Kamyk słuchał Skaga. Słuchał uważnie, bo gdy słuchał to miał się na czym skupić i czym sen przegonić. Im bardziej jednak słuchał tym mocniej mu się wydawało, że cała gorączka ta zaczyna i jego ogarniać. We łbie zaczęło mu już pulsować i nie było pewności, czy ze zmęczenia, czy raczej z ciężkiej skagokulturnej indoktrynacji jaką zgotował mu Iorweth. Harlen bowiem uznał za stosowne podzielić się z Kamykiem chyba całym swoim życiem i duszą. Mniej, lub bardziej chronologicznymi wydarzeniami, ich opisami i pokazem aktorskiego przeżywania wszystkich wymienionych. Wylewał je z siebie i wlewał w Engana, którego osłabiony brakiem snu umysł, walczył o swoje “ja”.
I tak słuchał, słuchał, słuchał… aż bogowie się nad nim zlitowali i dali usnąć.
Atak był równie zaskakujący, co w nadziei wyczekiwany. W końcu bowiem Iorweth przestał mówić o swojej przeszłości, a harleńskim zwyczajem przytknął Enganowi jego własny nóż do grdyki.
Ulga trwała tak krótko, że już po sekundzie o niej zapomniał. Na jej miejscu pojawiło się niebotyczne wkurzenie jakie spowodowała bezbronność, a także… Nosz kurważ mać… Naprawdę przez chwilę miał wrażenie, że już po nim…
Ale wtedy Iorweth znów zaczął gadać. A Engan wpatrywał się to w nóż to w świdrujące go oczy Harlena. Wyczekiwał momentu aż skurwiel choć na chwilę straci odrobinę skupienia.
Doczekał się gdy w okolicy rozjazgotały się psy. Iorweth jakby przestał ogarniać po co trzyma nóż i co właściwie przed chwilą mówił. Kamyk bez trudu strącił go z siebie, rozbroił i… Trochę wysiłku kosztowało go by nie ogłuszyć na czas przygotowania się na nadejście gości. Skag i tak zdawał się ledwo zipieć…
I takiemu dał się zaskoczyć! Pieprzony dzikus bratojebca…
I w tym momencie jakby kilka elementów z iorwethowych wynurzeń posklejało mu się w głowie w jakąś niestabilną, ale mającą jednak coś na kształt sensu całość. Harlen bowiem, czy bredził, czy nie, wyłożył mu chyba spory kawałek polityki północy… Czy czegoś w ten deseń. Syn Moruad?
Do cholery z tym. Sięgnął po siekierkę i pochylony przypadł do zarośli by rzucić okiem chociaż i zobaczyć kogo przywabił.
Poznał. Psy prowadził Parchaty John, zarządca, do którego Kamyk przerżnął kiedyś w kości masę miedziaków. Obok konno jechał Cecil Storm, zwiadowca, którego znał tylko z widzenia, bo bękart był świeży, a kolumnę zamykał Ulryk Kuternóżka, zarządca i leśnik. Do tego dobry Kamyka znajomy, z którym kiedyś noc caluśką na jednym drzewie spędzili, obsiadniętym przez wilczą watahę.
Odetchnął i nawet uśmiechnął się oddychającego powoli i zagapionego w niebo Iorwetha.
***
- Na Zamek jechaliśmy - odparł gdy Parchaty zadał pierwsze najoczyswistsze pytanie jakie się przy takich spotkania zadaje - Ale mi się jeniec struł czymś i ledwo zipie. Co więcej po okolicy pałętają się harleńskie gnojki, które raczej ostro na nas dybią. A skaga stracić nie mogę, bo to prezent od Alysy Qorgyle dla starego. Toteż i ogień rozhajcowałem licząc, że mnie swoi pierwsi znajdą. No. I sobie kurwa nie wyobrażacie ile mi radości wasz widok sprawił.
- Teraz jednak musicie mi pomóc postawić tego pętaka na nogi i dotrzeć na Zamek.