Kroki zbliżały się, gdy wiedźminka szybko i zwinnie skryła się za uchylonymi drzwiami. Tup, tup, tup. Powoli, jakby człowiek ten miał na karku bardzo wiele lat i każdy wysiłek stanowił dla niego nie lada wyzwanie. Światło, które niósł ze sobą, kołysało się w rytm tych kroków. Kufer poruszył się jeszcze raz.
- Już idę. Chowaj się, będę szukał!
Głos zdawał się brzmieć o ton czy dwa wyżej niż poprzednio, a już na pewno wtedy, gdy Arina rozmawiała z nim przez drzwi. Tak się mówi do dzieci, a przynajmniej niektóre stare babcie tak mówią do dzieci, najchętniej nie swoich.
Lub znacznie inny, gorszy typ istot ludzkich.
Wreszcie dotarł na piętro i pchnął drzwi. Najpierw wkroczyła do środka zasłonięta latarnia, odrzucając ciemność i wypychając cienie na boki, jak złe, nieproszone, psotne chochliki. A potem wszedł mężczyzna w długiej, powycieranej i mającej najlepsze lata za sobą szacie. Płaszczu może? Zresztą mało ważne. Twarz jego zdawała się być trupio blada w nikłym świetle, nawet dla potrafiącej dostosować źrenice wiedźminki. Pozbawiona zarostu, w większości także na głowie, była jednak twarzą niezbyt starego mężczyzny. Podłużna, trochę wychudzona, o małych, zaciśniętych ustach i nie pasujących do całości, błyszczących, szeroko otwartych oczach. Niewielki nos zdawał się być ciemniejszy od reszty, a skóra na policzkach jakby za mocno naciągnięta na kości.
- Dobry wieczór...
Na dźwięk cichych słów, zmierzający prosto do kufra pustelnik podskoczył, odskakując do tyłu i zasłaniając się latarnią. Wydał też z siebie raczej zabawny, piskliwy dźwięk. Odskoczył w tył. Poznał ją po sekundzie czy dwóch.
- To ty! Jak śmiesz! Do drzwi pukać nie uczono?! - złapał się wolną ręką za serce, próbując uspokoić przyspieszony oddech. |