Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-12-2013, 00:00   #16
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Zmęczone spojrzenie przeskakiwało po rozświetlonych oknach, z których systematycznie kilka poddawało się bezkompromisowej czerni. Było przed północą, niewielu domowników Granicy opierało się mocy Morfeusza. Sam Charles powinien już spać, systematyczność była jednym z niewielu dobrych nawyków wyniesionych z armii, jednak od jakiegoś czasu uczył się nie tylko granic i zasad, ale też, jak je z gracją łamać. A przecież nie robił tego bez powodu. Dzwonił John, kazał mu wypocząć i przyjść do swojego biura, jutro, a to najpewniej oznaczało robotę na parę dni. Musiał więc, chciał, oczyścić umysł, a to miejsce i ta pora doskonale się do tego nadawały.

Zielone wzgórze z którego rozciągał się widok na rozszczepiającą Miasto rzekę i malownicze posiadłości, należące do jednych z bogatszych mieszkańców, przechowywało ze sobą wiele dobrych wspomnień. Tu woził Sandy, jak tylko zdał na prawko (Jak to wszystko się rozrosło, kiedyś bloki nie zasłaniały widoku, kiedyś nawet na ich miejscu były pola), tu chciał się jej oświadczyć (Ale wyszło inaczej. Heh, nici z planowania, niewiarygodny splot wypadków i, bah, oświadczam się jej na placu zabaw... Szaleństwo) tutaj spędzał najlepsze chwile z dzieciakami, już po rozwodzie ale i po odzyskaniu władzy nad swoim życiem. Od lat miejsce jest zadbane i stanowi bezapelacyjnie numer jeden jeśli chodzi o miejscówki na piknik. I ten widok, bezchmurne niebo, widoczne konstelacje gwiezdnych piegów i głęboko wycięty, szpiczasty nos luny, te miastowe świetliki i bliskość przyrody, gra świerszczy, pohukiwanie sowy... Mężczyzna na ten dźwięk obejrzał się przez ramię, ale nawet najbliższe drzewo było za daleko, żeby mógł coś wypatrzyć. Wyśniona paranoja, realna jak każda inna.
Oddychał głęboko, przysiadłszy ostrożnie na masce samochodu. Nocne powietrze, wolne od spalin, skropione zamiast tego wilgotnymi zapachami lasu niesionymi zachodnim wiatrem, było warte złamania każdej zasady.

***

Poranek odbył się już bez zmian w porównaniu do całej masy poranków. Niektórzy narzekali na monotonię w życiu, Charles już przed laty nauczył się czerpać z niej siłę. To takie proste, nie rozumiał, jak niektórzy mogą tego nie zauważać. W życiu muszą być elementy stałe, coś przewidywalnego, coś, co da nam poczucie bezpieczeństwa. W pełni kontroluję sytuację, powtarzam to co dwa dni od roku, i z każdym dniem jestem coraz lepszy, to mój indywidualny rytuał, robię coś, co dobrze znam, więc lepiej się czuję. Tego typu bzdety. Problem narzekających nie leży w samej rutynie, lecz w tym, że nie potrafią sobie wygospodarować czasu poza rutyną. Bo jeśli rutyna trwa cały dzień, to faktycznie, można zwariować. Ale co za idiota pozwoliłby swojemu życiu nabrać takie karykaturalne kształty? Charles zdegustowany wymruczał do samego siebie naśladując zawodzenia Hulka. Lubił to robić, a dzieci, gdy były małe, strasznie to bawiło. Nie potrafił tego pojąć, ale to nie szkodzi, przecież nie tego od niego wymagały.

