Durkur jak na kobolda był stosunkowo odważny. Znaczyło to w wypadku kobolda, że nie był tak tchórzliwy jak reszta jego ziomków i miał apetyt na przygody. Nie zmieniało to faktu, że raczej unikał starcia z przeciwnikiem twarzą w twarz. Mikra postura i niewielka siła skazywałaby go od razu na przegraną. Sytuację ratował talent magiczny. Durkur był jak niektórzy z jego ziomków zaklinaczem. Nie zwykłym zaklinaczem, zaklinaczem z ambicjami. Zawsze pociągała go nekromancja i to w jej kierunku rozwijał swój talent. Znaczyło to tyle, że oprócz zwykłych przydatnych zaklęć miał w swym repertuarze i takie dzięki którym mógł rozkazywać nieumarłym. Rozkazywanie to było coś co na prawdę go pociągało, a posiadanie bezwzględnie posłusznego niewolnika, nawet martwego, było szczytem jego marzeń. Marzeń zresztą miał więcej. Były wśród nich bogactwo i potęga. To dlatego namówił grupkę koboldów z której się wywodził do dołączenia do wojsk Sythilisa. Innym koboldom nie wyszło to na dobre. Prawie wszystkie z nich zginęły. Przetrwał Durkur, który nie musiał stać w pierwszej lini i bezpiecznie z drugiego szeregu rzucał swoje zaklęcia. Inne koboldy w tym czasie robiły za coś co miało spowolnić kawalerię wroga.
Po kilku bitwach w których Durkur doskonalił swoje magiczne zdolności ofensywa zatraciła impet. Ludzie byli niby w odwrocie, ale w zorganizowanym i potrafili się nieźle odgryźć depczącym im po piętach wojskom Sythilisa. Walne bitwy ustąpiły miejsca podjazdom i pilnowaniem zdobytych terenów. To zdecydowanie nie było w smak Durkurowi. Kobold czuł, że się nie rozwija. Dlatego gdy nadarzyła się okazja do ucieczki nie mógł z niej nie skorzystać. Towarzystwo nie było wymarzone, ale nie miał wielkiego wyboru. Ruszył za pozostałą czwórką w mrok nocy.
Mając goblinoidy i trolla w drużynie kwestia przywództwa musiała prędzej czy później wypłynąć. I Wypłynęła w momencie wyboru drogi ucieczki. Durkur, który w pierwszej chwili miał apetyt na funkcję szefa, szybko został sprowadzony na ziemię. Jego kandydatura nie była nawet poważnie brana pod uwagę.
"Cóż, jeszcze zobaczą" - pomyślał kobold. Głupie orkoidy porozwalały sobie tymczasem łby. Gdyby przydarzyła im się teraz walka, wróg załatwiłby ich jak dzieci. Cóż było robić trzeba się było pogodzić z tym, że ma się takich współpracowników nie innych.
***
- To bierz tego tam i ruszamy na pólnoc. Czy jednak odpoczniesz? - Wskazał nieprzytomnego hobgoblina.
- Skoroś taki twardy, dasz radę.
Grimskab zawsze wiedział, że najlepiej sprawdzić, czy coś jest możliwe. Bez słowa zaczął po swojemu, prowizorycznie opatrywać swoje rany tak, żeby się nie otwierały/pogłębiały. Następnie podszedł do nieprzytomnego, zrezygnował i wrócił po swoje toboły. W końcu znowu podszedł do śpiącego towarzysza i zarzucił go jak kawał mięcha sprawdzając, czy ustoi. Zrobił kilka pewnych kroków i padł nieprzytomny na twarz, przygnieciony przez niesionego hobgoblina.
Nic zaskakujacego, ale przynajmniej sobie odpocznie. Urszag zmierzyl wzrokiem pozostałą mu dwójkę kompanów.
- Też nie mieli kiedy się bić… - Był coraz bardziej zdenerwowany, ledwo dali noge z armii a już dwu padło i do tego bez żadnej walki. Pech.
- Tłumacz weź jednego, ja biorę drugiego i zmiatamy stąd. A ty, - wskazał palcem kobolda
- ty idz przodem, znajdziesz miejsce na dobry oboóz. - Za mały ten jaszczur, nawet żadnego z nieprzytomnych nie podniesie tymi swoimi chudymi raczkami. I do tego tchórz, że też to on nie mógł paść nieprzytomny...