Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2014, 00:45   #20
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
- Gdzie tam święto. - Pulchny gospodarz machnął ręką, uprzednio posławszy jedną z dziewek służebnych do kuchni. - Ludzie zwyczajnie się boją i szukają otuchy w kościele. Wszystko przez czarcie pomioty.

- Czarcie pomioty? - Powtórzył Ricard z miną pokerzysty.

- No przecie mówię. Od blisko dwóch tygodni, noc w noc demony pukają nam do bram. Ludzi ogarnia strach. Niepotrzebnie, mówię! Mury Havensteynu nie takie oblężenia przeżyły. Ale jestem w końcu głupim karczmarzem. - Mężczyzna prychnął, zawzięcie czyszcząc szklanicę. - Głupcy wolą się słuchać Ojca Ilberta. Zasrany klecha.

- Grzeczniej, kuuurwaaa! - Ryknął miejscowy pijaczyna, który chwiał się na stołku przy szynkwasie. - O świętym mężu mówicie, słudze bożym! Szacunku trochę, bezbożniku!

- Święty mąż? - Karczmarz zaśmiał się ponuro, bez humoru. - Zbałamucił młodą Neyerową, wbrew woli wziął jak swoją, ale nikt nie śmie go za to ukarać.

Pijaczek nie był jednak w stanie wdawać się w dyskusję na temat miejscowych duchownych. Jego styl życia był niestety wyczerpujący i zanim zdołał coś z siebie wykrztusić, rąbnął nosem w półmisek z kaszą. Po chwili zaczął cicho pochrapywać.

- A gdzie macie Egzarchę? - Carles przysłuchiwał się rozmowie, ale dopiero teraz zabrał głos. - Co, przymyka oko na wyskoki podopiecznych?

- A gdzie tam. - Karczmarz podobnie machnął ręką. - W stolicy jest, podobnie jak Graf który to niby rządzi na włościach. Kasztelan podobno posłał do nich listy z prośbą o pomoc, ale jak na razie nie ma żadnej odpowiedzi. Tu trzeba magów, nikogo innego. Modlitwy nic nie pomogą.

* * *


Najemnicy zdążyli zająć miejsca, zjeść podane jedzenie i upić trochę wina lub piwa, zanim ludzie zaczęli wychodzić z kościoła. Oglądali tłum rozchodzący się po mieścinie z jako takim zainteresowaniem, woląc skupić uwagę na strawie i napitku. Mimo wszystko widzieli, że karczmarz nie kłamał z tym strachem. Ludzie byli jacyś tacy bledsi, jakby zmęczeni, z zerową energią.

Obecni w zajeździe nie zdawali się mieć jednak takich problemów, chociaż może była to zasługa alkoholu. Każdy miał własne sposoby na radzenie sobie z ciężkimi sytuacjami - jedni uciekali w ramiona religii czy swych przekonań, drudzy szukali spokoju ducha na dnie butelki. Które podejście było lepsze, nie sposób było powiedzieć, ale na pewno zamartwianie się nie pomagało.

Goście w Havensteynie jak na razie mieli najmniej zmartwień. Najedzeni, co niektórzy pod humorkiem, z wizją pierwszego od wielu dni noclegu w łóżku nie mieli za bardzo powodów do narzekań. Nawet miejscowi nie sprawiali im problemów, zostawiając ich samych sobie. Tylko Narsaini, jak to zwykle bywało, byli co i rusz obdarzani nieufnymi spojrzeniami.

Nie mając nic lepszego do roboty, najemnicy spędzieli niemalże całe popołudnie w zajeździe, obserwując klientelę i strzygąc uszami. Większość rozmów kręciła się wokół nudnego, codziennego życia, ale parę ciekawych rzeczy usłyszeli. Jak choćby to, że Graf Karl Alban, bratanek i następca Księcia Greińskiego, nie był często widywany w Havensteynie. Kasztel i należące doń ziemie były tradycyjnie przyznawane następcy tronu, ale mało który Graf rządził hrabstwem bezpośrednio. Większość preferowała stolicę i książęcy dwór.

Znacznie popularniejszą od Karla Albana osobą w Havensteynie była jego kuzynka, a córka obecnego Księcia, Felicia Amalia. Niektórzy twierdzili, że jakiekolwiek prośby o pomoc należało kierować właśnie do niej. Księżniczka bowiem już raz przyszła kasztelowi z pomocą, mniej więcej rok temu, kiedy okolicą wstrząsnęła zaraza i nieurodzaj jednocześnie. Z tego co najemnicy usłyszeli, Felicia Amalia przybyła wtedy do Havensteynu z orszakiem Uzdrowicieli i wozami żywności. Do tej pory o tym pamiętano i nawet szeptano, że to ona powinna odziedziczyć ojcowski tron.

Mówiono też, że niedawno powołany Egzarcha Hannes za bardzo interesuje się polityką, a za mało swymi obowiązkami. Jego nieobecność w mieście była interpretowana bardzo nieprzychylnie. Podobnie zresztą jak rządzący w Jego imieniu Ojciec Ilbert właśnie, który miał tyluż zwolenników, co przeciwników. Największe wpływy posiadali oczywiście kasztelan Manfred Klug i dowódca garnizonu Ser Domenic Martyn; z tym że ten drugi był oskarżany o stronniczość, czego powodem była głęboka i zażyła znajomość z Ojcem Ilbertem.

* * *


Nadejście wieczoru było poprzedzone stopniowo pogarszającym się humorem miejscowych, a i sami podróżnicy odczuwali lekki niepokój. Madyass z Vindierim byli zdecydowanie o wiele bledsi, niż być powinni i jeśli przyjrzeć im się uważniej, trzęśli się jakby z zimna. Ale może po prostu nabawili się przeziębienia przez nocowanie w lesie podczas burzy. Ricard i Leto natomiast czuli się nieswojo w swojej skórze, a obandażowane rany zaczynały ich powoli swędzieć. Mieli tylko nadzieję, że Lornn i Pedrus dotrzymają obietnicy i przyjdą niedługo, żeby zmienić opatrunki.

Tymczasem jednak, nie mając nic innego do roboty, postanowili dołączyć do zgromadzenia na placu. Odkąd zaczęły się ataki, Ojciec Ilbert codziennie tuż przed zachodem słońca odprawiał skromne nabożeństwo i błogosławił mieszkańców miasteczka z kościelnych stopni. Nie inaczej było dzisiaj. Szczerze powiedziawszy, to nie wyglądał na kapłana. Bardziej przypominał poborcę podatkowego, z haczykowatym nosem i ciemnymi włosami. Czerwona szata z białymi akcentami jakoś do niego nie pasowała.

Ilbert był mówcą doskonałym i nie można mu było odmówić charyzmy. Kobiety, mężczyźni, starzy i młodzi jednakowo spijali każde słowo z jego ust. Nawet najemnicy złapali się na tym, że słuchają o wiele uważniej niż mieli zamiar. Kapłan przemawiał i przemawiał, mówiąc że nadszedł czas próby i nie należy tracić nadziei, że każdy może liczyć na bożą łaskę, że... No, generalnie przemawiał jak każdy kapłan.

Ricard poczuł, jak coś ciągnie go za rękaw i oderwał wzrok od Ilberta. Lornn stał zgięty wpół, dysząc ciężko jakby przebiegł maraton. Scenuttanin z niepokojem zauważył, że w oczach medyka nie widzi zwyczajowego spokoju, tylko strach. Panikę nawet.

- Oszaleli... - Lornn wydusił w końcu z siebie, zwracając uwagę tych nabliżej stojących. - Na zamku, oszaleli. Jak lunatycy, coś... Coś, infekcja, kurwa nie wiem. Od pazurów, taktaktak, pazurów.

- Nie bójcie się! - Ojciec Ilbert kontynuował przemowę. - Albowiem każdą ciemność prędzej czy później zastąpi światłość. Trwajcie silni w wierze! Jak mówią Święte Zwoje...

Ale co mówią Święte Zwoje się nie dowiedzieli. Z oddali dobiegło ich wycie wilka, tak znajome jak przerażające. Na jednym się nie skończyło; po nim nadeszło i drugie, i trzecie, i czwarte, i po krótkiej chwili cała okolica rozbrzmiewała wilczą symfonią. Cisza, jaka po niej nastąpiła, była wręcz nienaturalna.

- Brama! Brama jest otwarta!

I rzeczywiście, stała otworem. W oknach kordergardy i na murach tuż przy niej stała czwórka wartowników; jeden z nich był pewnikiem odpowiedzialny za operowanie mechanizmem otwierająco-zamykającym. Z tym że dzisiejszej nocy żaden z nich nie był szczególnie skłonny do wypełniania swych obowiązków.

Najemnicy i Ser Domenic zareagowali instynktownie, wyuczonymi ruchami dobywając broni zanim jeszcze w pełni zarejestrowali, co się dzieje. Zadziałała pamięć mięśni, instynkt. Inni nie byli niestety tak doświadczeni jak oni i dopiero kiedy w powietrzu zaświstały bełty, a plac przyozdobiły pierwsze ciała, zrozumieli. I wtedy rozpętał się chaos.

- Do broni! - Krzyknął Ser Domenic, kuląc się za tarczą.

Było coś dziwnego w tej mechanicznej precyzji, z jaką działali kusznicy. Strzał, przeładowanie, strzał, przeładowanie, strzał... Nawet przy wydłużających się cieniach doskonale można było dostrzec, że ich ruchy nie były naturalne. Zbyt sztywne, zbyt automatyczne.

Ghrarr wiedział. Wiedział, dlaczego wartownicy zwrócili się przeciw swoim sąsiadom, przyjaciołom i rodzinom. Czuł chaotyczną, niszczycielską energię w ich ciałach, żerującą na nich niczym pasożyt. Tak jak zwykła istota pełna była magii, tak w nich huczało coś innego. Coś, czego nie potrafił określić.

Zepsucie.

Ale nie tylko w nich. Narsain nie chciał wierzyć, chciał się mylić.

Cztery punkty na kordergardzie i murach nie były jedynymi. Te inne były bliżej mieszańca i miały w sobie więcej życia, aniżeli rozkładu, ale to miało się wkrótce zmienić. Wkrótce będą buzować zepsuciem jak kusznicy.



Madyass.

Vindieri.

Leto.

Ricard.



Zepsucie płynęło w ich żyłach.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 11-01-2014 o 00:49.
Aro jest offline