John nie przychodził do pracy wcześniej niż o 9:30, jak to kiedyś ujął Nie po to jestem tu, kurwa, szefem, żeby przyjeżdżać z tą hołotą na ósmą. Kurwa, stary, a byłeś w City o tej porze? Tyle bydła, że trzeba liczyć drugie tyle na przejazd, a na pasach to co druga dziwka ci pod maskę wchodzi, i nie mam na myśli, wiesz, tylko dosłownie, raz tylko musiałem tak wcześnie gdzieś wyjechać, a jakby nie mój refleks, to bym miał dwa wgniecenia na masce,m jak nie cztery. Nigdy więcej, stary, nie ma chu... Nie można było mu odmówić odrobiny racji, autem w godzinach szczytu ciężko jest się przebić przez City. Planował wyjechać o 10:30, a czas do wyjazdu uprzyjemnić sobie ćwiczeniami. Kilkuset metrowy loft na parterze i sprzęt za niemałą gotówkę dawał spore możliwości sponiewierania organizmu. Wszystko w pracy było załatwione, musiał tylko wpaść i objaśnić parę rzeczy Rhysowi, który będzie musiał sam zająć się projektem przebudowy jednej z prywatnych posiadłości w Starym Mieście. Może to i lepiej, Charles znał ten budynek z dzieciństwa i bardzo żałował, że nowy właściciel chciał wprowadzić tak rygorystyczne zmiany, przez co ciężko mu się pracowało. Ale to po spotkaniu, jak będzie wiedział, na czym stoi.

***

Wracał do domu, rozmyślając o słowach młodego Daltona, o jego propozycji. Przez moment, jeden, jedyny, tak mały, że nie potrafił go nazwać, chciał mu przywalić. Nie był w stanie wyobrazić sobie takiego scenariusza, w którym choćby spróbowałby wciągnąć Nathana w interesy z mafią. To, co Charles zrobił, co nadal robi, ma jakieś uzasadnienie (przynajmniej dla niego, prokuratura zapewne byłaby innego zdania), a i te jedenaście lat temu wybór wydawał się być oczywisty. Ale Nathan? Chłopak ma przed sobą całe życie, i na pewno nie spieprzy go tak, jak jego ojciec. Nie potrzebuje gotówki, nie potrzebuje adrenaliny, nie potrzebuje kontaktów ani udowadniać sobie swojej wartości. John może tego nie zrozumieć, jego rodzina tkwi w tym biznesie od, na ile Woodman wiedział, jego pradziadka, który zajmował się przemytem alkoholu na duża skalę. Od lat cała ich najbliższa rodzina jest świadoma, skąd pochodzą te wszystkie pieniądze, a męscy potomkowie są wychowywani, aby kiedyś przejąć władzę po ojcach. John dorastał jako syn gangstera, cichego i ostrożnego, szanowanego przez społeczeństwo Miasta, ale mimo wszystko gangstera. Nathan był inny, czysty, nieskalany, wolny, i taki pozostanie. Całe szczęście, że Dalton zwrócił się z propozycją do Charliego, nie bezpośrednio do jego syna...

Zerknął na zegarek, jeszcze za wcześnie, żeby dzwonić.

Wjechał do garażu, wszedł do mieszkania. Serek biały, naturalny, i bułeczka, odrywa kawałki i macza, jak bezzębny dziadek. Otworzył laptopa, odczekał chwilę, zalogował się, i zaczął przeglądać materiały jedząc. Biznesmen średniego szczebla, przeciętny debilowaty diler. Żaden inteligent, żaden mięśniak, tylko bajerant i kanciarz, tacy najczęściej sypią, bo są tchórzliwi i świadomi swojej bezsilności. Najbardziej niepokoiły jego spotkania z psem z wydziału zabójstw. Czyżby wiedział więcej, niż ludzie Daltona zakładali, że wie? Dlaczego się zmył, widział coś, czego nie powinien, pękł? Niebiescy wiedzieli, że widział, przycisnęli go, wycofał się? Nie, zostawiliby go jako wtykę, musieli się zaprzyjaźnić później. Ktoś go wykurzył? Wiedzieliby, to było pokojowe przejęcie, pew...

Dynamiczna solówka na trąbce przerwała natłok myśli, wpatrywał się w laptop, w dostarczone zdjęcia, odebrał intuicyjnie.

- Woodman, słucham.
- Charles, Hope zniknęła. Wyszła z domu tydzień temu i od tego czasu słuch po niej zaginął...
- Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej?
- Dzwoniłam rano, do biura, ale cię nie by...
- Nie pytam o dziś, pytam, czemu nie kilka dni temu?
- No, znikała czasem, na kilka dni, ale nigdy tak długo
- Tak ją nauczyłaś, to teraz masz, pomyślał, ale w porę zrozumiał, że mimo wszystko on również jest rodzicem i to również jego wina. W mniejszym stopniu, ale jednak. - A poza tym...
- Tak? Co poza tym?
- Charles, mam złe przeczucia.
- Och, tak, bo ich nam brakowało najbardziej
- powiedział z wyrzutem. Już od nastolatki miała te swoje "złe przeczucia", i mimo iż nigdy nic się nie sprawdziło, ona zawsze do niego dzwoni, a on zawsze jej pomaga. Bo jak mógłby nie pomóc, nawet, jeśli to działa jej kobieca wyobraźnia?
- Przestań, mówię poważnie. - W sumie przeszło mu przez myśl, że wspomina o przeczuciach tylko po to, żeby go rozdrażnić.
- Dobrze, poszukam jej. Dzwoniłaś gdzieś? Do koleżanek, co Vi, do... Nathan jest na turnieju, niedługo do niego zadzwonię.
- Wiem, przecież wyjechał wczoraj.
- Racja, wczoraj. - Na policji mnie, no wyśmiali mnie, rozumiesz? Że niby jestem nadopiekuńcza, i rozdrażniona, no przecież, do jasnej cholery, tu chodzi o moją córkę, to jestem, no!
- Uspokój się, nic jej nie będzie.
- Zamilkł na moment, wsłuchał się w regularne świszczenie w słuchawce.
- Tak, dzwoniłam do kogo mogłam, nikt nic nie wie. To znaczy, Violet widziała ją parę dni temu, z jakimś chłopakiem z gitarą, a w szkole była na zajęciach z muzyki, ale...
- Dobrze, to znaczy, że nic jej nie jest, tylko ma nas gdzieś. Nie ma co się dener...
- Trzeba jej podwiązać jajniki, jak psu, bo kiedyś wróci z brzuchem, jak tak się szlajać będzie. Ale Ciebie to akurat nie obchodzi, prawda?
- Przestań tak mówić, obchodzi, tylko nie ma na jej punkcie świra, jak...
- Ooo, szkoda, bo powinieneś, jesteś jej pieprzonym ojcem! Ale już dawno położyłeś lachę na rodzinę, nie wiem, dlaczego miałam nadzieję, że coś się zmieniło!
- Przecież mówię, że ją znajdę, i pierwsze co każę jej zrobić, to zadzwonić do Ciebie
- powiedział w eter, z głośniczka dobiegało tylko rytmiczne pikanie. Niech ją szlag.

Włączył Facebooka, już nie raz dawał on mu nad wyraz przydatne informacje o nieznajomych, ale wiedział, że z Hope nie będzie tak łatwo. Nie miał swojego konta, a nawet jakby miał, był pewien, że córka by się do niego nie przyznała. Przeglądał ostatnie publiczne wpisy, w międzyczasie wysłał sms'a do byłej: W co była ubrana? Ostatni wpis datowany był na dokładnie tydzień temu, pewnie jeszcze z domu, potem jedynym śladem aktywności była zmiana statusu na ... jest w związku z Borisem. Przemknęło mu przez myśl, że może to podwiązanie jajników nie jest takim złym pomysłem, gdy krótka przygrywka na harmonijce oznajmiła o przybyciu wiadomości. koszulka nirvany, czarna bluza z kapturem, podarte dżinsy, czerwone rajstopy, glany. Dobrze, że nie zapomniała, albo że nie roztrzaskała aparatu o ścianę. Chociaż nie była impulsywna, Charles nie potrafił określić, dlaczego akurat to przyszło mu do głowy. Wrócił do laptopa, wszedł na profil tego całego Borisa. Dużo śmieci, oznaczania terytorium i manifestacji młodzieńczego ego, rozbuchanego do rozmiarów wielbłądziego pęcherza, ale jest i okruszek informacji. Chodzi do liceum przy Podskarbiańskiej. Zerknął na zegarek, było po czternastej, jak nie ma zajęć do 15, to go nie złapie. Nikłe szanse, pewnie będzie musiał spróbować inaczej.

Wrócił jednak jeszcze do pracy domowej. Skaner, Photoshop, wyszukiwanie obrazem, nic. Logo choinki i końcówka nazwy na jednym ze zdjęć niestety nie dały się wyszukać u braciszka Google, zostały ustrzelone przez fotografa pod zbyt dużym kątem. To gdzieś w porcie, jednak zbyt mglista była to wskazówka. Będzie musiał poszukać. Zeskanował resztę, wgrał na PDA, wziął tylko oryginał tego z logiem, czasem nawet szukanie po omacku daje rezultaty, chociaż wolałby mieć coś konkretniejszego. Rozejrzał się po mieszkaniu, wziął jeszcze notatnik i długopis, z wydzielonej części kuchennej porwał dwa jabłka.
Przeszedł do garażu i pilotem zwinął bramę przemysłową do połowy, wyjechał i jak zwykle odczekał w bocznej alejce, aż drzwi się zatrzasną. Przezorny zawsze ubezpieczony.

***

Jeszcze w samochodzie zadzwonił do syna i włączył na głośnomówiący.
- Hej, tato. Wygrałem pierwszą walkę - oznajmił z radością w głosie młodzik.
- Świetnie, oby tak dalej. Przed czasem?
- Jasne, w czwartej rundzie udałem, że osłabłem, zmachał się, dopiero później się kapnął, co jest grane... Ale było już po walce, w piątej położyłem go drugi raz, już nie wstał.
- Przed Tobą jeszcze dwie walki. Rozmawialiśmy o tym, nie powinieneś tak przedłużać pierwszej, niepotrzebnie tracisz siły
- upomniał syna. Nie był jego głównym trenerem. Mimo iż miał spore doświadczenie z K-1, tylko mu pomagał, jednak na zwycięstwie zależało mu pewnie bardziej, niż samemu Nathanowi.
- Nie, spoko, jestem świeżutki, świetnie się czuję, wiesz? Szkoda, że Cię nie puścili. Chciałbym, żebyś mnie widział. - Entuzjazm go nie opuszczał, nawet w obliczu uwag.
- Ja też, synu. Uwierz mi, nie po to Cię trenuję, żeby potem odpuszczać walki. Tak się złożyło.
- No wiem, rozumiem, no. Obejrzymy powtórki, w celach treningowych, to zobaczysz. Pierwszy nokaut był piękny, obrotówka mu weszła w skroń, no myślałem, że się nie podniesie. Mówię Ci, super.
- Tak, tak, super.
- Usłyszał, co chciało turnieju, teraz jedziemy dalej. - Słuchaj, masz jakieś wieści od siostry?
- Co to znaczy, dlaczego pytasz?
- Wesołość powoli go opuszczała.
- Nic takiego, po prostu...
- Jeszcze nie wróciła, tak?
- przerwał mu w połowie zdania. Charles bardzo tego nie lubił, a dzisiaj to już druga osoba, która to robi. Zignorował to jednak.
- Nie. Wiesz, gdzie może być?
- No, tak na teraz to mi nic nie przychodzi do głowy. Ale poczekaj, przyjadę, powiem trenerowi, że to pilne, będziemy za jakieś pół godziny, może więcej. Znajdziemy ją
- powiedział, bardziej do siebie.
- Spokojnie, nie wyrywaj się tak. Nigdzie nie jedziesz, masz tam zostać i wygrać pozostałe walki, rozumiesz?
- Przestań, nie mogę! A jak Hope coś się stało?
- Nic się nie stało
- powiedział, z naciskiem na pierwszy wyraz. - Byłą parę dni temu w szkole, a Vi widziała ją z jakimś chłopakiem, grajkiem pieprzonym, po prostu robi światu na złość, to wszystko.
- Ale...
- Powtarzam po raz ostatni, nic jej nie jest.
- Nie podnosił głosu, jednak zrobił się on tak szorstki i nieznoszący sprzeciwu, że Nathan dobrze wiedział, że może się to skończyć na dwa sposoby. Spasował.
- Dobrze, jasne. Zostanę, a ty ją znajdziesz. Trzymaj za mnie kciuki, niedługo druga walka. - Słychać było, że chce przywołać początkowy entuzjazm, bezskutecznie. Charles nawet przez moment się nie nabrał.
- Będę trzymał. Poradzisz sobie, tylko nie odsłaniaj się po kopnięciu, zawsze ręce idą Ci w dół, razem z nogą.
- Jasne, głównie o tym myślę. Jeszcze sobie tego nie wyrobiłem.
- I nie myśl o Hope. Ona sobie poradzi, pewnie jest u nowego chłopaka. Znajdę ją. Nie myśl o niej.
- Nom, postaram się.
- Powodzenia
- powiedział na koniec Charlie, i rozłączył się.

Niepotrzebnie wspominał o Hope, tylko rozproszył chłopaka. Za bardzo przejmował się nią, za mało sobą.
Dopiero gdy zbliżał się do szkoły, zdał sobie sprawę, że nie spróbował najbanalniejszego wyjścia. Wybrał numer Hope, pięć sygnałów, sekretarka. Hope, odezwij się do matki, martwi się. ... ... Ja też. Daj znać, że wszystko okej. Nie odsłucha, młodzież teraz nie odsłuchuje sekretarek. Chociaż, zawsze była szansa.

Pod liceum Borisa podjechał przed piętnastą, wątpił, żeby zastał go w szkole. Mógłby poczekać w aucie przed wejściem i liczyć, że uczniowie będą wychodzić grupkami, a nie stadem, jednak wolał zrobić coś konstruktywnego. Może jakaś miła, współczująca sekretarka będzie w stanie pomóc mu, od tak, z dobroci serca. Podszedł do drzwi, zapukał, usłyszał nieokreślony jęk po drugiej stronie. Otworzył i wszedł.

- Przepraszam, mam pewną niecodzienną sprawę
- zaczął potulnie Charles, zamykając za sobą drzwi. - Chciałbym skontaktować się z Borisem, Borisem Tomasem, uczy się tutaj. Może mi pani w tym pomóc?
Sekretarka, starsza kobieta z fioletową ondulacją i toną tapety na twarzy, rzuciła Charlesowi niechętne spojrzenie znad okularów. Mężczyzna chyba przeszkodził jej w piciu popołudniowej kawy, co nie zapowiadało łatwej przeprawy.
- W jakiej sprawie? - spytała chłodno.
- Widzi pani, jest znajomym mojej córki. - Zatrzymał się, wziął teatralny wdech, kontynuował. - Już drugą noc nie wróciła do domu, nie odbiera telefonu. Policja nas spławiła, za mało czasu minęło, dlatego z żoną staramy się skontaktować z jej przyjaciółmi, chcemy po prostu wiedzieć, gdzie jest. Martwimy się. - Starał się okazać to zmartwienie odpowiednią zmarszczką na czole i optymalnym kątem wygięcia brwi. W chwili, gdy się na to zdecydował, wiedział już, że to na nic.
Kreatura za biurkiem przyjrzała się Charlesowi z czymś w rodzaju bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Nawet odstawiła kawę.
- Proszę pana - wycedziła akcentując każdą głoskę. Jej ton był lodowato uprzejmy. - Sprawami wychowawczymi zajmują się wychowawcy. Proszę porozmawiać z nauczycielem swojej córki. Sekretariat zajmuje się ważnymi sprawami - I demonstracyjnie spojrzała w monitor komputera.
- Nie, moja córka nie uczy się tutaj. Poza tym... – przerwał, dyskusja z pustakiem nie ma sensu. Musi skończyć tę rozmowę tak szybko, jak się da, z każdym kolejnym zdaniem będzie tylko gorzej. – Byłbym zobowiązany, gdyby dała mi pani numer telefonu do wychowawcy Borisa. I już mnie nie ma.
Cisza. Biurwa trawiła i trawiła jego słowa, ale w końcu chyba postanowiła pozbyć się natręta i mieć święty spokój. Pogrzebała w komputerze i wyrecytowała ciąg cyfr.
- Telefon służbowy. Proszę nie dzwonić poza godzinami pracy - zastrzegła i podniosła do ust kubek - Dziękuję, do widzenia - rzuciła jeszcze sztywną formułkę, która brzmiała zupełnie jak “Spierdalaj, pajacu”.
- Dziękuję - wycedził tylko i wyszedł z pomieszczenia. Skąd się biorą tacy ludzie?

Wyszedł z budynku i przysiadł na pobliskiej ławce z wyrytym enigmatycznym dla niego równaniem “M+K=WM” na oparciu. Nie znał co prawda nawet płci owego wychowawcy, ale skoro to telefon służbowy, to raczej on powinien odebrać. Oby był bardziej wyrozumiały niż bździągwa z sekretariatu. Wybrał numer, usłyszał sygnał. Czekał, odpływając jednak myślami ku planom na dzisiejszy wieczór. Będzie musiał skupić się na znale...

- Lucy Meyer. - Przyjemny, kobiecy głos dawał nadzieję przynajmniej na jakąś formę dialogu, jeśli nie empatię.
- Dzień dobry, szanownej pani. Moje nazwisko Charles Woodman, czy jest pani wychowawczynią Borisa Thomasa?
- Tak, czy coś się stało?
- spytała powoli, może już spodziewając się najgorszego.
- Nie, nie zupełnie. Boris jest przyjacielem mojej córki, Hope. I, widzi pani, od dwóch dni nie ma jej w domu, nie odbiera telefonu... Zdarzało się to wcześniej, ale zawsze wiedzieliśmy, żona i ja, gdzie jest, a teraz... Mamy nadzieje, że Boris wie, gdzie jest, dlatego chciałbym z nim porozmawiać.
Kobieta milczała jeszcze chwilę, pewnie trawiła to, co jej powiedział. Troszkę ubarwił, to prawda, ale przecież nie powie, że córki nie ma przez tydzień a on dopiero się zainteresował, oraz że tak naprawdę on się nie zainteresował, tylko była żona ma paranoję. To nie zadziałałoby na jego korzyść.
- Nie ma pan numeru telefonu do przyjaciela córki?
- Niestety, córka nie wpuszcza nas w swoje życie osobiste, a jej znajomość z Borisem jest... dość... osobista. Nawet nas sobie nie przedstawiła, widziałem tylko zdjęcie.

Znowu chwila milczenia, tym razem to Charles się odezwał.
- Wie pani, nie nalegam na numer telefonu do niego, ale na przykład do jego rodziców, żeby nie było sytuacj...
- Nie, niestety, numeru telefonu panu podać nie mogę.
- Trzecia osoba... To naprawdę ciężki dzień. Mężczyzna zacisnął mocniej zęby, mruknął przytakując. Kobieta kontynuowała. - Ale jutro Boris ma zajęcia od 10:00 do 15:30, może pan się z nim spotkać. Tylko proszę się liczyć z tym, że może nie chcieć z panem rozmawiać. Oczywiście nikt nie może go do tego przymusić.
- Tak, tak, oczywiście. Dziękuję.


Wreszcie sensowna osoba. Co prawda liczył, że jeszcze dzisiaj zdoła coś wskórać, jednak dobre i to. Poza tym, rozważał zgłoszenie na policji. Może gdyby przewieźli ją za krateczkami na tylnym siedzeniu radiowozu zrozumiałby, że z ojcem nie wygra... Tę decyzję podejmie jednak dopiero jutro, jeśli rozmowa z Borisem nie wypali.
Teraz może skupić się na poszukiwaniu w dzielnicy portowej tego logotypu z choinką, końcówka nazwy "eleine". Pojeździ, popyta ludzi, pokazując fragment zdjęcia i zasłaniając widniejące na niej postacie (ludzie dziwnie reagują, kiedy pokazuje im się takie "detektywistyczne" zdjęcia), może wypatrzy miejsce, gdzie zrobiono któreś ze zdjęć. I tak aż się ściemni. Potem, jeśli na nic nie natrafi, poszuka w internecie, w Panoramie Firm, znacznie łatwiej wyszukać nazwę mając tylko końcówkę. Właściwie, to od tego zacznie. Wróci, zje coś treściwszego niż jabłko, czy nawet dwa, sprawdzi nazwę w Panoramie, sprawdzi czy na stronie urzędu miasta nie można przypadkiem sprawdzić wszystkich zarejestrowanych firm, a dopiero potem pojedzie w trasę. Dobry plan.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 24-12-2013 o 13:43.
Baczy jest offline