Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-12-2013, 17:52   #65
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
RUBUS i CESCO

Trzeźwość umysłu Cesco i zabiegi Rubusa pozwoliłu ocalić życie przynajmniej kilku ofiarom tajemniczego płynu. Niestety Olaf, oraz jeden z chłopów nie mieli tyle szczęścia. Pomimo usilnych prób młodego medyka, zsiniałe twarze i zwiotczałe ciała obu mężczyzn coraz wyraźniej świadczyły o tym, że ostatnia granica znajduje się już za nimi. Do Rubusa zaczęło docierać, że doszedł do momentu, gdzie jego zdolności na nic się już nie zdadzą, a jego pacjentom miast lekarstwa, trzeba raczej kapłana. Drżącymi dłońmi ułożył głowę nieruchomego współpodróżnego na ziemi i popatrzył w jego zapadniętą twarz. Młody chłopak wyglądał tak spokojnie, zupełnie jakby spał...

Guślarz pozwolił sobie ledwie na kilka chwil zadumy nad kruchością życia, bo oto pozostali kmiotkowie zaczęli powracać do zmysłów, po solidnym płukaniu żołądka. Kawka leżał w kałuży swych rzygowin klnąc słabym głosem na czym świat stoi. Zamiótł spojrzeniem po okolicy, po czy przetoczył się na bok i dyszał ciężko wpatrując się w szare niebo. Banda pijusów wyglądała jak ledwo odratowana załoga okrętu, których sztorm potraktował kilkoma srogimi falami. Medyk pokręcił głową, wstał z kolan i ruszył im z pomocą.

Czarodziej tymczasem zainteresował się naczyniem po specyfiku. Sporych rozmiarów bukłak. Na zewnątrz skórzany, w środku czymś wzmocniony. Nieopatrzony etykietą, korek walał się pewnie gdzieś po ziemi. Dla pewności, ostrożnie nadstawiając nos, Cesco powąchał naczynie. Zwietrzały alkoholowy zapach nie wniósł nic nowego. Prawdopodobnie zawartość wylała się, kiedy Kawka upadł na ziemię, a reszta wyparowała. Tileańczyk potarł z roztargnieniem podbródek. Skąd w zasadzie wziął się specyfik? Kawka twierdził, że zwinął go z wozu z farbiarni dwa dni temu. Skąd jednak ten wóz? Leżał sobie porzucony, czy zajechał tutaj niedawno? Może to jeden z tych, którymi przyjechał do wsi transport chleba i wina? Nie... Mertens zerknął zamyślony na pojemnik. Kto w farbiarni trzymałby roztwór alchemiczny w bukłaku? Może ktoś przypadkiem go tam umieścił? Kolejne scenariusze pojawiały się w głowie czarodzieja. Cesco pokręcił naczyniem zniecierpliwiony. Może uda się odnaleźć ten wóz i dowiedzieć czegoś więcej o pochodzeniu tajemniczego bukłaczka.


Francesco, wraz z Rubusem i słaniającymi się kmiotkami ruszyli w drogę powrotną. Dwóch chłopków, którzy zdawali się najlepiej znosić efekty płukania żołądka, niosło ciała. Grupa zmierzała na plac. Los Pawła, jego milicjantów i zakapturzonego strzelca pozostawał nieznany.

Kiedy czarodziej kroczył między zrujnowanymi zabudowaniami nagle poczuł się… obco. Delikatne swędzenie gdzieś w kostkach palców było dla tileańczyka dostatecznym dowodem, że coś się święci. Mężczyzna przystanął w pół kroku, gotów na wszystko co mogło się wydarzyć. Gdzieś na peryferiach wzroku cienie zdawały się wydłużać, przestrzeń rozciągać, aż w jednym krótkim impulsie dostrzegalnym tylko dla jemu podobnych świat zafalował. Chwilę potem głowę wypełniło coś, jakiś dźwięk. Jakby śmiech, wysoki, chrobotliwy chichot. Aż włoski zjeżyły się na karku. Najdziwniejsze w tym doświadczeniu był fakt, że jego towarzysze zdawali się absolutnie nic nie zauważać. Cesco postąpił kilka kroków na bok, tak by skryć się w półcieniu zgliszczy domostwa. Pewien, że nikt nie dostrzeże co robi, Mertens zdobył się na odwagę, by samemu przyjrzeć się wiatrom. W głowie niczym znak ostrzegawczy postało mu napomnienie jego mentorki, by w takich właśnie momentach powściągnąć swoją ciekawość, gdyż brak mu doświadczenia. Francesco zignorował natrętną myśl i skupił się na swojej czynności.

Świat wyostrzył się. Spomiędzy pokruszonych cegieł, kamyczków, nadpalonych belek, przydrożnych kałuży, kępek trawy, oddalających się z wolna ludzi, oraz wszystkich innych zakamarków wystrzeliły cienkie, wielobarwne nici, jakby nagle niewidzialny artysta kilkoma szybkimi pociągnięciami pędzla zaczął upiększać krajobraz. Nitki zachowywały się jednak, jakby poddawały się niewidzialnym prądom, uginały pod wpływem wyimaginowanego wichru, splatały ze sobą, to znowu rozwijały. Osiem kolorów, osiem wiatrów - czarodziejska mozaika ukryta przed wzrokiem pozbawionych Daru.


Cesco dostrzegał wyraźnie tylko jeden kolor, szary. Pełzał w zakamarkach domostwa, w załomach budynków, pod ciemnymi stropami. omijał białe plamy tworzone przez promienie słońca. W jego zachowaniu nie było niczego nadzwyczajnego. Reszta barw była dla Mertensa niewyraźna, rozmyta. Zupełnie jakby patrzył na nią przez mleczne szkło. Coś jednak działo się z innym wiatrem, kłębił się bez ładu, bez naturalnej harmonii. Niepomny na przestrogi swej nauczycielki, Francesco wytężył wzrok, aż poczuł ukłucie, a oczy zaszły mu łzami. Tym wiatrem był GHUR. Dziki, bursztynowy wiatr, teraz go zobaczył. Coś zakłóciło jego harmonię, wzięło w karby. Zupełnie jakby ktoś właśnie… Mertens zamrugał nerwowo oczami uświadamiając sobie własne odkrycie. Zupełnie jakby niedaleko ktoś właśnie rzucił zaklęcie…


REINHARD VON HAGEN

Posępna przemowa zakrwawionego szlachcica wygłoszona z wysokości rumaka zasiała niepokój w ciżbie zgromadzonej wokół Schillera i jego milicji. Ludzie zajęci dotąd pakowaniem swego dobytku przysłuchiwali się co też do powiedzenia może mieć jeździec. Od ucha do ucha na placu znów zrobiło się tłoczno. Pełna napięcia cisza, która zaległa kiedy giermek z kamienną twarzą relacjonował wydarzenia, ustąpiła narastającej wrzawie. Niczym rój, który z każdą chwilą przybiera na liczebności i sile szerzyły się szepty, ukradkowe spojrzenia i rozmowy. Na wieść o skazie chaosu morze szeptów zamarło na moment, po czym gwałtownie wezbrało falą okrzyków i oskarżeń. Reszta wypowiedzi Reinharda utonęła w powszechnym larum. Kobiety krzyczały, ktoś zasłaniał usta w niemym zdumieniu. Mężczyźni marszyczyli czoła wołając: “Skandal!”, “Sigmarze, poratuj!”, albo “On kłamie!”. Niektórzy spluwali przesądnie przez ramię, albo kreślil nabożne symbole, nie chcąc mieć z plugastwem do czynienia choćby i w rozmowie. Ziomkowie burmajstra stali jak wryci. Część z nich nie wiedziała co zrobić, inni podchwytywali hasła tłumu, część patrzyła zdumiona to na Reinharda to na swego przywódcę. Tylko Schiller wydawał się trzymać fason w obliczu zamieszania. Wpatrywał się z uwagą w twarz giermka.

- Ciszaaaa! - głos kapitana przebił się przez hałas. Wojskowy wdrapał się na jakieś podwyższenie i walnął w nie parę razy włócznią, by zwrócić na siebie uwagę - Zamknąć jadaczki. Cisza mówię! -
Burmajster poczekał aż harmider nieco opadnie po czym znów spojrzał na Reinharda i przemówił tonem chłodnym, nieznoszącym sprzeciwu - zupełnie niepodobnym do dotychczasowego:
- Mówisz, że podważamy święty porządek, a sam jak watażka rozganiasz ludzi. -
- Mówisz, że zdrada, skąd jednak pewność, żeś sam do krwi nie oćwiczył chłopów, których pod bramą niemal stratowałeś? - ludzie przenieśli swoje spojrzenia na żołnierza.
- Wreszcie mówisz żeśmy padli ofiarą złych mocy, skąd pewność, że sam nie siejesz pośród nas niezgody i nie podburzasz do złego...? -


JAROMIR i GLANUS

Wymęczeni i ranni, trzej mężczyźni brnęli przez zrujnowane miasteczko. Okropne obrazy odmalowane w ich umysłach powracały w powidokach. Z każdego kąta wyglądały na nich pozbawione oczu głowy, napuchnięte ciała i roje owadów. Choć upiorną chatę zostawili za sobą nozdrza wciąż wiercił okropny, zgniły swąd. Trzech ocalałych szło przed siebie, choć wyglądali tak, jakby w rzeźni zostawili coś więcej niż wspomnienie porannego posiłku.

Cherep wspierający się na ramieniu krasnoluda wyglądał jakby ciagle zbierało mu się na mdłości. Teraz dopiero można było ocenić jak mocno oberwał tęgi chłop. Jego pierś była rozorana pazurami, twarz znaczyły krwawe pręgi po nożu, na rękach nosił ślady licznych uderzeń i nakłuć. Z drobnych ranek z wolna sączyła się krew po mału odbierając mężczyźnie resztki tchu i świadomości. Wybawienie za rzeką było jednak bliskie, więc mimo ran trzeba było iść.

Glanus czuł się dziwnie. Teoretycznie wyszedł ze starcia bez poważniejszych obrażeń, jednak miał wrażenie jakby przeszedł przez prawdziwe piekło. Już od dawna nie trząsł się tak jak jeszcze przed chwilą. Czyżby miękł z wiekiem? Trochę krwi i robactwa miało wstrząsnąć starym Zigildumem? Widok kilku trupów tak na niego podziałał, czy to może coś innego? Co takiego znalazł w ruinach Niedźwiedź? Tarczownik rzucił okiem na nieobecnego duchem kislevitę, który szedł kilka kroków za nim.

Dla Jaromira droga powrotna była męką. Nie chodziło nawet o ranną nogę, czy niesmak w ustach pozostały po oglądaniu ciał. Głowa bolała go jakby nie spał od kilku dni, obraz kołysał się przed oczami, a na domiar złego czuł się absolutnie podle. Jakby zrobił coś potwornie niewłaściwego, a teraz sumienie gryzło go od środka. Jego wrodzona przezorność biła na alarm by sobie odpuścił. Nie było jednak innego wyjścia. Ogień trzeba zwalczać ogniem. Oni muszą wiedzieć. Myśli Gniewisza były coraz czarniejsze - nie było wątpliwości co jest źródłem owych rozterek. Dłoń była ściśnięta w pięść, aż pobielały na niej kłykcie. Po dyndającym z niej łańcuszku kropelka po kropelce ściekała strużka krwi…

Krasnolud patrzył z niskrywanym niepokojem na swego towarzysza. Zwykle rubaszny i skory do żartów topornik z północy szedł w zupełnym milczeniu z oczami utkwionymi w bliżej nieokreślonym punkcie przed sobą. Brodacz pocieszał się myślą, że to pewnie zwykły szok, który minie jak tylko przepłuczą gardła i usiądą sobie w ciepełku. Coś jednak wisiało w powietrzu, toteż khazad zwolnił kroku i zrównał się z kozakiem. Choć Glanus nigdy nie miał trudności z zaczepianiem ludzi, teraz jakoś nie wiedział jak zacząć. Postanowił, że podejdzie do sprawy z nadwyraz delikatnie:

- Co jest, Niedźwiedziu? Wyglądasz jakby ktoś napluł ci w kaszę. - szczerbata gęba Zigilduma rozszerzyła sie w uśmiechu - Moja babka zawsze mówiła, że należy wtedy złapać winowajcę za brodę i wepchnąć jego łeb do tej kaszy. -

Kozak spojrzał na kamrata z ukosa i także się uśmiechnął, choć blado.

- Nie, Zigildum, moja kasza jest w porządku. - to były pierwsze słowa, które wypowiedział kozak od czasu opuszczenia siedliska mutantów. Na więcej jednak się nie zdobył. Gdyby dało się przekazać wszystkie problemy bezgłośnie, wszystko byłoby prostsze. - Martwi mnie co innego. - Jaromir uniósł zakrwawioną dłoń. Rozluśnił palce pozwalając medalionowi wysunąć się z uścisku. Złota gwiazda zadyndała na łańcuszku.


- Po cóż żeś to zabrał? - krasnolud spojrzał gniewnie na towarzysza - Rozum postradałeś? Same nieszczęścia na nas ściągnie. -

Kislevita podsunął heretycki symbol bliżej, niemal pod sam nos Zigilduma. Ten skrzywił się mimowolnie, jednak przyjrzał się plugawej ozdobie. Łańcuszek przytwierdzony był w dziwny sposób, do środka, zamiast do zewnętrznego pierścienia. Zupełnie jakby ramiona gwiazdy zostały dołączone później… Glanus przyjrzał się uważniej naszyjnikowi i aż gwizdnął, gdy zrozumiał o co chodzi Niedźwiedziowi.

- Ruszaj się łazęgo. - krasnolud potraktował Cherepa kuksańcem - Nie ma czasu do stracenia. -
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 19-12-2013 o 18:00.
Dziadek Zielarz jest offline