Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2014, 04:06   #40
sheryane
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Heaven's Hill. Na widok znajomego miejsca Susan poczuła coś w rodzaju ulgi. Co prawda nie powinno jej tu być... Ale i wiele innych wydarzeń nie powinno mieć miejsca tego dnia. Z dwojga złego wolała być setki kilometrów od domu, niż cierpieć katusze na kole tortur. Koło tortur. Koło fortuny. Tortura – fortuna. To zabawne, jak bardzo podobne były te słowa. Dwie litery. Wrzask Laury na nowo rozbrzmiał jej w uszach. Szybko otrząsnęła się ze wspomnienia wykrzywionej w bólu twarzy koleżanki z Silver Ring High School. High School. Heaven's Hill. Laura Clark. Emma Durand. Emma, nie-Emma, a jednak tak bardzo podobna. To wszystko musiało się jakoś łączyć. Niestety czas na wydostanie się z Koszmaru, nie był odpowiednim do rozmyślań. Szybko okazało się, że choć miejsce wyglądało jak Heaven's Hill, to chyba jednak nie było nim do końca. Za czasów jego świetności drzwi nie były tak charakterystycznie zdobione.

Kobiety przeprowadziły krótką burzę mózgów na temat zaistniałej sytuacji. Obecność Emmy, która wywarła na Susan wrażenie silnej i niezłomnej osoby, była bardzo kojąca. Choć Chatière nie była słaba duchem, to możliwość czerpania z czyjegoś spokoju – nawet jeśli powierzchownego – była nieoceniona. Być może nie powinny się rozdzielać, ale zapewne istniał jakiś powód, dla którego każda karta miała swoje wrota. Wkrótce panna Durand zniknęła za drzwiami ozdobionymi wizerunkiem Cesarzowej. Pasował do niej. Czy mógł pasować do Emmy z przeszłości Susan? Czy też była taka, gdy była młodsza? Biorąc pod uwagę jej zacięcie w sprawach dotyczących wychowania krnąbrnej dziewczynki – tak, było to bardzo możliwe. Sue wyrzuciła z głowy te myśli. Wspominanie opiekunki nie było przyjemnym zajęciem, zwłaszcza po tym jak ujrzała... zamknęła ten obraz gdzieś za drzwiami świadomości, nie dopuszczając go do siebie.

Wyciągnąwszy kartę z kieszeni marynarki, porównała oba wizerunki – narysowany i wypalony. Pomijając technikę wykonania i ślady kruczej krwi na karcie w dłoni Susan, oba były identyczne. Te same, nieludzkie istoty z tą samą drwiną spoglądały na nią z obu obrazów. Rozejrzała się dookoła, zatrzymując wzrok na kolejnych Arkanach. Dwadzieścia innych osób złapanych w pułapkę koszmarnej gry. Ale co było stawką? Czy została już określona? Czy wszyscy dotrą do swoich drzwi? Czy przeżyją? Drżąc na całym ciele, Susan przyłożyła kartę do czytnika, który w pierwszej chwili wydawał się tak bardzo nie na miejscu, po czym ciche szczęknięcie poinformowało ją o otwarciu zamka. Wzięła głęboki oddech i uchyliła drzwi, ostrożnie zaglądając do środka, gotowa do ucieczki w każdej chwili.

Zaglądała do... pustego pokoju przesłuchań! Na stole stał ów znajomy magnetofon szpulowy. Wyłączony. Obok niego leżała książka dotycząca średniowiecza, otwarta na rozdziale “Prawo i tortury w średniowiecznych miastach”. Tak samo jak ostatnim razem. Był to ten sam pokój, w tych samych podziemiach. Nawet obok drzwi leżała porzucona torba Susan z dokumentami sądowymi i laptopem. Jedyną różnicą był... zrealizowany czek. Nieduży kawałek papieru z wypisaną sumą pięćdziesięciu tysięcy dolarów i niewyraźnym, acz znajomym, podpisem. A w każdym razie... znajomo wyglądającym. Bo tę parafkę jedynie skądś kojarzyła, ale nie mogła przypomnieć sobie skąd. Podniosła czek, rozglądając się po pomieszczeniu, jakby chciała się upewnić, że w żadnym kącie nie czai się czarna zbroja. Przyjrzała się dokumentowi. Polecenie wypłaty przez Pacific Capital Bancorp, czek na okaziciela zrealizowany w Miami ponad sześć lat temu. Pracownica banku naniosła na jego tylnej stronie datę i zapewne nazwisko osoby, której te pieniądze wypłacono. Susan Chatière. Tyle że... przecież nic takiego nie miało miejsca! Nie pamiętała tego wydarzenia. I nigdy nie korzystała z usług tego bank! I niby dlaczego ktoś miałby być tak hojny wobec niej?

Weszła do środka, niemal podskakując na dźwięk zamykających się za nią drzwi. Zabrała czek, postanawiając przyjrzeć mu się później, i wrzuciła do torby. Czym prędzej musiała opuścić to miejsce, wydostać się na górę, na otwartą przestrzeń, na świeże powietrze. Za drzwiami nie było już Heaven's Hill. Pełna niepokoju wyszła na korytarz, spodziewając się, że lada moment natknie się na któregoś z czarnych rycerzy. Jednak nic takiego się nie stało. Otoczenie nie wyglądało już jak średniowieczny loch, a po prostu jak zamknięte podziemia sądu. Te same, którymi się tu dostała. Z pozoru nic nie czaiło się po kątach, ale ciemność czająca się wokół wydawała się jakby głębsza? W miarę jak Susan mijała kolejne korytarze, miała wrażenie, że cienie obok których przeszła, wyciągają się ku niej, próbując jej dosięgnąć. Na szczęście winda była na swoim miejscu. Chatière poprzysięgła sobie, że w przyszłości będzie poruszać się już tylko schodami, by nie trafić znów do wyłączonego z użytku skrzydła...

Ludzie. Ludzkie głosy i narzekania. Ludzie ubrani w normalne dwudziestopierwszowieczne ubrania. Ludzie utyskujący na polityków, na chłam w telewizji. Dotarła do holu, w którym przelewali się ludzie... prawnicy, ochrona, sekretarki, każdy z nich dążący do jakiegoś pomieszczenia. Wróciła do normalnego świata, choć przez chwilę jeszcze wydawało jej się, że jest poniekąd obok tego wszystkiego. Zupełnie jakby spoglądała na normalne życie przez taflę grubego szkła. Szybko dotarło do niej jednak, że jest to normalny świat, w którym ma swoje obowiązki, do których wypełniania zmierzała, gdy wszystko się posypało. Rozładowany telefon nie pozwolił na sprawdzenie czegokolwiek, więc Susan w pośpiechu udała się do uprzejmego portiera, który już raz odpowiadał na jej dziwne pytania. Zapytawszy o godzinę, dowiedziała się, że cała dziwna podróż przez czas i rzeczywistość trwała aż dwie godziny. W życiu nie powiedziałaby, że minęło aż tyle czasu, ale naturalnym było, że kiedy organizm zalewają fale adrenaliny, nie zwraca się uwagi na tak przyziemne rzeczy...

Podziękowawszy, szybkim krokiem udała się do toalety. Rzut oka w lustro upewnił ją, w jak opłakanym stanie była. Przeczesała dłońmi zmierzwione włosy. Twarz przemyła zimną wodą. Szybki ruch czarnej kredki do oczu i muśnięcie pudru wystarczyło za cały makijaż. Jednak dziwnego, chorobliwego błysku w oczach nie była w stanie zamaskować. Przybrudzona marynarka oraz otarcia tu i ówdzie boleśnie świadczyły o tym, że niedawne przeżycia nie były tylko halucynacją. Susan oparła dłonie o umywalkę, zbierając siły na stawienie czoła rzeczywistości. Zacisnęła dłonie, czując jak palce wpijają się w twardą, chłodną powierzchnię. Spojrzała w oczy swojego lustrzanego odbicia.
~ Jesteś Susan Chatière, mieszkanka Nowego Jorku, tłumaczka, na usługach sądu stanowego. Weź się w garść i bierz się do roboty. ~ powtarzała w myślach.
Trzy głębokie oddechy później Susan opuściła toaletę i udała się w pośpiechu do sali, w której odbywało się kolejne służbowe spotkanie.

Wypadek na drodze do pracy i straszne korki okazały się skuteczną wymówką, którą dodatkowo potwierdzał rozładowany telefon, przez który Susan nie była w stanie poinformować o spóźnieniu. Nie obyło się jednakże bez ostrzeżenia na przyszłość i wyraźnego polecenia, aby był to pierwszy i ostatni raz. Chatière przytaknęła pokornie i zdwoiła wysiłki, by nadrobić stracony czas. A nie było to łatwe... Stale coś ją rozpraszało. Nie mogła skupić się na pracy. Zaś świadomość, że drugi dzień z rzędu wypada z rytmu wcale nie poprawiało jej samopoczucia. Perfekcjonizm leżał w jej naturze i jakiekolwiek odstępstwa nie były dopuszczalne. Nawet jeśli średniowieczny horror wydawał się dobrym argumentem do ukojenia sumienia – nie wystarczał. Godziny wlokły się niemiłosiernie. Opuściwszy po wszystkim salę, Susan czuła się, jakby nie spała od tygodnia. Podskakiwała na najlżejszy szmer, otwieranie każdych kolejnych drzwi było niezwykle stresujące, a na myśl o tym, że ma wrócić do dużego, pustego domu przechodziły ją lodowate dreszcze strachu. Szczęściem w nieszczęściu rozwiązanie napatoczyło się samo.


Hej, wszystko w porządku? – usłyszała za sobą zatroskany, męski głos.
Drgnęła zaskoczona i o mało nie upuściła torebki, w której szukała kluczyków do samochodu.
N... To znaczy tak... Dlaczego? – odgarnęła kosmyk włosów za ucho, unikając spojrzenia Matta.
Blado wyglądasz. Coś się stało?
Jestem zmęczona, ta sprawa daje mi w kość. – odpowiedziała szybko, może odrobinę zbyt szybko.
Na pewno tylko to? – nie wyglądało na to, żeby dzisiaj dał się łatwo spławić.
Susan przygryzła lekko wargę i podniosła wzrok na kolegę. Ciepłe spojrzenie i łagodny uśmiech podziałały na nią niemal rozczulająco. Niemal. Przecież Chatière nie rozczulała się z byle powodu.
N... Nie do końca. – zająknęła się ponownie, zupełnie nie w swoim stylu.
Mogę jakoś pomóc?
Nagle ją oświeciło. W normalnych warunkach nawet by o tym nie pomyślała, ale w obliczu porannych zdarzeń...
W zasadzie... Tak. Masz jakieś plany na wieczór?
Nie. – odpowiedział bez zastanowienia, przyglądając się jej z ciekawością.
Kobieta milczała chwilę, układając myśli w słowa. Problemem polegania tylko na sobie i braku prawdziwych przyjaciół były właśnie takie sytuacje. Od dłuższego czasu jedyną bliższą jej osobą był Jeremy, czasem Joshua, ale jeśli oni akurat byli poza zasięgiem, to nie miała do kogo się zwrócić. Wizja samotnego wieczoru szybko pchnęła ją do dość desperackiej decyzji.
Chciałbyś... Mógłbyś wpaść do mnie po pracy? Najlepiej na noc. – widząc jego zdziwienie, szybko sprecyzowała wypowiedź. – Obiad, jakiś film... Nie chcę być sama. – wyjaśniła przyciszonym głosem.
Będę zaszczycony. – odpowiedział z tym swoim rozbrajającym uśmiechem. – Co masz ochotę obejrzeć?
Najwyraźniej opłakany stan, w jakim była Susan, ton głosu i zlęknione spojrzenie włączyły u niego tryb rycerza w lśniącej zbroi, bowiem nie drążył tematu.
Mogą być „Szybcy i wściekli”. – wybrała tytuł, który nie sugerował romantycznego wieczoru przy świecach. – Dziękuję Matt, będę miała u ciebie wielki dług...
Z tym też jakoś sobie poradzimy. – błysnął zębami w zawadiackim uśmiechu. – Kończę za godzinę. Jedź spokojnie do domu. Zajmę się resztą.
Susan tylko skinęła głową w odpowiedzi, siląc się na blady uśmiech, po czym udała się na parking.

