Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2014, 22:49   #14
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Wybór.
Zabijać by przeżyć. Umrzeć by się od tego uwolnić.
A jeśli jest trzecie wyjście? Każdą regułę potwierdza wyjątek od niej. Co jeśli znajdzie się człowiek, który sam będzie chciał zadecydować o swoim losie? Nie będzie marionetką, nie będzie po prostu walczył o przetrwanie, nie zdechnie pokornie chyląc swe czoło przed Śmiercią. Wyrzeknie się tych dwóch dróg, dumnie stanie obok niej, może nawet ją wyprzedzi kreując swój własny żywot. Czy jest to w ogóle możliwe? I czy taki człowiek sam nie zamieni się w Jeźdźca Apokalipsy? Czy nie przyłoży ręki do zagłady? Nie stanie na czele zła?

***

Wszystko co trzymało go w tym miejscu przepadło. Nie było już jego rodziny, ani domu. Stary budynek zamienił się w zimny cmentarz. Woda w studni pozwoliła mu przywrócić sobie i swoim ubraniom względnie przyzwoity wygląd. Szopa Daltona była niewielka i mocno zagracona wszelkiego rodzaju złomem od starych podków począwszy, kończąc na zardzewiałych i nikomu niepotrzebnych częściach traktorów i aut. Jedna ściana była jednak wolna od rupieci, zdobiła ją gablota ze sprzętem bliskim sercu Daltona. Dłoń Deakina przejechała po kolbie Springfielda, sportowa wersja karabinu była oczkiem w głowie jego przyjaciela. Wielokrotnie przechwalał się swoimi wyczynami strzeleckimi, Ezechiel słyszał wiele historii o ustrzelonych wilkach, niedźwiedziach czy ścierwie z Hegemonii. Jednak jego wartość mogli docenić jedynie prawdziwi koneserzy, dla pozostałych musiało być to niewiele warte dziwactwo. Deakin zabrał naramienny pas oraz pudełko amunicji, następnie w dłoniach zważył samą broń. W szopie nie było nic więcej wartego uwagi.

W knajpie prócz porozbijanych mebli Ezechiel znalazł również ciało chłopaka, najeźdźcy nie potraktowali go ulgowo i czymś ciężkim robili mu głowę. Mimo tej rany Deakin zdołał rozpoznać w nim młodzieńca, który jako pierwszy zauważył nadchodzących wrogów. Rewolwerowiec pochylił się i wyciągnął mu z dłoni zmiętą i zakrwawioną kartkę z informacją o jakimś spotkaniu, może z dziewczyną, może z przyjaciółmi, to już nie miało znaczenia. Dzieciak miał przed sobą jedynie ślepą uliczkę. Za kontuarem Deakin znalazł jeszcze Pożegnanie z bronią Hemingwaya, co wydało mu się niezwykle nietrafionym żartem losu. Ze środka wypadła podniszczona karta najwyraźniej służąca za zakładkę, obok natrafił jeszcze na butelkę alkoholu. Jakimś cudem uchowała się przed wzrokiem łowców niewolników. Do pokoju Daltona dostępu broniły drzwi z solidnym zamkiem, który jednak szybko skapitulował pod naporem dwóch kul 30-06. Marna to była okazja do przetestowania Springfielda, lecz droga stała otworem.

Podarta firanka falowała na wietrze, kawałki drewna i szkła walały się na podłodze, właśnie przez okno wdarli się napastnicy. Zdemolowali część mebli i zabrali co cenniejsze przedmioty. Mimo to Deakin dostrzegł coś błyszczącego pod łóżkiem, schylił się i wyłowił złoty klucz, najwyraźniej Dalton miał tu gdzieś skrytkę. Zauważył również skórzaną torbę, która po chwili wylądowała w jego rękach. W środku znalazł pudełko z nabojami do .38, choć niewiele ich się tam ostało, oprócz nich był jeszcze długopis i złożona strona wyrwana z zeszytu. Tajemniczy świstek okazał się być listem napisanym przez Daltona, Ezechiel usiadł na materacu nieco się w nim zapadając, łóżko zaprotestowało trzeszcząc żałośnie. Zaczął czytać.

Cytat:
Moja Kochana,
długo zastanawiałem się, co do Ciebie napisać. Czy w ogóle ma sens dalsze pisanie, skoro mogę tak po prostu wejść do twojego domu i powiedzieć wszystko. Wiedziałem, odkąd twój mąż zachorował, że ten moment nastąpi. Widziałem, że nie możesz patrzeć na jego cierpienia, tak jak i ja nie mogłem. Odszedł mój kompan. Ale też mężczyzna, przed którym ukrywaliśmy przez wiele lat nasze uczucia. Nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze. Nie wiem, czy nie powinniśmy wyjechać stąd już dawno. Teraz jesteśmy starzy i być może zastanawiasz się, czy nie brakuje nam sił na to, co dawno Ci obiecałem. Ja jestem jednak pewien.
Czuje siłę większą, niż kiedykolwiek.
Sprzedałem bar, kupiec ma być tu pod koniec miesiąca. Czego mogę się pozbyć, to się pozbywam. Zapłatę biorę w lekach. Wraz z gamblami za bar starczy na farmę i wspólne spokojne życie. Twoja córa, jest już dorosła. Słyszałem, że na wiosnę ma być ślub.
Pół życia się czegoś baliśmy, teraz już nie musimy.
Jego oczy szybko przeskakiwały od słowa do słowa, a on sam z niedowierzaniem kręcił głową. Nawet nie podejrzewał, że Dalton w ogóle pamiętał jeszcze litery, a ten okazał się być niezgorszym romantykiem. Wyglądało na to, że ich romans zaczął się znacznie wcześniej, zapewne nie długo po ucieczce Deakina do Federacji. Gdyby usłyszał o tym wcześniej, na przykład dekadę temu, gdy był jeszcze bardziej buńczuczny i nerwowy, zapewne osobiście wybiłby Daltonowi z głowy takie zachowanie i przypomniał gdzie jego miejsce. Teraz jednak był inny, już nie tak rześki, bardziej rozważny. Niczym spróchniały dąb niegdyś stojący obok ich domu miał teraz za sobą lata doświadczeń i one go odmieniły. Dlatego teraz skomentował to jedynie smutnym wyrazem twarzy. Czuł żal, wiedział, że Dalton naprawdę planował wyjazd, nie kłamał. W rogu stało puste pudełko, unosił się od niego wyraźny zapach lekarstw, łowcy widocznie wszystkie zabrali. Za przewróconą komodą znalazł jeszcze niewielki kuferek z wizerunkiem miasta umieszczoną na wieku, w środku coś rzegotało. Jedno uderzenie uchwytem rewolweru wystarczyło by prosty zamek puścił i wysypały się stare ćwierćdolarówki i centy. Wewnątrz znajdowała się również brązowa gwiazda, medal przyznany jego przyjacielowi w ramach uhonorowania go za dzielną walkę na Froncie po stronie Posterunku. Deakin westchnął, Dalton przechowywał tam też stos listów od żony jego brata.

Na zewnątrz natknął się na kolejną skrzynię, Dalton musiał mieć obsesję na punkcie ciężkich do pokonania zamków, łowcy ewidentnie starali się dostać do środka, ale pałka nie była do tego narzędziem wystarczającym. Deakin nie miał tego problemu, włożył klucz w dziurkę i przekręcił, po chwili lekko uniósł wieko. W środku czekała na niego strzelba Spencer, trochę amunicji i kolejna książka Hemingwaya, tym razem Stary człowiek i morze oraz wycior i smar do konserwacji broni.


Był szczupły, jego klatka piersiowa unosiła się szybko, gdy stał bez koszulki opierając się o trzonek łopaty dobrze widoczne było jego kościste ciało. Spoglądał gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem jakby szukając na horyzoncie sterty gruzów, które niegdyś były jego domem. Stał nad trzema grobami, pierwszy z nich należał do jego brata, ledwie pamiętał jego twarz, za to mocny, szorstki głos już na stałe zajął miejsce w jego pamięci. Twardy był z niego człowiek, nieustępliwy i zawzięty. Być może właśnie dlatego nie zdołali go zabić ani soldados z Hegemonii, ani zmutowane zwierzęta jakie napotykali w swym życiu. Zmogła go dopiero choroba, efekt zbyt częstych wizyt w zanieczyszczonych ruinach jako towarzystwo dla wątłych łowców przedwojennych skarbów, ale i ona potrzebowała sporo czasu. Trawiła jego organizm z wściekłością, niszczyła go od środka, lecz pokonała go dopiero, gdy był zbyt stary by wciąż stawiać opór. Kawałek dalej spoczywał Dalton, wraz z nim jego medal zasług, a po środku Maria – między kochankiem i mężem, dwoma mężczyznami, których kochała. A przynajmniej taką nadzieję żywił Deakin, liczył, że jego bratowa nie zapomniała o poślubionym mężczyźnie. Pochowanie ich wszystkich obok siebie nie uznał za niewłaściwe, nawet jeśli ich relacje były skomplikowane i pełne kłamstw, to łączyła ich nierozerwalna więź, przyjaźni i miłości. Kobieta zabrała tajemnicę swego romansu do grobu, Ezechiel zakopał ją razem z kuferkiem z listami.


Jakże był teraz podobny do jeźdźca apokalipsy, do Śmierci, gnając na swym koniu na złamanie karku. Wynędzniały, chudy, zasuszony, kościsty, starty. W osmolonym ubraniu, z zaciętą miną, ogniem w oczach, misją wymalowaną na twarzy. Miał ludzkie oblicze zamiast czaszki, rewolwer zastępował kosę, lecz cel nie uległ zmianie. Gnał by zabijać, by zebrać swoje żniwo. Czyż nie był teraz równie zły jak ci, których ścigał?

Może gdyby na moment się zatrzymał, przemyślał co chce zrobić, może zdołałby się opamiętać. Tak się jednak nie stało, nie miał czasu na zastanawianie, wątpliwości do siebie nie dopuszczał. Pustkowia go do siebie wzywały, zachęcały go do kontynuowania polowania za wszelką cenę, w zamian za jego nieustępliwość podrzucały mu kolejne tropy. Ślady opon były wyraźnie widoczne, puste puszki po konserwach walały się tu i ówdzie, mijał pozostałości po ogniskach, ślady przemarszu, a przede wszystkim śmierć i pożogę. Łowcy niewolników dbali o swój dobytek do czasu, gdy ten zechciał stawić opór, gdy walczył o wolność. Wtedy cena nie grała roli, bo komuś takiemu trzeba było pokazać gdzie jest jego miejsce. Przyglądał się spalonym domom, zniszczonym namiotom, rozwleczonym po drodze ludzkim szczątkom obdartym z wszelkiej godności. Oto do czego prowadziła pogoń za gamblami. Nie było dnia by nie zastanawiał się czy to samo nie spotkało również jego krewniaczki, nocami nawiedzały go sny z jej udziałem, koszmary, których nie chciał pamiętać. Zbyt wielu rzeczy doświadczył, jego zmęczony umysł sam podsuwał mu najgorsze wizje, dobrze przecież wiedział co ludzie pokroju łowców niewolników robili kobietom.

Nieliczni, którzy jakoś zdołali przeżyć ich ataki, spoglądali przerażonym wzrokiem na Ezechiela i drżącymi rękoma wskazywali mu kierunek. Zdarzali się i tacy, którzy chcieli go ograbić, zemścić się na pierwszej osobie, za krzywdę jaka ich spotkała, za stratę bliskich, odebrać mu jego skromny majątek. Z tym, że Ezechiel nie miał oporów, nie zawsze wiedział też kiedy się zatrzymać. Nie myślał o niczym, gdy uchwyt jego grawerowanego rewolweru wbijał się w twarz mężczyzny, który ośmielił się stanąć na jego drodze, próbować go zatrzymać. Nie myślał, gdy broń z łatwością łamała tamtemu nos, gruchotała szczękę, gdy niemal dławił się własnymi zębami. Nie czuł satysfakcji, nie czuł złości, ktoś po prostu stanął na drodze do celu, był przeszkodą, a on ją usuwał. I choć większość napotkanych ludzi jednak starała się mu pomóc, wskazać drogę, podzielała jego misję, nikt nie odważył się dłużej patrzeć w jego mroczne oczy. Bali się go nie mniej niż łowców niewolników. A on po prostu gnał czując swąd wrogów, krew na ich rękach cuchnęła z daleka. Aż w końcu dotarł do Nashville.

***

Nashville było jedną wielką ruiną, lecz tu właśnie pośród gruzów miasta odnalazł wreszcie łowców niewolników. Zobaczył też ją, pracowała przy barykadach z innymi kobietami, wyglądała dobrze. Z jego punktu widokowego umieszczonego na dachu jednego z prawie nienaruszonych budynków widział ją wyraźnie. Łatwo było rozpoznać wszystkich niewolników, każdy z nich miał na swoim ubraniu wielki znak w kształcie litery X. Sięgnął po Springfielda i przywarł mocno do podłoża. Na razie miał zamiar obserwować, przekonać się w co uzbrojeni są wrogowie oraz ilu mniej więcej mają ludzi. Jak się zachowują, jak pewnie się czują. Otwarty atak skończyłby się klęską, ale jeśli udałoby mu się ich zaskoczyć, wykorzystać najlepszy moment, jakoś odwrócić ich uwagę, miałby szansę oswobodzić wnuczkę. Przed nim była jednak daleka droga, na razie pozostawała mu obserwacja. Nie głupim pomysłem byłoby znalezienie jakiegoś lepszego miejsca i przyczajenie się.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline