzeczywistość. Szybko wygrzebał się z łóżka i popędził do biurka wyłączając wibracje budzika. Wizyta w łazience, naprędce ubrana lekko zmięta koszula (może nikt nie zauważy pod marynarką), przeżuta kanapka z bezsmakowym serem i wyścigi krótkodystansowe do przystanku. Poranek jak co dzień. Tylko gdzieś na granicy świadomości czaiło się zdziwienie, że sen był chyba trochę inny niż ostatnio. Jakaś blondynka… przynajmniej w śnie mógł się w końcu rozerwać. Jego otępiałe rozmyślania zostały przerwane, gdy w zatłoczonym autobusie poczuł cios wymierzony w piszczel. Zamrugał, rozejrzał się i zobaczył kilkuletniego chłopca, który w tej gęstwinie w niewiadomy sposób znalazł miejsce by robić energiczne zamachy i obijać bogu ducha winnego Johna. Odchrząknął, jakby chciał coś powiedzieć i rzucił spojrzenie pełne irytacji w stronę wkurzającego dzieciaka. Coś się w nim wzbierało, ale przecież to był tylko dzieciak… Nie, on będzie ponad to, nie da się sprowokować małemu. Poza tym jakby to wyglądało gdyby czepiał się o taką w sumie drobnostkę. Ale z drugiej strony ten cholerny dzieciak z wrednym uśmieszkiem na gębie zdaje się sprawdzać granice jego cierpliwości.

-Nie kop pana bo się spocisz!

Gdy usłyszał te słowa ogarnęły go uczucia iście ambiwalentne. Z jednej strony nadeszło wybawienie, z drugiej sposób w jaki “pana” potraktowało to grube babsko obwieszone torbami był wielce irytujący. “I jeszcze godzina jazdy w takim tłoku. A mogłem mieszkać w akademiku! Może i koszty wyższe, ale imprezy, wspólne prysznice…”.

***

Całą resztę wykładu przesiedział spięty, w zasadzie w ogóle nie zwracając już uwagi na jego treść. Spojrzawszy na trzymany w rękach zeszyt zauważył, że kartki pociemniały i pofalowały a zanotowana treść zamieniła się w niewyraźne bohomazy. Po raz kolejny jego dłonie pociły się tak, jakby były jakimiś zraszaczami. To bardzo źle - sugerowało poddenerwowanie. Ech, z tymi dłońmi to w ogóle paskudna sprawa: albo zimne jak topielec nie pierwszej świeżości albo cholernie spocone. Czytał poradniki i wiedział, że dobre pierwsze wrażenie zależy między innymi od tego jak silny jest uścisk dłoni, ale też czy jest ona sucha i ciepła. Jak on ma iść na jakąś rozmowę kwalifikacyjną z tymi łapami? Przecież żaden headhunter tego nie zaakceptuje. Smith zadumał się na chwilę, gdy gdzieś tam przebijała się nieśmiało myśl, że może jednak kompetencje też się liczą. Wszystko to było jednak teraz nieistotne bo wykład się kończył, a on czuł już drżenie miękkich ze strachu nóg, ból brzucha i nagłe drapanie w gardle, przez które co chwile odchrząkiwał. Gdzieś tam w dole sali jakaś dziewczyna zachichotała - “pewnie śmieje się ze mnie” przeszło mu przez myśl. Potem, gdy już wszyscy zaczynali opuszczać salę, a on ociągał się próbując wyglądać naturalnie, na pewno zerknęło na niego kilka osób. “Co oni sobie teraz o mnie pomyślą?” - zapytał sam siebie zażenowany i zawstydzony. Poprawiając marynarkę i w końcu wychodząc ze swojego rzędu z gaciami pełnymi strachu nie myślał już o tym. Z lękiem i poczuciem niesprawiedliwości zaczynał schodzić w kierunku profesora, a jego serce łomotało jakby chciało uciec z miejsca zbrodni.

***

Gdy podeszła do niego obca dziewczyna starał się sprawiać wrażenie wyluzowanego. Starał się pamiętać, żeby przy uścisku dłoni drugą złapać za jej nadgarstek, żeby pokazać jej swoją pewność siebie i dominację, ale trochę bał się to zrobić i miał tak mało czasu do tego jej uścisk był chyba dwa razy mocniejszy niż jego. Z zakłopotania podrapał się po głowie. Zastanawiając się jak uwolnić się od tej krępującej sytuacji mimo wszystko przejechał szybkim spojrzeniem po dziewczynie oceniając ją. Wyglądała na trochę taką jakby “brudną”, ale z drugiej strony te włosy mimo wszystko w jakiś sposób dodawały jej uroku i pazurka. Ale nie, nie była w jego typie. “Zresztą” - pomyślał smętnie - “co to za różnica jak pewnie ja nie byłbym w jej typie.” Całe spotkanie zaskoczyło go na tyle, że kiedy Violet nabazgrała mu szminką swój numer on nie wiedział co się dzieje i zdążył otworzyć usta dopiero jak gdzieś wystrzeliła. Stał przez chwilę z rozdziawioną buzią, po czym spojrzał na nadgarstek, gdzie zostawiła kontakt. Jego wzrok prześlizgnął się na zegarek i to wystarczyło by puścił się pędem do sali ćwiczeń. Z ciężkim sercem otworzył drzwi i wymruczał przeprosiny za spóźnienie. Czuł na sobie wzrok wszystkich i chcąc jak najszybciej zejść ze świecznika usiadł szybko na najbliższym miejscu, wcześniej potykając się o czyjąś torbę. Z uśmieszkiem na twarzy zaczepił go James - ten zawsze-jestem-fajniejszy James.

-Co to, poderwałeś jakąś na przerwie?

John nie wiedząc, czy ten się z niego nabija postanowił polepszyć swój grupowy prestiż i z wymuszonym uśmiechem odpowiedział:

-No pewnie - miał nadzieję, że wygląda przekonująco - Nie uwierzyłbyś jaka… - nie dane było mu dokończyć, gdyż w tym momencie prowadząca zadała mu pytanie. W ciągu tych ćwiczeń sześć razy musiał odpowiadać na podane przez prowadzącą zagadnienia, z czego tylko dwa razy coś z siebie wydukał, a przy pozostałych kwestiach po prostu milczał nerwowo się uśmiechając bo wolał siedzieć jak ten kołek i czekać na zbawienie niż nie daj boże palnąć coś głupiego i zrobić z siebie jeszcze większego durnia. Wychodząc z sali czuł się zanihilowany przez triumfującą prowadzącą, która na koniec zajęć życzyła mu, by zaczął korzystać z tej kopalni wiedzy między uszami. On zawstydzony burknął coś pod nosem, a ona zażartowała, że jest “4:2 dla niej”. Jedno było pewne - Smith już nigdy nie pomyli wywiadu kwestionariuszowego z ankietą.

***

Po skończeniu zajęć wyszedł na świeże powietrze żeby złapać trochę słońca i popatrzeć tęsknie na piękne widoki krzątające się tu i ówdzie, najczęściej przy pomocy długich nóg obutych w obcasy. Zaczął rozmyślać o tym, że nie zna żadnych dziewczyn i to jest najgorsze, No bo jak nie zna, to gdzie ma poznać tą jedyną, albo nawet po prostu jakąś fajną? A może ta… jak ona się nazywała? “Może ta dziewczyna to jakaś szansa? A co tam, zadzwonię. “ - jak pomyślał, tak zrobił. Już czując poddenerwowanie i pojawiającą się w gardle chrypę wpisał numer w swój przestarzały telefon i czekał.

- Hej! tu Violet. Nie mam twojego numeru, z kim rozmawiam? - odezwał się głos dziewczyny po kilku dłuższych sygnałach. W tle było słychać jakieś dudnienie i wołających do siebie ludzi.*

Starając się brzmieć pewnie odpowiedział:

-Smith John. Słuchaj to co z tymi korkami?

- No chcę, chcę, chyba bym nie dawała ci inaczej numeru, nie? - dziewczyna roześmiała się, a potem zawołała do kogoś poza telefonem “Gdzie to stawiasz?!” - Słuchaj - odezwała się znów do słuchawki - Mam urwanie głowy teraz. O siódmej jest koncert na kampusie, pewnie widziałeś plakaty. Weź wpadnij po prostu, to siądziemy sobie nad piwkiem i pogadamy jak cywilizowani ludzie, co? - a potem znów krzyknęła w tle “Nie, nie tam, debilu!!” - [i]Wejście będziesz miał za friko/I] - zachęciła[

John zamilknął rozważając jej ofertę. Nie chcąc usłyszeć ponagleń starał się szybko myśleć. Nie powinien iść na ten koncert - pewnie i tak nie będzie miał tam co robić, poza tym nie opłacałoby mu się przed nim wracać do domu, a matka się będzie czepiać. Rosnące poczucie buntu na myśl o matce dało jednak o sobie znać. Czemu miałby się słuchać matki, skoro ma już tyle lat? Nie jest dzieckiem, poradzi sobie.
-No dobra, będę.
 
Aramin jest offline  
Stary 23-12-2013, 22:55   #15
 
Quelnatham's Avatar
 
Reputacja: 1 Quelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetny
Zachary przygotowywał się do wyjścia. Umył się, spryskał dezodorantem, chwilę zastanawiał nad wyborem bluzy (chociaż wszystkie były w podobnych, ciemnych kolorach), ubrał się i spojrzał na siebie w lustrze. Przyciął kilka włosów, które wybujały nad króciutką, nastoletnią bródkę, wziął grzebień i zaczął poprawiać fryzurę. Zaczesał się na prawo, a później niezadowolony z efektu, na lewo. I znów na prawo. „Kurna! Po co ja to robię?” – zapytał sam siebie odkładając grzebień – „przecież to jest niewiele dłuższe od jeża! ” Oczywiście zaraz uświadomił sobie czemu nagle przejmuje się wyglądem i komu, podświadomie, chce się podobać. Zły na samego siebie wyszedł z łazienki.

-Idę na tę imprezę co wam mówiłem – rzucił stojąc w drzwiach do salonu. Mama nie podniosła nawet wzroku znad najnowszego, bestsellerowego kryminału o płatnym mordercy i mściwym ekspolicjancie, ale tata od razu odłożył gazetę.
- Będzie alkohol ? – spojrzał na syna znad okularów.
- Tak. Piwo.
- Ale pamiętaj, nie za dużo – pogroził mu palcem. –Narkotyki ?
- Tato – przewrócił oczami chłopak – nie, żadnych narkotyków. - No.. Phill przynosił czasami trawkę, ale on nie palił, więc właściwie prawie nie skłamał.
- No dobrze. Masz pieniądze ? Może weź jeszcze dziesięć oboli ?
- Mam. Dzięki, wystarczy mi – Zachary zbierał się już do odejścia.
- O której wrócisz ? – ojciec nie skończył jeszcze interrogacji.
- Noo, nie wiem. Nad ranem albo w nocy.
- Lepiej zostań. Niebezpiecznie tak wracać po nocy.
- Dobrze! Narazie! – zamykając za sobą drzwi usłyszał jeszcze rzucone z fotela „baw się dobrze” .

Przez większość drogi zastanawiał się oczywiście o co może chodzić tej całej Hope. Nawet się nie znali, a ona ma coś z nim do obgadania ? Zach nie miał żadnej pomocnej specjalności. No chyba, że chciała się dowiedzieć jaki jest najlepszy build dla warriora w Blade Rushu, ale coś nie wydawało mu się, że to to. Zresztą pewno będzie już ktoś jeszcze, któryś z lepszych kumpli Borisa, Andrei albo Phill. Gdyby był pierwszy byłoby niezręcznie. Wreszcie stanął przed drzwiami. Z myślą, że nie ma się co denerwować (“teraz to już wszystko poza mną”) nacisnął dzwonek.

Usłyszał stłumione “Zaraz!”, a potem dźwięk przekręcanych zamków. Drzwi uchyliły się, a w progu stała niewysoka, szczupła dziewczyna o błękitnych oczach i brązowych, rozczochranych włosach, z których część była zapleciona w dredy. Uśmiechnęła się szeroko do Zacha i podała mu przez próg delikatną dłoń o długich palcach.
- Hope - przedstawiła się - Boris jest w kuchni. Fajnie, że wpadłeś wcześniej. Pomożesz nam z przygotowaniem tego całego bajzlu?
Wnętrze domu było przestronne i świadczyło o zamożności. Kiedy w wyłożonym drewnem korytarzyku Zach zdejmował buty, zauważył, że przy szafce stoją tylko dwie pary: najki Borisa i glany z kolorowymi sznurówkami. Jego obuwie było trzecie.

“No cóż… nic takiego. Przydam się do czegoś, jakaś gadka-szmatka i przyjdą inni” próbował pocieszyć się w myślach. “No i pierwszy dowiem się czegoś o tej dziewczynie”.
- Jasne. Jestem Zachary - odpowiedział uważnie przyglądając się Hope. Uważnie, ale nie za długo. Wziął torbę i ruszył do kuchni. - Mam czpisy i pada - rzucił głośno przechodząc przez drzwi. - Cześć! - na widok Borisa uśmiechnął się od ucha do ucha niekontrolowanym i niewstrzymywanym uśmiechem, który jednak wypadało w końcu przerwać - gdzie to położyć ?
- Hej! - Boris odwrócił się od blatu, na którym stało kilka miseczek z przekąskami i napoczęty sześciopak coli - Wiesz co...może daj to tu. Mamy teraz zapasy normalnie jak na przetrwanie zombieapokalipsy! - z radością wyszczerzył do Zacha zęby i sięgnął po szklankę - Chcesz coli? Soku? Zimnego browarka? - kiwnął dłonią w kierunku lodówki - Przesuniemy jeszcze meble w salonie i będzie git.. - nalał sobie coli do szklanki i sięgnął po garść słonych orzeszków - Hope! Chodź tu, ktoś musi nam wydawać polecenia, kiedy będziemy dźwigać te wszystkie ciężkie rzeczy! - roześmiał się i objął dziewczynę w talii.

Przygotowanie salonu poszło sprawnie; meble wylądowały pod ścianami, zostawiając pustą przestrzeń z poduszkami na środku. Boris odpalił konsolę, i oparł się o kanapę; Hope siadła nad nim, z puszką piwa w ręku. Kiedy chłopak grzebał w opcjach urządzenia, włączając i wyłączając pada Zacha, Hope wlepiła w Rhysa swoje niebieskie ślepka i z pełną powagą zapytała:
- Ty podobno grasz, prawda…?
- Yyy... - przez chwilę nie wiedział o co chodzi. Rozejrzał się poszukując jakiejś wskazówki. - Aa! Noo tak. Głównie na kompie, ale na plejaku trochę też. Czemu pytasz ?
Na słowa Zacha Hope zastygła w połowie gestu podnoszenia puszki z piwem do ust, a jej mina wyrażała jedno wielkie “WTF?!”. Za to Boris dostał ataku niekontrolowanej głupawki, mało nie przewracając się na podłogę. Kiedy w końcu się uspokoił, spojrzał z rozradowaną miną na Zacha i uśmiechnął się od ucha do ucha - Stary...ale tekst! - roześmiał się - Widać, że proplayer z ciebie...hahahaha….- opanował się i dodał - No nie. Powaga. Hope pytała czy grasz na keyboardzie. Kiedyś coś wspominałeś, jak łupaliśmy w Guitar Hero, pamiętasz?
- Bo chcę założyć zespół! - dziewczyna szturchnęła śmiejącego się chłopaka i usiadła po turecku na kanapie - Mówię serio. Boris gra na gitarze. Jakbyś w to wszedł...to potrzebujemy tylko basu i mamy pełen skład! - powiedziała z pełną pasją i entuzjazmem.
Chłopak usilnie próbował nie spiec raka. Udawało mu się średnio, nie mówiąc nawet o żadnej próbie obrócenia wszystkiego w żart. No i jeszcze najgorzej, że wcale nie szło mu dobrze na keybordzie.
- To super - próbował nadać swojemu głosowi szczery ton - ale yyy… noooo trochę dawno nie grałem na klawiszach. To znaczy… gdybym poćwiczył, trochę sobie poprzypominał. Co dokładnie chcecie grać? - starał się zmienić temat. - Macie już pomysł ? Będziesz śpiewała ?
- Mam, mam. Takie tam rokowe granie. Zobaczysz.. - zapewniła szybko dziewczyna - No i nie martw się...każdy kiedyś zaczynał, nie? Wystarczy się przełamać...Potem może być już tylko lepiej. Wiesz… - spojrzała na Zacha bardzo uważnie - Widziałam sukces tego pomysłu….naprawdę. Sen tak realny, że nie do odróżnienia od prawdy! - stuknęła puszką o kanapę, jakby dla podkreślenia wagi swoich słów - To się uda...musi się udać. Nie ma innej opcji!
- Jest niesamowita, co? - Boris wstał i pocałował Hope w policzek - Wszystko już udało jej się załatwić: sprzęt, miejsce...Jak się uprze, to potrafi robić cuda - mrugnął do Zacha z bardzo sugestywną miną - Wszystko jest w sumie dograne, możemy zaczynać choćby od jutra. A ja zaproponowałem do składu ciebie, bo oprócz tego, że mamy być supergrupą, to chciałbym zrobić coś zajebistego w gronie najlepszych przyjaciół. To co? Wchodzisz w to? - i wyciągnął do Zacha otwartą dłoń.
- Jasne - odpowiedział wesoło i uścisnął pewnie dłoń Borisa. Ale naprawdę miał w sobie więcej niepewności, niż pożyczonego od pary optymizmu. Każdy sen jest podobny do prawdy, a ze wszystkich garażowych grup większość zostaje w garażu. No ale nie szkodziło spróbować.
- To gdzie się widzimy na pierwszą próbę ? - próbował wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu. - I kogo weźmiecie na ten bas ?
- Wszystko w swoim czasie! - Hope wstała i położyła swoją łapkę na złączonych dłoniach Borisa z Zacha. Spojrzała na Rhysa z uwagą i powiedziała - Dzięki Zach...to wiele dla mnie znaczy, że pomożesz mi spełnić moje marzenie…

W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wkrótce do willi zaczęli schodzić się kolejni goście.

Impreza jak impreza. Było fajnie. Właściwie dość dawno nikt nie robił żadnej domówki. Wszyscy mieli okazję nadgonić klasowe plotki, wymienić muzyczne odkrycia, nowe zainteresowania i anegdoty. Wypić piwo i po prostu pobyć ze sobą. Zach mniej gadał, a więcej słuchał. Pijackich historyjek Jaya, opowieści o miłosnych zawodów Anne czy litanii sportowych osiągnięć Andreia. O tym co go gnębiło nie miał tu z kim porozmawiać. Wystarczyło, że spojrzał na Hope i Borisa i zaczynał się zastanawiać nad wymówką żeby jednak wymigać się od tego głupiego pomysłu. To znaczy może nawet pomysł nie był zły, to fajnie tak sobie grać nawet jak nie jest się najlepszym, ale Zach wiedział, że tego nie wytrzyma. Każdy widok ich razem budził w nim trudne do nazwania uczucia. Czuł, że tu żadne sny nie pomogą. Rozegrał parę meczów w Tekkena przy malejącej widowni (bijatyki są najlepsze na imprezy) i kiedy Vicky zaczęła puszczać z youtube'a filmiki ze śmiesznymi kotami stwierdził, że należy się kłaść spać. Na szczęście dom był duży i szybko znalazł sobie miejsce gdzie mógł walnąć się w ubraniu.
 

Ostatnio edytowane przez Quelnatham : 03-01-2014 o 17:58.
Quelnatham jest offline  
Stary 24-12-2013, 00:00   #16
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Zmęczone spojrzenie przeskakiwało po rozświetlonych oknach, z których systematycznie kilka poddawało się bezkompromisowej czerni. Było przed północą, niewielu domowników Granicy opierało się mocy Morfeusza. Sam Charles powinien już spać, systematyczność była jednym z niewielu dobrych nawyków wyniesionych z armii, jednak od jakiegoś czasu uczył się nie tylko granic i zasad, ale też, jak je z gracją łamać. A przecież nie robił tego bez powodu. Dzwonił John, kazał mu wypocząć i przyjść do swojego biura, jutro, a to najpewniej oznaczało robotę na parę dni. Musiał więc, chciał, oczyścić umysł, a to miejsce i ta pora doskonale się do tego nadawały.

Zielone wzgórze z którego rozciągał się widok na rozszczepiającą Miasto rzekę i malownicze posiadłości, należące do jednych z bogatszych mieszkańców, przechowywało ze sobą wiele dobrych wspomnień. Tu woził Sandy, jak tylko zdał na prawko (Jak to wszystko się rozrosło, kiedyś bloki nie zasłaniały widoku, kiedyś nawet na ich miejscu były pola), tu chciał się jej oświadczyć (Ale wyszło inaczej. Heh, nici z planowania, niewiarygodny splot wypadków i, bah, oświadczam się jej na placu zabaw... Szaleństwo) tutaj spędzał najlepsze chwile z dzieciakami, już po rozwodzie ale i po odzyskaniu władzy nad swoim życiem. Od lat miejsce jest zadbane i stanowi bezapelacyjnie numer jeden jeśli chodzi o miejscówki na piknik. I ten widok, bezchmurne niebo, widoczne konstelacje gwiezdnych piegów i głęboko wycięty, szpiczasty nos luny, te miastowe świetliki i bliskość przyrody, gra świerszczy, pohukiwanie sowy... Mężczyzna na ten dźwięk obejrzał się przez ramię, ale nawet najbliższe drzewo było za daleko, żeby mógł coś wypatrzyć. Wyśniona paranoja, realna jak każda inna.
Oddychał głęboko, przysiadłszy ostrożnie na masce samochodu. Nocne powietrze, wolne od spalin, skropione zamiast tego wilgotnymi zapachami lasu niesionymi zachodnim wiatrem, było warte złamania każdej zasady.

***

Poranek odbył się już bez zmian w porównaniu do całej masy poranków. Niektórzy narzekali na monotonię w życiu, Charles już przed laty nauczył się czerpać z niej siłę. To takie proste, nie rozumiał, jak niektórzy mogą tego nie zauważać. W życiu muszą być elementy stałe, coś przewidywalnego, coś, co da nam poczucie bezpieczeństwa. W pełni kontroluję sytuację, powtarzam to co dwa dni od roku, i z każdym dniem jestem coraz lepszy, to mój indywidualny rytuał, robię coś, co dobrze znam, więc lepiej się czuję. Tego typu bzdety. Problem narzekających nie leży w samej rutynie, lecz w tym, że nie potrafią sobie wygospodarować czasu poza rutyną. Bo jeśli rutyna trwa cały dzień, to faktycznie, można zwariować. Ale co za idiota pozwoliłby swojemu życiu nabrać takie karykaturalne kształty? Charles zdegustowany wymruczał do samego siebie naśladując zawodzenia Hulka. Lubił to robić, a dzieci, gdy były małe, strasznie to bawiło. Nie potrafił tego pojąć, ale to nie szkodzi, przecież nie tego od niego wymagały.

John nie przychodził do pracy wcześniej niż o 9:30, jak to kiedyś ujął Nie po to jestem tu, kurwa, szefem, żeby przyjeżdżać z tą hołotą na ósmą. Kurwa, stary, a byłeś w City o tej porze? Tyle bydła, że trzeba liczyć drugie tyle na przejazd, a na pasach to co druga dziwka ci pod maskę wchodzi, i nie mam na myśli, wiesz, tylko dosłownie, raz tylko musiałem tak wcześnie gdzieś wyjechać, a jakby nie mój refleks, to bym miał dwa wgniecenia na masce,m jak nie cztery. Nigdy więcej, stary, nie ma chu... Nie można było mu odmówić odrobiny racji, autem w godzinach szczytu ciężko jest się przebić przez City. Planował wyjechać o 10:30, a czas do wyjazdu uprzyjemnić sobie ćwiczeniami. Kilkuset metrowy loft na parterze i sprzęt za niemałą gotówkę dawał spore możliwości sponiewierania organizmu. Wszystko w pracy było załatwione, musiał tylko wpaść i objaśnić parę rzeczy Rhysowi, który będzie musiał sam zająć się projektem przebudowy jednej z prywatnych posiadłości w Starym Mieście. Może to i lepiej, Charles znał ten budynek z dzieciństwa i bardzo żałował, że nowy właściciel chciał wprowadzić tak rygorystyczne zmiany, przez co ciężko mu się pracowało. Ale to po spotkaniu, jak będzie wiedział, na czym stoi.

***

Wracał do domu, rozmyślając o słowach młodego Daltona, o jego propozycji. Przez moment, jeden, jedyny, tak mały, że nie potrafił go nazwać, chciał mu przywalić. Nie był w stanie wyobrazić sobie takiego scenariusza, w którym choćby spróbowałby wciągnąć Nathana w interesy z mafią. To, co Charles zrobił, co nadal robi, ma jakieś uzasadnienie (przynajmniej dla niego, prokuratura zapewne byłaby innego zdania), a i te jedenaście lat temu wybór wydawał się być oczywisty. Ale Nathan? Chłopak ma przed sobą całe życie, i na pewno nie spieprzy go tak, jak jego ojciec. Nie potrzebuje gotówki, nie potrzebuje adrenaliny, nie potrzebuje kontaktów ani udowadniać sobie swojej wartości. John może tego nie zrozumieć, jego rodzina tkwi w tym biznesie od, na ile Woodman wiedział, jego pradziadka, który zajmował się przemytem alkoholu na duża skalę. Od lat cała ich najbliższa rodzina jest świadoma, skąd pochodzą te wszystkie pieniądze, a męscy potomkowie są wychowywani, aby kiedyś przejąć władzę po ojcach. John dorastał jako syn gangstera, cichego i ostrożnego, szanowanego przez społeczeństwo Miasta, ale mimo wszystko gangstera. Nathan był inny, czysty, nieskalany, wolny, i taki pozostanie. Całe szczęście, że Dalton zwrócił się z propozycją do Charliego, nie bezpośrednio do jego syna...

Zerknął na zegarek, jeszcze za wcześnie, żeby dzwonić.

Wjechał do garażu, wszedł do mieszkania. Serek biały, naturalny, i bułeczka, odrywa kawałki i macza, jak bezzębny dziadek. Otworzył laptopa, odczekał chwilę, zalogował się, i zaczął przeglądać materiały jedząc. Biznesmen średniego szczebla, przeciętny debilowaty diler. Żaden inteligent, żaden mięśniak, tylko bajerant i kanciarz, tacy najczęściej sypią, bo są tchórzliwi i świadomi swojej bezsilności. Najbardziej niepokoiły jego spotkania z psem z wydziału zabójstw. Czyżby wiedział więcej, niż ludzie Daltona zakładali, że wie? Dlaczego się zmył, widział coś, czego nie powinien, pękł? Niebiescy wiedzieli, że widział, przycisnęli go, wycofał się? Nie, zostawiliby go jako wtykę, musieli się zaprzyjaźnić później. Ktoś go wykurzył? Wiedzieliby, to było pokojowe przejęcie, pew...

Dynamiczna solówka na trąbce przerwała natłok myśli, wpatrywał się w laptop, w dostarczone zdjęcia, odebrał intuicyjnie.

- Woodman, słucham.
- Charles, Hope zniknęła. Wyszła z domu tydzień temu i od tego czasu słuch po niej zaginął...
- Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej?
- Dzwoniłam rano, do biura, ale cię nie by...
- Nie pytam o dziś, pytam, czemu nie kilka dni temu?
- No, znikała czasem, na kilka dni, ale nigdy tak długo
- Tak ją nauczyłaś, to teraz masz, pomyślał, ale w porę zrozumiał, że mimo wszystko on również jest rodzicem i to również jego wina. W mniejszym stopniu, ale jednak. - A poza tym...
- Tak? Co poza tym?
- Charles, mam złe przeczucia.
- Och, tak, bo ich nam brakowało najbardziej
- powiedział z wyrzutem. Już od nastolatki miała te swoje "złe przeczucia", i mimo iż nigdy nic się nie sprawdziło, ona zawsze do niego dzwoni, a on zawsze jej pomaga. Bo jak mógłby nie pomóc, nawet, jeśli to działa jej kobieca wyobraźnia?
- Przestań, mówię poważnie. - W sumie przeszło mu przez myśl, że wspomina o przeczuciach tylko po to, żeby go rozdrażnić.
- Dobrze, poszukam jej. Dzwoniłaś gdzieś? Do koleżanek, co Vi, do... Nathan jest na turnieju, niedługo do niego zadzwonię.
- Wiem, przecież wyjechał wczoraj.
- Racja, wczoraj. - Na policji mnie, no wyśmiali mnie, rozumiesz? Że niby jestem nadopiekuńcza, i rozdrażniona, no przecież, do jasnej cholery, tu chodzi o moją córkę, to jestem, no!
- Uspokój się, nic jej nie będzie.
- Zamilkł na moment, wsłuchał się w regularne świszczenie w słuchawce.
- Tak, dzwoniłam do kogo mogłam, nikt nic nie wie. To znaczy, Violet widziała ją parę dni temu, z jakimś chłopakiem z gitarą, a w szkole była na zajęciach z muzyki, ale...
- Dobrze, to znaczy, że nic jej nie jest, tylko ma nas gdzieś. Nie ma co się dener...
- Trzeba jej podwiązać jajniki, jak psu, bo kiedyś wróci z brzuchem, jak tak się szlajać będzie. Ale Ciebie to akurat nie obchodzi, prawda?
- Przestań tak mówić, obchodzi, tylko nie ma na jej punkcie świra, jak...
- Ooo, szkoda, bo powinieneś, jesteś jej pieprzonym ojcem! Ale już dawno położyłeś lachę na rodzinę, nie wiem, dlaczego miałam nadzieję, że coś się zmieniło!
- Przecież mówię, że ją znajdę, i pierwsze co każę jej zrobić, to zadzwonić do Ciebie
- powiedział w eter, z głośniczka dobiegało tylko rytmiczne pikanie. Niech ją szlag.

Włączył Facebooka, już nie raz dawał on mu nad wyraz przydatne informacje o nieznajomych, ale wiedział, że z Hope nie będzie tak łatwo. Nie miał swojego konta, a nawet jakby miał, był pewien, że córka by się do niego nie przyznała. Przeglądał ostatnie publiczne wpisy, w międzyczasie wysłał sms'a do byłej: W co była ubrana? Ostatni wpis datowany był na dokładnie tydzień temu, pewnie jeszcze z domu, potem jedynym śladem aktywności była zmiana statusu na ... jest w związku z Borisem. Przemknęło mu przez myśl, że może to podwiązanie jajników nie jest takim złym pomysłem, gdy krótka przygrywka na harmonijce oznajmiła o przybyciu wiadomości. koszulka nirvany, czarna bluza z kapturem, podarte dżinsy, czerwone rajstopy, glany. Dobrze, że nie zapomniała, albo że nie roztrzaskała aparatu o ścianę. Chociaż nie była impulsywna, Charles nie potrafił określić, dlaczego akurat to przyszło mu do głowy. Wrócił do laptopa, wszedł na profil tego całego Borisa. Dużo śmieci, oznaczania terytorium i manifestacji młodzieńczego ego, rozbuchanego do rozmiarów wielbłądziego pęcherza, ale jest i okruszek informacji. Chodzi do liceum przy Podskarbiańskiej. Zerknął na zegarek, było po czternastej, jak nie ma zajęć do 15, to go nie złapie. Nikłe szanse, pewnie będzie musiał spróbować inaczej.

Wrócił jednak jeszcze do pracy domowej. Skaner, Photoshop, wyszukiwanie obrazem, nic. Logo choinki i końcówka nazwy na jednym ze zdjęć niestety nie dały się wyszukać u braciszka Google, zostały ustrzelone przez fotografa pod zbyt dużym kątem. To gdzieś w porcie, jednak zbyt mglista była to wskazówka. Będzie musiał poszukać. Zeskanował resztę, wgrał na PDA, wziął tylko oryginał tego z logiem, czasem nawet szukanie po omacku daje rezultaty, chociaż wolałby mieć coś konkretniejszego. Rozejrzał się po mieszkaniu, wziął jeszcze notatnik i długopis, z wydzielonej części kuchennej porwał dwa jabłka.
Przeszedł do garażu i pilotem zwinął bramę przemysłową do połowy, wyjechał i jak zwykle odczekał w bocznej alejce, aż drzwi się zatrzasną. Przezorny zawsze ubezpieczony.

***

Jeszcze w samochodzie zadzwonił do syna i włączył na głośnomówiący.
- Hej, tato. Wygrałem pierwszą walkę - oznajmił z radością w głosie młodzik.
- Świetnie, oby tak dalej. Przed czasem?
- Jasne, w czwartej rundzie udałem, że osłabłem, zmachał się, dopiero później się kapnął, co jest grane... Ale było już po walce, w piątej położyłem go drugi raz, już nie wstał.
- Przed Tobą jeszcze dwie walki. Rozmawialiśmy o tym, nie powinieneś tak przedłużać pierwszej, niepotrzebnie tracisz siły
- upomniał syna. Nie był jego głównym trenerem. Mimo iż miał spore doświadczenie z K-1, tylko mu pomagał, jednak na zwycięstwie zależało mu pewnie bardziej, niż samemu Nathanowi.
- Nie, spoko, jestem świeżutki, świetnie się czuję, wiesz? Szkoda, że Cię nie puścili. Chciałbym, żebyś mnie widział. - Entuzjazm go nie opuszczał, nawet w obliczu uwag.
- Ja też, synu. Uwierz mi, nie po to Cię trenuję, żeby potem odpuszczać walki. Tak się złożyło.
- No wiem, rozumiem, no. Obejrzymy powtórki, w celach treningowych, to zobaczysz. Pierwszy nokaut był piękny, obrotówka mu weszła w skroń, no myślałem, że się nie podniesie. Mówię Ci, super.
- Tak, tak, super.
- Usłyszał, co chciało turnieju, teraz jedziemy dalej. - Słuchaj, masz jakieś wieści od siostry?
- Co to znaczy, dlaczego pytasz?
- Wesołość powoli go opuszczała.
- Nic takiego, po prostu...
- Jeszcze nie wróciła, tak?
- przerwał mu w połowie zdania. Charles bardzo tego nie lubił, a dzisiaj to już druga osoba, która to robi. Zignorował to jednak.
- Nie. Wiesz, gdzie może być?
- No, tak na teraz to mi nic nie przychodzi do głowy. Ale poczekaj, przyjadę, powiem trenerowi, że to pilne, będziemy za jakieś pół godziny, może więcej. Znajdziemy ją
- powiedział, bardziej do siebie.
- Spokojnie, nie wyrywaj się tak. Nigdzie nie jedziesz, masz tam zostać i wygrać pozostałe walki, rozumiesz?
- Przestań, nie mogę! A jak Hope coś się stało?
- Nic się nie stało
- powiedział, z naciskiem na pierwszy wyraz. - Byłą parę dni temu w szkole, a Vi widziała ją z jakimś chłopakiem, grajkiem pieprzonym, po prostu robi światu na złość, to wszystko.
- Ale...
- Powtarzam po raz ostatni, nic jej nie jest.
- Nie podnosił głosu, jednak zrobił się on tak szorstki i nieznoszący sprzeciwu, że Nathan dobrze wiedział, że może się to skończyć na dwa sposoby. Spasował.
- Dobrze, jasne. Zostanę, a ty ją znajdziesz. Trzymaj za mnie kciuki, niedługo druga walka. - Słychać było, że chce przywołać początkowy entuzjazm, bezskutecznie. Charles nawet przez moment się nie nabrał.
- Będę trzymał. Poradzisz sobie, tylko nie odsłaniaj się po kopnięciu, zawsze ręce idą Ci w dół, razem z nogą.
- Jasne, głównie o tym myślę. Jeszcze sobie tego nie wyrobiłem.
- I nie myśl o Hope. Ona sobie poradzi, pewnie jest u nowego chłopaka. Znajdę ją. Nie myśl o niej.
- Nom, postaram się.
- Powodzenia
- powiedział na koniec Charlie, i rozłączył się.

Niepotrzebnie wspominał o Hope, tylko rozproszył chłopaka. Za bardzo przejmował się nią, za mało sobą.
Dopiero gdy zbliżał się do szkoły, zdał sobie sprawę, że nie spróbował najbanalniejszego wyjścia. Wybrał numer Hope, pięć sygnałów, sekretarka. Hope, odezwij się do matki, martwi się. ... ... Ja też. Daj znać, że wszystko okej. Nie odsłucha, młodzież teraz nie odsłuchuje sekretarek. Chociaż, zawsze była szansa.

Pod liceum Borisa podjechał przed piętnastą, wątpił, żeby zastał go w szkole. Mógłby poczekać w aucie przed wejściem i liczyć, że uczniowie będą wychodzić grupkami, a nie stadem, jednak wolał zrobić coś konstruktywnego. Może jakaś miła, współczująca sekretarka będzie w stanie pomóc mu, od tak, z dobroci serca. Podszedł do drzwi, zapukał, usłyszał nieokreślony jęk po drugiej stronie. Otworzył i wszedł.

- Przepraszam, mam pewną niecodzienną sprawę
- zaczął potulnie Charles, zamykając za sobą drzwi. - Chciałbym skontaktować się z Borisem, Borisem Tomasem, uczy się tutaj. Może mi pani w tym pomóc?
Sekretarka, starsza kobieta z fioletową ondulacją i toną tapety na twarzy, rzuciła Charlesowi niechętne spojrzenie znad okularów. Mężczyzna chyba przeszkodził jej w piciu popołudniowej kawy, co nie zapowiadało łatwej przeprawy.
- W jakiej sprawie? - spytała chłodno.
- Widzi pani, jest znajomym mojej córki. - Zatrzymał się, wziął teatralny wdech, kontynuował. - Już drugą noc nie wróciła do domu, nie odbiera telefonu. Policja nas spławiła, za mało czasu minęło, dlatego z żoną staramy się skontaktować z jej przyjaciółmi, chcemy po prostu wiedzieć, gdzie jest. Martwimy się. - Starał się okazać to zmartwienie odpowiednią zmarszczką na czole i optymalnym kątem wygięcia brwi. W chwili, gdy się na to zdecydował, wiedział już, że to na nic.
Kreatura za biurkiem przyjrzała się Charlesowi z czymś w rodzaju bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Nawet odstawiła kawę.
- Proszę pana - wycedziła akcentując każdą głoskę. Jej ton był lodowato uprzejmy. - Sprawami wychowawczymi zajmują się wychowawcy. Proszę porozmawiać z nauczycielem swojej córki. Sekretariat zajmuje się ważnymi sprawami - I demonstracyjnie spojrzała w monitor komputera.
- Nie, moja córka nie uczy się tutaj. Poza tym... – przerwał, dyskusja z pustakiem nie ma sensu. Musi skończyć tę rozmowę tak szybko, jak się da, z każdym kolejnym zdaniem będzie tylko gorzej. – Byłbym zobowiązany, gdyby dała mi pani numer telefonu do wychowawcy Borisa. I już mnie nie ma.
Cisza. Biurwa trawiła i trawiła jego słowa, ale w końcu chyba postanowiła pozbyć się natręta i mieć święty spokój. Pogrzebała w komputerze i wyrecytowała ciąg cyfr.
- Telefon służbowy. Proszę nie dzwonić poza godzinami pracy - zastrzegła i podniosła do ust kubek - Dziękuję, do widzenia - rzuciła jeszcze sztywną formułkę, która brzmiała zupełnie jak “Spierdalaj, pajacu”.
- Dziękuję - wycedził tylko i wyszedł z pomieszczenia. Skąd się biorą tacy ludzie?

Wyszedł z budynku i przysiadł na pobliskiej ławce z wyrytym enigmatycznym dla niego równaniem “M+K=WM” na oparciu. Nie znał co prawda nawet płci owego wychowawcy, ale skoro to telefon służbowy, to raczej on powinien odebrać. Oby był bardziej wyrozumiały niż bździągwa z sekretariatu. Wybrał numer, usłyszał sygnał. Czekał, odpływając jednak myślami ku planom na dzisiejszy wieczór. Będzie musiał skupić się na znale...

- Lucy Meyer. - Przyjemny, kobiecy głos dawał nadzieję przynajmniej na jakąś formę dialogu, jeśli nie empatię.
- Dzień dobry, szanownej pani. Moje nazwisko Charles Woodman, czy jest pani wychowawczynią Borisa Thomasa?
- Tak, czy coś się stało?
- spytała powoli, może już spodziewając się najgorszego.
- Nie, nie zupełnie. Boris jest przyjacielem mojej córki, Hope. I, widzi pani, od dwóch dni nie ma jej w domu, nie odbiera telefonu... Zdarzało się to wcześniej, ale zawsze wiedzieliśmy, żona i ja, gdzie jest, a teraz... Mamy nadzieje, że Boris wie, gdzie jest, dlatego chciałbym z nim porozmawiać.
Kobieta milczała jeszcze chwilę, pewnie trawiła to, co jej powiedział. Troszkę ubarwił, to prawda, ale przecież nie powie, że córki nie ma przez tydzień a on dopiero się zainteresował, oraz że tak naprawdę on się nie zainteresował, tylko była żona ma paranoję. To nie zadziałałoby na jego korzyść.
- Nie ma pan numeru telefonu do przyjaciela córki?
- Niestety, córka nie wpuszcza nas w swoje życie osobiste, a jej znajomość z Borisem jest... dość... osobista. Nawet nas sobie nie przedstawiła, widziałem tylko zdjęcie.

Znowu chwila milczenia, tym razem to Charles się odezwał.
- Wie pani, nie nalegam na numer telefonu do niego, ale na przykład do jego rodziców, żeby nie było sytuacj...
- Nie, niestety, numeru telefonu panu podać nie mogę.
- Trzecia osoba... To naprawdę ciężki dzień. Mężczyzna zacisnął mocniej zęby, mruknął przytakując. Kobieta kontynuowała. - Ale jutro Boris ma zajęcia od 10:00 do 15:30, może pan się z nim spotkać. Tylko proszę się liczyć z tym, że może nie chcieć z panem rozmawiać. Oczywiście nikt nie może go do tego przymusić.
- Tak, tak, oczywiście. Dziękuję.


Wreszcie sensowna osoba. Co prawda liczył, że jeszcze dzisiaj zdoła coś wskórać, jednak dobre i to. Poza tym, rozważał zgłoszenie na policji. Może gdyby przewieźli ją za krateczkami na tylnym siedzeniu radiowozu zrozumiałby, że z ojcem nie wygra... Tę decyzję podejmie jednak dopiero jutro, jeśli rozmowa z Borisem nie wypali.
Teraz może skupić się na poszukiwaniu w dzielnicy portowej tego logotypu z choinką, końcówka nazwy "eleine". Pojeździ, popyta ludzi, pokazując fragment zdjęcia i zasłaniając widniejące na niej postacie (ludzie dziwnie reagują, kiedy pokazuje im się takie "detektywistyczne" zdjęcia), może wypatrzy miejsce, gdzie zrobiono któreś ze zdjęć. I tak aż się ściemni. Potem, jeśli na nic nie natrafi, poszuka w internecie, w Panoramie Firm, znacznie łatwiej wyszukać nazwę mając tylko końcówkę. Właściwie, to od tego zacznie. Wróci, zje coś treściwszego niż jabłko, czy nawet dwa, sprawdzi nazwę w Panoramie, sprawdzi czy na stronie urzędu miasta nie można przypadkiem sprawdzić wszystkich zarejestrowanych firm, a dopiero potem pojedzie w trasę. Dobry plan.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 24-12-2013 o 13:43.
Baczy jest offline  
Stary 28-12-2013, 18:55   #17
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Po raz pierwszy miała ochotę zmyć mu ten zadowolony uśmieszek z twarzy. Wiedziała, że zupełnie nie miał pojęcia, co zrobił. Że właśnie zawalił jej mały świat, z takim trudem zbudowany. Chciał dla niej dobrze, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Ale dlaczego właśnie teraz? Nie mogła dostać tego awansu w poniedziałek?
Drżącymi palcami, z trudem tłumiąc emocje, wystukała na klawiaturze kilka słów odpowiedzi.

Cytat:
Podrzuć mnie do domu.
Nie obejrzała się za siebie, choć wiedziała, że on właśnie teraz na nią spojrzał. Widziała odbicie jego zdziwionego spojrzenia w ekranie swojego komputera, ale udawała, że w skupieniu zapoznaje się z przesłanymi przez niego papierami. Chyba nawet przysnęła przy tym na moment, ale profil “pierwszego pacjenta” i tak zdążył się wryć w jej pamięć. Już teraz nienawidziła go z całej duszy.
O 16.00 zdobyła się na wymuszony uśmiech i zeszła z Chrisem na parking, udając po drodze, że nie widzi pełnych zazdrości, zawistnych spojrzeń. ”Nie ma czego zazdrościć.” pomyślała ze złością, ale sztuczny uśmiech nie schodził z jej twarzy, dopóki nie znaleźli się w końcu w samochodzie. Dopiero wtedy ukryła twarz w dłoniach, w geście absolutnej rozpaczy.

Chris, skupiony na bezkolizyjnym wyjeżdżaniu z zatłoczonego parkingu, dopiero po chwili zauważył złe samopoczucie Megan. Zrobił gest, jakby chciał ją objąć, ale wstrzymał się w połowie; ręka mężczyzny spoczęła na gałce skrzyni biegów. Musiał zrozumieć jej gest opacznie, bo odezwał się z wymuszonym entuzjazmem:
- Meg, nie ma co się załamywać. To naprawdę prosta praca… Jak opieka nad dzieckiem - zaśmiał się sztucznie i spojrzał uważniej na kobietę - Może gdzieś...siądziemy w spokoju? Wszystko ci wytłumaczę, nie ma powodów do niepokoju. Choć trochę szybko dostałaś to zlecenie… ale sobie poradzisz - zaproponował.
Na wzmiankę o opiece nad dzieckiem targnęła się gwałtownie, jakby chciała uciec z jadącego samochodu, ale pasy bezpieczeństwa gwałtownie osadziły ją w miejscu. Nagle podjęła decyzję, którą odwlekała od zbyt dawna, czego skutki tak boleśnie do niej teraz dotarły.
- Nie, Chris, Ty nie musisz mi niczego tłumaczyć. - mówiła z trudem przez ściśnięte gardło - To ja muszę coś wytłumaczyć Tobie. Odwieź mnie do domu… wytłumaczę Ci wszystko na miejscu.
- Okej. - mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego, ale nic nie powiedział. Prowadził spokojnie i pewnie, choć na każdym dłuższym postoju spoglądał na Megan, jakby zamierzał się odezwać. W końcu zaparkował pod jej domem, i wyłączył silnik. W powietrzu zawisło nieme pytanie.
- Chodź, zapraszam Cię na kawę. - spojrzenie kobiety było boleśnie puste i wyprane z emocji, a ruchy sztywne, gdy wysiadała z auta i nieco roztrzęsionymi dłońmi grzebała w torebce w poszukiwaniu kluczy.

Weszła pierwsza do maleńkiego, ciemnego holu, a następnie stanęła przy ciężkiej kotarze, czekając na gościa.
- Obiecaj mi, że to, co teraz zobaczysz, nie wyjdzie poza ten dom. - powiedziała cicho z powagą malującą się na twarzy.
- W porządku… - w oczach Chrisa malowały się dwa wielkie znaki zapytania. Podszedł do Megan, ale zatrzymał się kilka kroków od kotary, jakby nie do końca był pewny, co może się za nią znajdować.
Normalnie na widok wyrazu jego twarzy roześmiałaby się i rzuciła jakiś zabawny komentarz, jednak tym razem była zbyt przejęta, by zwrócić na to uwagę. Oto zamierzała się podzielić swoim sekretem z kimś, kto - mimo pewnej bliskości, która się przez lata pracy między nimi wytworzyła, był jej obcy. Zamierzała przed nim odsłonić najbardziej intymną część swej duszy… jak na to zareaguje?
Z trudem powstrzymała się, by nie wyrzucić go za drzwi wrzeszcząc dziko, że ten jej awans i tego jej pacjenta może sobie wsadzić gdzieś głęboko. Zamiast tego łagodnie, niemal czule odsłoniła kotarę i zapaliła miękkie światło w znajdującym się za nią pomieszczeniu. Oczom Chrisa ukazał się niewielki pokój, mimo światła tonący w mroku. Wzrok mężczyzny w pierwszym momencie prześlizgnął się po sprzęcie zajmującym środek pokoju i zatrzymał się na ozdobnych, brokatowych kotarach, szczelnie zasłaniających okna. Potem wyłuskał wiszące na ścianach zdjęcia przedstawiające uśmiechniętą dziewczynkę, na które koraliki wiszące na kloszu lampy rzucały migotliwe błyski. Kiedy te wszystkie drobne szczegóły urealniły w końcu widok, który Chris miał przed oczami, nie sposób już było ignorować tego specjalistycznego łóżka rehabilitacyjnego, przy którym stały różne skomplikowane sprzęty, w tym momencie martwe.

- Jutro to wszystko ożyje. - cichy głos Megan wyrwał Chrisa z zamyślenia, zaskoczony, omal się nie wzdrygnął. Zdążył zapomnieć, że nie jest tu sam.
A ona podeszła do łóżka i czułym gestem przesunęła dłonią po kolorowej pościeli, już przygotowanej na przyjazd córki, potem po kablach i ekranie respiratora. Potem przysiadła na skraju stojącego obok krzesła i opowiedziała przyjacielowi całą swoją historię… tę, której nie znał. Wiedział przecież, że była kiedyś mężatką, ale nie miał pojęcia, że ma dziecko. Obłożnie chore, które niewyobrażalnym kosztem raz w tygodniu mogła gościć u siebie. Swój największy skarb. Swoją Faith.
- Od jutra będzie tu ze mną przez cztery dni, aż do niedzieli. Całe cztery dni… - w oczach kobiety pojawiły się łzy, gdy w swoim intymnym zakątku pozwoliła sobie wreszcie na chwilę słabości - Jak mogę się cieszyć z awansu, skoro wymaga ode mnie porzucenia własnego dziecka w najważniejszym dla nas obu momencie? Nawet nie wiesz, jak ona się cieszyła z tych wakacji… - umilkła, gdy głos załamał jej się pod wpływem zbyt silnych emocji.
- Ja...ja...nie wiedziałem. Nie chciałem… - mężczyzna krążył po pokoju, robiąc kilka kroków to w tą, to w tamtą stronę. Jego głos brzmiał przepraszająco; widać było, że jest nawet nie tyle co zszokowany, ale raczej załamany takim obrotem sprawy. Podszedł do stolika i machinalnie poprawił leżące tam książeczki dla dzieci, aż w końcu wypalił - Nigdy nic mi nie powiedziałaś, Megan. Nie jesteś w firmie sama, są ludzie, którzy cię lubią i cenią i którym zależy na tobie! Parker, Mark, Joanna...to była wspólna decyzja całego działu, żeby cię uratować z łap Grubego, bo wszyscy widzieliśmy, że już nie wyrabiasz. Jakbyś...jakbyś powiedział nam wcześniej… - pokręcił z niedowierzaniem głową - Teraz wszystko wiemy, ale co z tego, skoro nie mam pojęcia, jak to odkręcić... - westchnął i usiadł ciężko na krześle, tuż przed Megan. Wyciągnął ręcę, jakby chciał ująć jej dłonie w swoje - Wiem, że to brzmi...okrutnie, Meg. Ale zrozum, że w tym momencie to nie jest to tylko i wyłącznie twoja sprawa...Przemęczysz się te kilka dni...a potem już będzie lepiej. Proszę... - dodał łagodnie.
- A jeśli te cztery dni to ostatnia moja szansa na bycie blisko Faith? Wyobraź sobie, że masz chore dziecko w szpitalu i możesz je widywać tylko raz na tydzień. Takie kilka dni to jak gwiazdka i urodziny w jednym. - w głos Megan wkradły się nutki histerii - Nie masz pojęcia ile trudu kosztowało mnie przekonanie lekarzy, że poradzę sobie z opieką nad nią przez tak długi czas. A teraz ma mnie tu nie być? Dlaczego mnie nie uprzedziliście? Potrzebuję tylko kilku dni… nie mogliście nie zauważyć, że mam mocno okrojony grafik na kolejne dni… Jutro jest czwartek, do cholery! - nawet nie zauważyła, że zaczęła krzyczeć - W czwartki nigdy nie zostawałam po godzinach ani nie miałam czasu na kawę, przecież doskonale o tym wiesz!
- Proszę cię, Meg...uspokój się - Chris objął swoimi dłońmi dłonie kobiety i powiedział łagodnie - Popatrz na mnie, Megan. Obiecuję ci, że będzie dobrze...Jakoś to odkręcimy. Na pewno. - pokręcił głową, chwilę siedząc w milczeniu - Ale z jutrem i piątkiem nic się nie da zrobić. Dwa dni, okej? Tylko dwa dni, a weekend będzie dla ciebie...to znaczy dla was - poprawił się.
Kurczowo ścisnęła jego dłonie, jakby tylko one trzymały ją na powierzchni szaleństwa, nie pozwalając się w nim zanurzyć.
- Ale Ty… Ty nie masz jutro aż tak zajętego dnia, prawda? Ani pojutrze? - w jej oczach zagościła nadzieja - Nigdy nie wykorzystujesz wolnego, może mógłbyś… - przygryzła wargę i spuściła wzrok, świadoma, że zamierza zażądać od przyjaciela zbyt wiele - ...zrobić to teraz. - dokończyła cicho.
- Ha. Żeby to było takie proste! - Chris wstał i znów zaczął robić nerwowe kółka po pokoju - Teraz jestem uwiązany do tego samego klienta, co ty. Tylko robię całą formalną robotę: papiery, umowy, inne bzdury - machnął zniecierpliwiony ręką - Sama wiesz, jak to jest z tą biurową obsługą. Niby nic, a strasznie pożera czas. Meg...nie panikuj. Będziesz miała zajęcie od ósmej do szóstej, góra siódmej. Oni zwykle dłużej nie wytrzymują. Wiem, że to mało...ale zawsze coś.
- Ale i tak Ty skończysz wcześniej. - kobieta w napięciu obserwowała krążącego po jej małym sanctum przyjaciela - Możesz nawet wpaść tu w porze lunchu, masz samochód. Ja przecież nie przyjdę tu z klientem, to byłby mój koniec… - dwie wielkie łzy bezgłośnie stoczyły się po jej policzkach. Wiedziała, że nie może zawalić tego zadania. Znalezienie tak dobrze płatnej pracy w Mieście nie było wcale takie proste, a ona potrzebowała dużo pieniędzy na leczenie Faith. Z drugiej strony serce jej pękało na myśl, że nie będzie mogła dotrzymać obietnicy i zamiast wrócić do domu krótko po lunchu, jeszcze przez długie godziny będzie się włóczyła nie wiadomo gdzie. Wyobraźnia podsuwała jej same najgorsze scenariusze, ale co miała zrobić? Lepiej mieć mniej czasu teraz a więcej w przyszłości, niż mieć do teraz pod dostatkiem i skazać córkę na pewną śmierć… prawda?
- Proszę, Chris… nie, nie proszę… błagam Cię, pomóż mi. Odpracuję to, kiedy tylko zechcesz, wiesz, że papiery nie stanowią dla mnie problemu. Tylko mi pomóż…
- Przestań! - w głosie mężczyzny pojawiły się nutki gniewu. Zaraz jednak opadły - Powiedziałem, że zobaczę co da się zrobić i tak będzie, okej? - podszedł do kobiety i trochę niezręcznie podał jej chusteczkę - Postaram się coś wymyślić...obiecuję. Będziemy w kontakcie, dam ci znać natychmiast, jak będę cokolwiek wiedział. I jeszcze jedno, Meg… - położył jej delikatnie rękę na ramieniu i dodał cicho - Nie jesteś sama. Naprawdę. Czasem...warto zaufać innym ludziom
Spojrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu, a jej spojrzenie ociepliła wdzięczność, nadzieja, ulga… i coś zagadkowego, co zawsze skrywała głęboko za kratami strachu. Otarła chusteczką oczy i przymykając oczy, oparła lekko policzek o tę jego dłoń.
- Tak bardzo się boję… - poskarżyła się cicho, czując się po raz pierwszy od tak dawna zupełnie swobodnie… brak konieczności pilnowania każdego słowa, by nawet przez przypadek nie zdradzić nawet rąbka tajemnicy… przez chwilę mogła być sobą i to było piękne.
- Chris... przepraszam za mój wybuch. I za to, że nie powiedziałam Ci wcześniej. - znów patrzyła mu w oczy - Ale proszę, nie mów nikomu więcej. Może kiedyś… sama im powiem. Jak będę na to gotowa… - westchnęła i uścisnęła leżącą na jej ramieniu dłoń, uśmiechając się lekko - Dziękuję Ci… za wszystko. Pozwól, że postawię Ci kawę. Zaraz za rogiem jest taki niewielki barek, mają całkiem dobrą. Idziemy?
- Domowa lepiej smakuje - przez bladą twarz Chrisa przemknął niewesoły uśmiech - Ale skoro tak wolisz...niech będzie - napięcie z niego wyraźnie opadło - Załatwię to - powiedział z nagłą pewnością w głosie
- Wybacz, ja… - Megan zmieszała się wyraźnie - ...po prostu pomyślałam sobie, że możesz nie chcieć pić kawy mając to wszystko... - wskazała łóżko i resztę sprzętów - ...za plecami. Chętnie… chętnie zrobię Ci kawy, jeśli wolisz taką domową… co załatwisz? - dopiero teraz dotarła do niej ostatnia część wypowiedzi Chrisa.
- Twoją sprawę, Meg... - teraz mężczyzna ciepło się uśmiechnął - Jesteś wykończona… - dodał z troską - Nie będę nadużywał twojej gościnności. Dopiję kawę i uciekam, a ty odpocznij i może przez chwilę nie myśl o tym wszystkim...choć wiem, że to trudne - obrzucił szybkim spojrzeniem całą stojącą w pokoju aparaturę - To jakby mieszkać w szpitalu...z całą tą straszną maszynerią na głowie - wzdrygnął się - Ale to wszystko...jest...jest... - urwał, najwidoczniej szukając właściwego słowa - Chyba piękne. To, co robisz dla małej...jesteś prawdziwym herosem, Megan. Podziwiam cię. Naprawdę - powiedział z pełnym przekonaniem.
- Nie! - omal się nie poderwała i nie rzuciła mu się na szyję, by zatrzymać go choć chwilę dłużej. Z trudem się uspokoiła - Nie musisz iść. Nie jestem aż tak zmęczona… zostań proszę, jeśli nigdzie Ci się nie spieszy. Tak dawno nie miałam tu towarzystwa… zapomniałam już, jak to wszystko mnie przeraża. - siedzieli teraz w przestronnej, jasno oświetlonej kuchni, przy prostym stole, na którym stały kubki z aromatyczną kawą i herbatniki bez cukru. Megan zerknęła na pogrążony w mroku pokój i wetchnęła, opierając policzek na wspartej łokciem o stół ręce - Jak zamierzasz to załatwić? - zapytała, by jak najdłużej zatrzymać go przy sobie.
Chris w zamyśleniu podrapał się po brodzie i zanurzył ciasteczko w kubku.
- Nie obejdzie się bez odebrania kilku starych przysług...i zaciągnięcia nowych - podniósł oczy na Megan - Nie martw się o mnie, nie takie rzeczy robiłem… - roześmiał się lekko - W końcu tyram w tej robocie dłużej niż ty i jeszcze żyję... - zajrzał do kubka i skrzywił się - Ehh, przepraszam...podasz mi łyżeczkę? Chyba utopiłem biszkopta.
- Takie są najlepsze. - Meg z uśmiechem podała mężczyźnie łyżeczkę i dodała z czułością w głosie - Faith zawsze tak twierdziła. Każdego biszkopta przed zjedzeniem starannie topiła w herbacie… - jej wzrok powędrował za Chrisa i uśmiech na twarzy kobiety zbladł nieco, choć czułość w oczach pozostała - ...nadal pamiętam ją właśnie taką. Czasem w nocy wydaje mi się, że czuję, jak wdrapuje mi się do łóżka… zawsze wtedy udawałam, że śpię, żeby jej nie spłoszyć. Układała się najpierw po drugiej stronie łóżka, ale wierciła się dotąd, aż “przypadkiem” lądowała cała wtulona we mnie… grzała jak kociak i tak samo potrafiła mruczeć przez sen… - oczy Megan błyszczały podejrzanie, choć na twarzy malował się spokój - ...ale teraz, kiedy w środku nocy otwieram oczy, wcale jej przy mnie nie ma. Od tak dawna mieszkam tu sama… a jednak wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. - przeniosła zamyślone spojrzenie na przyjaciela i roześmiała się z zakłopotaniem.

- Trochę nudzę, co?
-Nie..nie. - zasłuchany Chris otrząsnął się i odruchowo zamieszał kawę, doszczętnie rozpuszczając w niem biszkopta. Położył łyżkę na stole i upił łyk - Meg..ale dlaczego...dlaczego uparłaś się to dźwigać sama? Wiesz, jest takie powiedzenie. Że jedno nieszczęście na dwójkę to połowa nieszczęścia dla każdego - uśmiechnął się, zaglądając do kubka i ocierając resztki ciastka z ust. - No wiesz...przyjaciele...rodzina...ojciec Faith? Wokół każdego człowieka jest wiele pomocnych dłoni, które go podeprą, gdyby miał upaść - zapytał bardzo ostrożnie, jakby wchodził na bardzo grząski grunt.
Bo wchodził, choć mgliście zdawał sobie sprawę. Wiedział co prawda, że była kiedyś w związku, ale jej się nie ułożyło… i to właściwie tyle. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak niewiele wie o niej samej. Wiedział, jaka była w pracy. Wiedział, jaką kawę lubiła najbardziej i że zwykle nie piła alkoholu. Wiedział o tych dziwnych snach, które ją nawiedzały i to martwiło go na tyle mocno, by nie zastanawiał się nad niczym więcej. Dlatego też zadał to pytanie, którego pożałował, gdy Megan uśmiechnęła się smutno.
- Wychowywałam się w domu dziecka, od kiedy skończyłam sześć lat. Rodziców pamiętam już teraz jedynie mgliście, nigdy się nie dowiedziałam, kim byli. Wiem tylko, że zastrzegli sobie tę informację. - wzruszyła ramionami. Widać było, że nauczyła się z tym bólem żyć, choć mimo upływu lat, nadal pozostawało to cierniem w jej sercu - Ojciec… ułożył sobie życie na nowo. Nie było w nim miejsca na chore dziecko, więc po prostu zniknął. Na pożegnanie oskarżył mnie, że dla własnego widzimisię przedłużam jej cierpienie… to było tuż zanim Gruby dał mi pracę. Od tego czasu go nie widziałam. - westchnęła i zmęczonym gestem potarła skronie - Całe życie uczyłam się, jak zaufać innemu człowiekowi. Nie miałam przyjaciół… w domu dziecka raczej rywalizowaliśmy o miłość opiekunów i spojrzenia odwiedzających… ja nie miałam tego szczęścia, nikt mnie nie adoptował. Ale nie mogę narzekać, niczego mi nie brakowało i uczyć też mi się pozwalali. Na studiach spotkałam Antona… był pierwszym człowiekiem, któremu zaufałam aż tak… bezgranicznie. Pierwszym… i ostatnim… aż do teraz. - spojrzenie Meg ociepliło się wyraźnie, gdy ich oczy spotkały się nad niemal pustymi kubkami po kawie.
Mężczyzna wysłuchał opowieści Megan w absolutnym milczeniu; chyba nawet nie mrugnął, kiedy mówiła. Bez słowa przesunął swoją rękę po stole i ujął dłoń kobiety, przykrywając ją ciepłym, mocnym uściskiem.
-Jesteś najbardziej niezwykłą i najsilniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem- powiedział z nieukrywanym podziwem...i czułością -Mi możesz zaufać, Megan. Teraz...i zawsze. Wybacz, że musiałaś sobie to wszystko przeze mnie przypominać. Ale teraz naprawdę rozumiem cię w pełni - uśmiechnął się i dopił kawę, ale nie ruszył dłoni z dłoni Meg -[i]Będzie lepiej. Wiem, co mówię[/] - dodał z niezachwianą pewnością.
Nieco spłoszona spojrzała na jego dłoń leżącą na jej własnej i nerwowym ruchem podniosła kubek z resztką kawy do ust. Potem delikatnie wysunęła dłoń i wstała, zabierając oba puste kubki ze stołu. Wszadziła je do zmywarki, wypełnionej już niemal w całości innymi naczyniami i oparła się o blat, oplatając ramionami. Pokręciła lekko głową, w geście niepewności i niedowierzania.
- Poczekaj, aż ją poznasz. - odezwała się miękko - Jeśli zechcesz, oczywiście. - dodała z zakłopotaniem. Obecność Chrisa cieszyła ją i peszyła równocześnie. Nietrudno było zgadnąć, że się boi.
-Nie mogę się doczekać… - Chris uśmiechnął się ciepło - Jak dobrze pójdzie, to będzie na to okazja już w weekend. Jutro pójdziesz jeszcze do pracy, a potem, jak Bóg da, będziesz miała już załatwione zastępstwo.. - spojrzał na ręczny zegarek i westchnął - Chyba trochę się zasiedziałem, Meg. To była najlepsza kawa od dłuższego czasu...Dziękuję. Będę chyba powoli leciał, dobrze? - spytał - A ty powinnaś odpocząć…Nie będę ci tego zabierał - dokończył z troską.
- Jasne, leć… i tak zbyt długo Cię przetrzymałam. - Megan założyła za ucho niesforne kosmyki i uśmiechnęła się przepraszająco - Dziękuję Ci za wszystko. Nie masz pojęcia jak się cieszę, że… że już wiesz.

Odprowadziła Chrisa aż na schody do domku. Był ciepły wieczór, Miasto lśniło tysiącem neonów. Przez chwilę patrzyli na nie w zamyśleniu, a potem mężczyzna nieco niezdarnie objął na chwilę Meg, życząc jej dobrej nocy i ruszył w kierunku samochodu. Zanim jednak odszedł, kobieta wspięła się na palce i lekko ucałowała przyjaciela w policzek. A potem, spłoszona własnym zachowaniem, szepnęła cicho “dobranoc” i umknęła do domku, z mocno bijącym sercem zamykając za sobą drzwi.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 31-12-2013, 20:35   #18
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Anna Wierzbowska

Soundtrack

[MEDIA]http://fc04.deviantart.net/fs71/i/2011/138/7/e/1305708228_for_the_magic_of_books_by_bucikah-d3erv59.jpg[/MEDIA]

Czas mijał niespodziewanie szybko, kiedy Anna usiadła nad swoją pracą. Oprócz nowych zleceń, z których to dotyczące korekty okazało się dość...zaskakujące, miała przecież kilka starych spraw do załatwienia i inne projekty do zamknięcia. Śpiąca na stole kocica, zwinięty pod stołek pies, parująca kawa w kubku i cicha, łagodna muzyka sącząca się z głośników...Można było pracować tak długo bez zmęczenia.

Obraz na monitorze rozmył się lekko; Anna zamrugała kilka razy, by odzyskać ostrość widzenia, lecz gdy podniosła wzrok, nie było już komputera, białych ścian studia, a nawet krzesła, na którym siedziała.

Przed nią rozciągał się długi tunel, mroczny i zwężający się ku górze na kształt sklepienia jaskini. Do nozdrzy dziewczyny dotarł charakterystycznych zapach starego papieru i bibliotecznych półek; przejechała dłonią po najbliższej ścianie i ze zdumieniem odkryła, że ściany zbudowane są z grzbietów książek. O jej nogi otarł się wielki, czarny cień wilka: rozpoznała w nim swojego czworonożnego przyjaciela. Przemykający się nad jej głową kontur czarnej pantery musiał być w takim razie Sheebą.

Zagłębiła się w labirynt tej cudacznej świątyni, która cała zdawała się być zbudowana z książek; mniejszych, większych, grubszych i cieńszych, w papierowych, skórzanych i płóciennych okładkach. Co dziwne, na żadnym grzbiecie nie było widać tytułu: otaczające ją ściany były gładkie i puste.

Korytarz kończył się portalem, na którym jasne grzbiety książek na tle ciemnych układały się w napis:

Cytat:
Δελφοί
A potem weszła do małej, okrągłej sali. Stąd prowadziły cztery korytarze w cztery strony świata. Anna spojrzała pod nogi: stąpała po posadzce ułożonej z szeroko rozwartych stron, które jaśniały białymi, niezapisanymi kartkami. Środek komnaty zajmował stos bezładnie rzuconych książek, spleśniałych, brudnych i śmierdzących rozkładem, tak bardzo różnych od zadbanych woluminów tworzących ściany i podłogę. Czarna pantera z ciekawością wskoczyła na tą kupę i swoją wielką łapą strąciła jeden z tomów na ziemię, wprost pod stopy dziewczyny. Kiedy Anna podniosła ostrożnie ciężki tom, na jego zakurzonym grzbiecie odczytała wyblakłe litery "...storia".

W tej chwili wilk warknął ostrzegawczo: w ciszę przybytku wdarł się nagle szelest i szum, jaki towarzyszy palonymi papierowi. Ciemne korytarze zajaśniały czerwoną łuną pożaru, który kroczył ku Annie w towarzystwie dymu i zapachu popiołu.

Dziewczyna szybko otworzyła trzymane w rękach tomiszcze: wydrukowane na stronie tytułowej tłustą szwabachą litery głosiły "Najdawniejsza historia Miasta". Zerknęła na pierwszy akapit; nie zdążyła jednak przeczytać choćby jednej linii, bo pod jej wzrokiem litery zajęły się ogniem, skręcając się i ginąć jedna po drugiej jakby w piekielnym żarze; ogień szybko pochłonął kolejne wersy, zostawiając po sobie białą, nieuszkodzoną kartkę. Przestraszona Anna zatrzasnęła książkę i rzuciła ją na ziemię; tym razem buchnął z niej żywy płomień, obejmując swoim czerwonym jęzorem podłogę i śmietnisko. Gorąc mało nie oparzył Anny, która odskoczyła w tył, szukając drogi ucieczki.

Lecz było już za późno: ze wszystkich korytarzy, niby z czterech smoczych paszcz buchnął biały żar, zabierając tlen i pełznąć po papierowych grzbietach. Oszołomioną Annę wilk pociągnął za nogawkę: półprzytomna spojrzała wokół siebie i ujrzała czarna panterę, spoglądającą na nią z wyskokości kilku metrów, bezpieczną przed szalejącym na dole pożarem. Koło dłoni dziewczyny z cichym szelestem wysunęła się ze ściany książka; jedna, druga, i kolejne, tworząc coś w rodzaju półeczek czy stopni: dziewczyna szybko zaczęła się po nich wspinać. Wilk został w dole, ze zjeżoną sierścią; warknął na płomienie i te cofnęły się na chwilę, jakby przestraszone jego groźną obecnością.

Anna wspinała się coraz wyżej i wyżej, prowadzona przez śmigająca w górę czarną panterę; w przelocie zauważyła kilka tytułów książek, na których opierała swoje stopy i dłonie: podręczniki chemii, coś o psychologii, jakieś medyczne traktaty o mózgu...Ogień ścigał ją jednak bezustannie, niczym stado węży ślizgając się po papierze i wciskając w ściany książkowej budowli.

W końcu Anna poczuła na twarzy delikatny podmuch; dźwignęła się w górę i jej oczom ukazał się olśniewający widok na rozpościerające wokół Miasto. Wystawała z tytanicznej wieży zbudowanej z książek, a papierowe samolociki z gazet krążyły nad jej głową niczym mewy. Czarna pantera leżała na szerokim parapecie, leniwie liżąc oparzoną łapę. Uwagę dziewczyny przykuł odległy, ale majestatyczny ruch w otaczającym ją krajobrazie: jakby olbrzymie przestrzenie domów znikały nagle, przemieniały się i kotłowały, niby morze. Wytężyła wzrok, żeby przyjrzeć się bliżej...

...i w tym momencie ocknęła się nad komputerem. Mrok popiskiwał cicho i przebierał łapkami, jakby śniło mu się coś złego, a kotka uskuteczniała dokładne mycie, popatrując czujnie na Annę. Zegarek pokazywał, że drzemka nie trwała więcej niż dziesięć minut. Anna przetarła oczy i spojrzała na monitor.

Cytat:
Musimy zacząć tracić pamięć, nawet tylko stopniowo i nieznacznie, by zdać sobie sprawę, że pamięć stanowi nasze życie. Życie bez pamięci jest niczym [...]. Pamięć jest naszym spoiwem, powodem istnienia, wrażliwością, nawet naszym działaniem. Bez niej jesteśmy niczym [...].
- głosił "Cytat dnia" na otwartej przed jej oczami zakładce jakiegoś portalu, na który zajrzała podczas pracy. Chwilę wpatrywała się w napis, a potem przełączyła okienko z powrotem na gmaila. Nie miała czasu na odpoczynek czy lenistwo. W końcu miała do zrobienia poważny fotograficzny projekt...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 01-01-2014, 00:43   #19
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Toma Petrovic

Soundtrack

[MEDIA]http://fc04.deviantart.net/fs38/i/2008/332/1/4/warehouse_by_SuzyTheButcher.jpg[/MEDIA]

Teczka Psa była niewiele więcej niż luźnym zbiorem dokumentów, podejrzeń, hipotez i ścinków dotyczących sprawy Ericssona: prócz oględzin z miejsca zabójstwa dziewczyny, znajdowały się tu kserokopie raportu koronera, zeznania świadków (nikt nic nie widział) i tym podobne policyjne dokumenty; w sumie nic znaczącego, czy mogącego wnieść więcej do tego, co Toma i tak wiedział.

O wiele dokładniejsze były dane dotyczące masowego morderstwa, o którym wspominał Marc. Personalia ofiar były zamazane; krótka notatka identyfikowała ich jako członków jednego z małych gangów trudniących się dystrybucją narkotyków. Ślady wskazywały na to, że przybyli do jednego z portowych magazynów ubić jakiś interes, i zostali zwabieni w pułapkę. Co ciekawe, mimo, że gangsterzy mieli broń palną, wyglądało na to, że ich zabójcy ograniczyli się do broni białej i pięści: jedyne rany postrzałowe na ciałach ofiar wynikały z panicznego i niecelnego ognia towarzyszy.

Co jednak było dla Tomy najbardziej interesujące i na nowo obudziło w nim głodnego demona gniewu, to fakt, że w niewielkich odstępstwach czasu w okolicy feralnego magazynu widziano ludzi z gangu Erickssona, a także - prawdopodobnie - jego samego. I to kilka miesięcy po tym, jak gnój zniknął z radaru Petrovica. Najważniejszym świadkiem i prawdopodobnie jednym z jego cyngli był smutny facio nazwiskiem Vilmer, którego podobizna z portretu pamięciowego została zakreślona czerwonym markerem. Jeśli ktoś mógł wiedzieć więcej o szefie Cardinals, to własnie ten skurwiel - sugerował policyjny raport. Musiał to być jednak świeży nabytek gangu - Toma nie pamiętał nikogo takiego z czasów, kiedy sam śledził bandytów - i niestety od jakiegoś czasu pozostawał nieuchwytny.

Drugim śladem był jednak sam magazyn; sprawa była na tyle świeża, że kręcący się w okolicy ludzie mogli cokolwiek jeszcze powiedzieć o tym, co się stało, a czego nie chcieli zdradzić policji, nie cieszącej się w tych okolicach zaufaniem. Niewiele, ale zawsze coś; Toma postanowił chwycić się tego wątłego tropu, poszukiwania Vilmera zostawiając na później. Nienawiść znów przejęła nad nim kontrolę, i czuł jak gorączka kieruje jego ruchami, kiedy jechał w kierunku ponurych doków.

Kiedy dotarł do portu, nie bez trudu odnalazł magazyn: pozbawiony okien, straszący wystającymi z pokruszonych ścian prętami zbrojeń, pokryty wulgarnymi graffiti betonowy szkielet. Na przerdzewiałych drzwiach zwisał smętnie kawałek żółto-czarnej policyjnej taśmy, a pod nim połamana tabliczka "Wstęp zabroniony. Budynek grozi zawaleniem".

Tknięty impulsem ekspolicjant pchnął skrzydło i wkroczył...

...w ciemność. Nie było góry ani dołu, stron świata i żadnych punktów odniesienia. Tylko noc, otulająca go ze wszystkich stron niczym woda. Petrovic podniósł do oczu swoje dłonie: jego ciało lśniło lekko, rozświetlając mrok. Gdzieś w tej ćmie rozległ się nagle obłąkańczy śmiech i kobiecy krzyk. A zaraz potem kolejne odgłosy głuchych uderzeń. Toma ruszył przed siebie, starając się kierować w kierunku głosów; bardziej jednak przypominało to bieg na oślep. Kilka razy gubił się, zwracał i biegł znów na wyczucie. Nie wiedział, ile to trwało; w końcu jednak ujrzał przed sobą podobnie jak on świecąca postać: Ericsson!

Poznał go bezbłędnie, mimo znacznej odległości, jaka ich dzieliła. Tamten odwrócił się do Tomy z diabelskim błyskiem w oku; jego twarz była cała we krwi, a w dłoni trzymał młotek, którym uderzył w dół, w coś, czego Petrovic nie widział. Wibrujący, pełen przerażenia i bólu okrzyk rozciął ciszę, kiedy cios sadysty sięgnął celu. Policjant rzucił się naprzód, pałając tylko pragnieniem mordu; nagle jednak poczuł jak coś wstrzymuje go w miejscu; obrócił się z siebie i ujrzał dwie karty mniej więcej wielkości człowieka, podobne do tych z tarota, z których wychodziły łańcuchy, oplatające go w pasie. Napisy na nich głosiły "Wiara" i "Nadzieja". Toma szarpnął się jak wściekły; daremnie.

Tymczasem jego nemesis niespiesznie dokończył swoje mordercze zajęcie, wciąż patrząc uwiązanemu policjantowi w oczy. Sięgnął w mrok i podciągnął w górę dłoń skatowanej ofiary: czarną, kobiecą dłoń o smukłych palcach, ubraną w złote pierścienie. Ericsson wyszczerzył swoje nieludzko ostre zęby i złożył na ręce obleśny pocałunek. Wyciągnął swój palec do przodu, jakby zamierzał sięgnąć w kierunku Tomy...

- Ej, koleś. Ćwiartka za dwadzieścia... - ktoś trącił Petrovica, który od razu zerwał się na równe nogi. Przestraszony nagłym ruchem młodociany dealer wymamrotał jakieś "sorrryyy" i dał nogę. Toma rozejrzał się; teraz stał, a przed chwilą pewnie siedział pod ścianą magazynu w którym dokonano morderstwa; drzwi były zabezpieczone solidną kłódką z łańcuchem. Wykonany czerwonym sprayem przez całą ich szerokość koślawy napis głosił:

Cytat:
Czasem trzeba się trochę zabić, żeby móc całkiem żyć!
W długiej perspektywie identycznych magazynów portowych Petrovic zobaczył kręcących się żuli i jakiś robotników, wyładowujących ciężarówkę pełną drewnianych skrzynek. Może oni będą wiedzieli coś więcej...?

Otrząsnął się z dziwnego snu i ruszył w ich kierunku.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 01-01-2014, 01:47   #20
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Victor Vilmer

Soundtrack

[MEDIA]http://www.showtimeny.com/Sin%20City/Sin%20City%20NYC%20Pic%201.jpg[/MEDIA]

Nie pasował tu. Nawet przebrany za człowieka, czuł się tu jak odstający, niepasujący element, sztywny, czarny, kanciasty cień psujący miękkie, gładkie i kuszące linie mebli, zakręconego baru i krągłości snujących się tu i tam dziewczyn.

Stojąca za barem laseczka o zmęczonym spojrzeniu, wystylizowana na kowbojkę, rzuciła mu długie, bardzo długie spojrzenie i powoli sięgnęła pod ladę, spoglądając na coś, czego mężczyzna nie widział. Vilmer poczuł, jak lekko tężeją mu mięśnie karku, a palce dłoni odruchowo zaciskają się, napinając skórę na knykciach; któryś tam zmysł - ósmy? dziewiąty? nigdy nie pamiętał - zmysł zawodnika zaprawionego w brudnej, ulicznej i barowej walce - dawał mu znać, że za jego plecami właśnie stanął ktoś, kto był czujny i gotowy do bitki. Vilmer wziął głębszy oddech...

I barmanka kiwnęła lekko głową, zasuwają szufladę. Gościu za Victorem odpuścił i wmieszał się w tłum; napięcie uleciało, jak powietrze z przekłutego balonika. Dziewczyna skinęła na niego palcem i przeszła wzdłuż baru, kierując się do małych, nie rzucających się w oczy drzwiczek z judaszem. Zapukała, a potem pokazała Victorowi, że ma wejść; siedzący za nimi szczurkowaty gościu obszukał dokładnie Vilmera i schował wszystko, co nie było ubraniem, do plastikowej saszetki, która powędrowała na półeczkę z numerkiem "3".

- Depozyt. Se potem odbierzesz - wyjaśnił szczurek, podając mężczyźnie numerek jak do szatni - Proszę się rozgościć. Zara ktoś przyjdzie od szefowej - powiedział z pewną kurtuazją, wskazując na małą, przyciemnioną wnękę kawałek dalej, kuszącą delikatnie podświetlonym barkiem.

Vilmer minął wykidajłę, który wrócił do dłubania w zębach zapałką; typowy nawyk palacza, który dawno nie miał okazji strzelić w płuco - i usiadł, a raczej zapadł się w miękki, obity czerwoną skórą fotel. Spojrzał na stojące przed nim szkło, i znajdujące się za nim lustro.

Z gładkiej, srebrnej powierzchni spojrzała na niego twarz Zofii.

Wyglądała tak, jak ją zapamiętał: burza blond loków, zmysłowo przymknięte oczy, długie palce trzymające cienkiego papierosa. Była odwrócona do niego profilem; powoli skręciła głowę, i Vilmer aż skrzywił się z obrzydzenia i szoku: połowa jej pięknej twarzy była krwawą miazgą rozwalonej tkanki, spod której przebijała żółta maź zmiażdżonych chrząstek i obsceniczna biel złamanych kości. Krew już zaschła, zbijając jej włosy w burą mierzwę; teraz rana gniła i ropiała, a w jej brzegach wiły się kremowe larw much.

- V., najdroższy - powiedziała Zofia, a ścięgna w jej twarzy napięły się, odsłaniając prześwitujące przez wygniłą w policzku dziurę szkliste granie połamanych zębów - Mam dla ciebie dwa prezenty. Wiesz... - zaciągnęła się papierosem, a podrażnione dymem robaki wpełzły głębiej w odpadającą tkankę - Pomyślałam sobie, że dość już przeze mnie wycierpiałeś. I chyba należy ci się wolne...Z drugiej strony - kontynuowała, strzepując oszczędnym ruchem popiół do stojącej na barze szklanki - Wciąż mam nadzieję, że jednak kochałeś mnie wystarczająco mocno...Więc daję ci wybór - albo pozwolisz się zagoić tej ranie...albo zechcesz w niej głębiej grzebać - zaśmiała się lekko, odwracając do mężczyzny to jedną, to drugą stronę twarzy - Cokolwiek wybierzesz, pogodzę się z tym. Ale nie mów, że nie ostrzegałam! - puściła mu kpiące "oczko" - A teraz...

- Szefowa prosi - młodziutki, zdecydowanie za młody na ten lokal chłopak o niewinnej urodzie efeba, ubrany w krótkie i obcisłe skórzane szorty, czarną aksamitkę z dzwoneczkiem pod szyją i nic więcej, dotknął delikatnym gestem ręki Vilmera. Widziadło z lustra zniknęło; w powietrzu unosił się jeszcze zapach tytoniu, ale mógł to być równie dobrze jarający przy drzwiach szczurek.

V. ruszył za swoim nieletnim przewodnikiem, nie bardzo jeszcze uważając na trasę. Gdzieś weszli, gdzieś przeszli; w końcu aniołek zostawił go przed kolejnymi drzwiami; Vilmer pchnął je i znalazł się w dużym, ale przytulnie urządzonym pokoju, pełnym antyków, starych, solidnych mebli, książek w skórzanych oprawach i pożółkłych map. W głębi pomieszczenia, na rozłożystej sofie, półleżała imponujących kształtów kobieta, która kiwnęła w kierunku wchodzącego dłonią, zapraszając go bliżej.

- A więc tak wygląda ten słynny V. - powiedziała ciepłym, łagodnym głosem - Usiądź, Vikotrze - wskazała mu krzesło. Przed nim, na stole, leżały dwie rzeczy - biała, wypchana koperta i mały strunowy woreczek, tzw. dilerka, wypełniony przezroczystymi kryształkami.
- Pamięć czy zapomnienie? - spytała kobieta, a jej ciemne oczy uważnie spojrzały na twarz Vilmera, jakby szukały w niej odpowiedzi.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172