***

Drobna dłoń w ostatniej chwili uniknęła pacnięcia kuchenną rękawicą, a jeszcze ciepłe ciasteczko wylądowało w ustach małej dziewczynki.
Pyfne!
Nie mówi się z pełnymi ustami, Sue. – upomniała ją niania.
Pyszne! – poprawiła się, po czym obiegła kuchenną wyspę i przytuliła się do kobiety. – Naucz mnie takie robić!
Opiekunka w milczeniu pogroziła palcem podopiecznej.
Proszę. – dodała mała.
W nagrodę legalnie dostała drugie ciastko. Na prośbę dziewczynki kobieta zakrzątnęła się w kuchni, przygotowując wszystkie składniki i naczynia. Niania była dla małej niczym matka i kochała ją jak własne dziecko, którego nie miała szczęścia urodzić. Czas i trudy życia odbiły piętno na urodzie kobiety. Ciemne włosy przyprószyła siwizna, a wokół oczu wyraźnie odcinała się siatka zmarszczek.
Chodź tutaj, siadaj. Najpierw musisz wsypać dwie szklanki mąki...Świetnie. Teraz wbij jajko. Na razie tylko jedno... – tłumaczyła i nadzorowała kolejne kroki, wprowadzając dziecko w tajniki sztuki kuchennej, sama będąc w niej artystką.
Gdy ciastka powędrowały do piekarnika, dziewczynka przytuliła się do opiekunki i pocałowała ją w policzek.
Kocham cię, Emmo.
Ja ciebie też, Susan.

***

Gorąca woda spływała z deszczownicy, ale wspomnienia nawiedzające Susan nie pozwalały jej się rozluźnić. Do tego co chwilę upewniała się, że karta z Kołem Fortuny leży w zasięgu jej ręki, nie dbając o to, że właśnie zalewa podłogę łazienki. Po wyjściu z kabiny Chatière wskoczyła w wygodny dres, a karta tarota powędrowała do kieszeni bluzy. Nie zamierzała rozstawać się z nią ani na chwilę. Kto wie, kiedy koszmar znów nastanie i kiedy ponownie przyjdzie jej odszukać właściwe drzwi. Po domu poruszała się ostrożnie, jakby za chwilę okno miało zostać roztrzaskane przez oszalałego kruka albo zza rogu miał wyskoczyć rycerz w czarnej zbroi. Pustka, która zwykle była ukojeniem po całym dniu pracy, teraz stała się prawdziwą udręką. Telefon był podłączony do ładowania, ale milczał jak zaklęty. Susan przeszła do pokoju dziennego i odszukała w torbie tajemniczy czek. Wpatrywała się w niego uważnie, jakby miał udzielić jej odpowiedzi na pytania, które postawił. Ten jednak ani myślał odpowiadać.

Dzwonek do drzwi na chwilę rozstroił chwiejny spokój, który Susan w sobie zbudowała. Zaraz jednak dotarło do niej, że przecież zorganizowała sobie towarzystwo na noc. Nakazała sobie zatem trzymać nerwy na wodzy.
Cześć, jeszcze raz dziękuję. – powitała go, gestem zapraszając do środka.
Cała przyjemność po mojej stronie. – rzekł kurtuazyjnie, podając jej reklamówkę z dwoma butelkami Coulaine Chinon. – Mam obie części „Szybkich i wściekłych”. Wziąłem też jeden z moich ulubionych filmów, gdybyś miała ochotę na coś cięższego.
Mhm, a jaki? – zapytała, odstawiając wino na blat w kuchni.
”Kruki”, Hitchcocka.
Lodowate palce strachu musnęły kręgosłup Susan.
Nie przepadam za horrorami... – wydukała.
Żartowałem. Nie przyniósłbym ci czegoś takiego na taki nastrój. – odparł ciepło, uspokajająco. – Wziąłem jakąś komedię. Polecili mi w wypożyczalni. A co do obiadu, to pomyślałem, że zamówimy coś do domu. Znam świetny lokal z dostawą. Meksykańska kuchnia. Lubisz. – stwierdził raczej, niż zapytał.
Skąd wiesz?
Odpowiedział jej tylko uśmiechem.

Wieczór mijał spokojnie, w lekkiej i przyjaznej atmosferze. Jedzenie było bardzo smaczne, a francuskie wino wyśmienite. Zaś „Szybcy i wściekli”, jak zawsze, byli dobrzy na wszystko i do wszystkiego. Matthew był niezwykle grzeczny. Nie robił głupich aluzji i niczego nie próbował. Otoczył Susan ciepłem i troską, których tak potrzebowała, ale zarazem widziała – czy też wyczuwała – że język aż go świerzbi, by zapytać, co jest nie tak. Był jednak na tyle taktowny, by nie naciskać. Po paru lampkach wina Chatière poczuła się na tyle dobrze w jego towarzystwie, by podzielić się z nim choć okruchem ostatnich wydarzeń. Miała nadzieję, że i jej lepiej zrobi rozmowa, która nie urwie się zaraz przez brak zasięgu lub rozładowaną baterię.
Przepraszam za to zamieszanie. Miałam ostatnio nieprzyjemny wypadek... – opowiedziała mu historię nocnej wizyty oszalałego ptaszyska, pomijając jedynie kwestię tajemniczego Koła Fortuny. – Krew i pióra były wszędzie. Naprawdę nie mam ochoty znowu tego przeżywać. Lekarz mówił coś o wściekliźnie. Może jest więcej takich w okolicy...
Matthew objął ją przyjacielskim gestem.
Rozumiem. I rozumiem tę gwałtowną niechęć do „Kruków”. – stwierdził z uśmiechem.
Najwyraźniej zauważał więcej, niż Susan pierwotnie się wydawało. To było trochę niepokojące.
Mnie kiedyś napadł bezdomny, chyba bezdomny, pies. – dodał, choć przez moment wydawało się, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze.

Ludzi, którzy wyrzucają zwierzęta z domów, też bym eksmitowała. Nie rozumiem, jak można zrobić coś takiego. Zostawić istotę tak kochającą i ufną, jednocześnie nieprzystosowaną do życia na wolności, na pastwę losu. – Susan pociągnęła temat psa, mimo że argument był średnio trafny.
Uwielbiam psy. To tak kochane i lojalne zwierzęta. – podsunęła Mattowi pusty kieliszek, prosząc o uzupełnienie go. – Ostatnio nawet znajomy stwierdził, że powinnam sobie psa sprawić. Obawiam się jednak, że przy moim trybie życia byłby to bardzo smutny i samotny pies. – westchnęła, zawiedziona.
Świetnie to rozumiem. Ja też chętnie zaadoptowałbym psa. Najlepiej niedużego i cichego. – Matt zaśmiał się gardłowo.
Susan zaprotestowała:
O nie, nie. Najlepiej właśnie dużego! Taki dog niemiecki albo tosa. To dopiero cudne stworzenia.
To nie lepiej od razu kupić sobie konia? – parsknął Matt z rozbawieniem.

Wybiła północ. Obie butelki wina zostały opróżnione. Susan i Matthew zgodnie stwierdzili, że najwyższy czas położyć się spać.
Kanapę można rozłożyć. W środku jest czysta pościel.
Okej, poradzę sobie. Wyśpij się. Pojedziemy rano moim autem, a po pracy odwiozę cię do domu. – Matt przedstawił plan, nie zważając na lichy protest Susan.
Chatière uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Dziękuję. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
Dasz się zaprosić na randkę, jak już poczujesz się lepiej.
No nie wiem... – Susan jakoś nie sądziła, by miało to szybko nastąpić, a nie chciała dawać mężczyźnie złudnej nadziei.
Przecież jesteś wolna, prawda? – najwyraźniej i jemu wino zaszumiało w głowie, przesuwając nieco granicę, której tak długo starał się nie przekraczać tego wieczoru.
Sue natychmiast pomyślała o swoim nieformalnym związku z Jeremym.
Prawda. – w końcu miała u Matta wielki dług. – Deal. Dobranoc.
Śpij dobrze, Sue.

Chatière upewniła się, że alarm jest włączony i udała się do sypialni. Zamieniła dres na koszulkę nocną i narzuciła na ramiona lekki szlafrok. Do jego kieszeni przełożyła Koło Fortuny. Podeszła do okna, by opuścić roletę... Nagle dojrzała w oddali błysk szkarłatu, ledwie mignięcie, i zamarła w przerażeniu. Uważnie wpatrywała się w cichą i spokojną okolicę. Nie mogły to być światła samochodu, przecież rozpoznałaby coś takiego. Przepatrywała cały widoczny teren w tę i z powrotem. Dopiero gdy upewniła się – albo wmówiła sobie – że był to tylko wytwór jej wyobraźni, z duszą na ramieniu udała się do łóżka. Gdy już sen kładł się cieniem na jej myśli, zrozumiała, że obecności Matta na dole daje tylko złudne poczucie bezpieczeństwa, wszak Koszmar mógł wrócić w każdej chwili...
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline