Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-12-2013, 22:57   #31
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark


Annabell opierała się plecami o zimne drzwi. Za sobą słyszała niewyraźne krzyki, różnych osób. I całkiem wyraźne strzały z broni palnej.
Bum, bum,bum… rozbrzmiewało w jej uszach.
Przed sobą miała ciemny korytarz, ledwo rozświetlany przez migoczące świetlówki. Ani żywego ducha przed. Co to była za księgarnia do cholery?


Świetlówki migały szaleńczo i hipnotycznie nadając temu miejscu atmosferę ciemnej bocznej uliczki. Wyobraźnia Annabell sama zaludniała boczne pokoje... mordercami z siekierą, zboczeńcami wszelkiego rodzaju. Bo co innego mogło się kryć? Książki?
No… w sumie powinny być książki. W końcu były to magazyny księgarni.
Ale strach wywołany hukiem broni, utrudniał logiczne myślenie.
Na razie drżącą dłonią wyciągnęła komórkę i zaczęła wystukiwać numer.


Przyłożyła komórkę do ucha i po usłyszeniu głosu dyspozytorki, zaczęła nerwowym głosem składać zawiadomienie o przestępstwie. Komórka zamarła w połowie.
Straciła sygnał. W mieście oplecionym dziesiątkami nadajników telefonii komórkowej, aparat Annabell zgubił sygnał… w środku rozmowy z policją.
Ale nie tylko zaskoczyło pannę Clark.
Cisza… Było cicho dookoła niej. Żadnych strzałów, żadnych krzyków. Nic. Opierając się o drzwi Annabell czuła ich nikły opór. Nie były zamknięte.

Jeremy Perrier


Chowanie oficera “John Doe”, było męczącym i dość traumatycznym przeżyciem. Może i nie przyprawi Jeremy’ego o nocne koszmary do końca życia. Ale i tak nie będzie to wspomnienie, do którego będzie sięgał pamięcią. Najlepiej je wyrzucić z głowy jak najszybciej. Zdusić w sobie, zepchnąć w głąb. Zapomnieć.
Ale to od jutra. To doświadczenie było wyczerpujące, zarówno na poziomie fizycznym jak i psychicznym. Był zmęczony, bardzo zmęczony.
Sen więc przyszedł szybko i był głęboki.
-Jerome… Jerome… Jerome, wstawaj bydlaku!- czyjś znajomy wyrwał Jeremy’ego ze snu. Obudził się nagle i rozejrzał po pokoju. Czuł smród zgnilizny. Czuł odór pleśni.
Ale nie słyszał nikogo. Może mu się tylko przyśniło?
Telewizor włączył się nagle. Kanał TCM nadawał reklamówkę jakiegoś starego horroru.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5gUKvmOEGCU[/MEDIA]

Jeremy przyglądał się temu przez chwilę, a potem usłyszał głos. Drwiący i zimny męski głos. Znajomy… Ale Perrier nie był w stanie dopasować głosu do twarzy.
-Naprawdę… nie masz czasu na telewizję Jerome. Oni i ja… idziemy po ciebie gnido.- głos był wyraźny i rozlegał się w całym pomieszczeniu.- Wyjrzyj przez okno…
Jeremy ruszył ku niemu i zobaczył.


W mrokach lekko wyraźne kuśtykające postacie ludzi, dziesiątków ludzi. Otaczali powoli motel w którym Jeremy przebywał.
-Myślałeś że będzie tak łatwo. Kulka w łeb i pozbycie się ciała?- zarechotał głos.- Jerome… stary kumplu. Człowieka można zabić tylko raz.
Choć pisarz nie potrafił stwierdzić, czy te postacie które widział w mrokach nocy były żywe czy martwe, to jedno było pewne. Osaczały go.

Teodor Wuornoos


To była bardzo odważna, albo bardzo głupia decyzja. Prawdopodobnie jednak i głupia i odważna.
Stwory osaczały Teodora zaskoczone tym, że nie uciekał. Teraz Teodor mógł się przyjrzeć tym dziwaczny abominacjom. Stwory nie były, ni wilkami ni wilkołakami. Ich pokraczne i przygarbione półzwierzęce-półludzkie sylwetki wydawały się zatrzymane w przejściu ze zwierzęcej do wilkołaczej formy. I gniły. Teodor czuł teraz odór pożeranego trądem ciała.
Byłyby żałosne, gdyby nie były straszne.
Teodor jednak był na wojnie, potrafił zapanować nad strachem i wierzył w siłę swego głosu i argumentów. I odniósł sukces, ale nie taki jak się spodziewał.
-Morderca…- syczały kolejne stwory.- Zdrajca… Przewodniku Śmierci, nie upilnowałeś go... Nie upilnowałeś kostuchy...Krew przelana przez niego jest na twoich rękach… Pozwoliłeś nas zabić…
Eee… co? Teodora zaskoczyły te słowa. Jakiej znowu Śmierci? Te stworzenia obwiniały go o swój zgon, ale przecież… żyły?
-Zabić! Zabić zdrajcę! Zabrać jego do duszę do piekła, które nam zgotował.- czas który zdobył swą przemową, właśnie się kończył.
Krok do tyłu. Kolejny … chybotliwa wąska kładka, wiatr wiejący na tej wysokości szarpał ubranie. A rana na nodze sprawiała ból.


Pod stopami Teodora rozpościerał się widok zniechęcający do skoku. To było wystarczająco dużo metrów, by roztrzaskać się na betonie. Jeszcze jeden krok. Stwory ruszyły w kierunku Teodora z wściekłością w oczach. Nie były jednak wystarczająco dobrze zorganizowane. Przepychały się i warczały nawzajem i spychały na boki. Dwa z przodu zostały zepchnięte na boki przez napierającą z tyłu sforę z wyciem poleciały w dół na spotkanie z ziemią. Głośne plaśnięcie świadczyło o tym, że spotkanie to było nie zakończyło się dla nich dobrze. Kuśtykający Teodor z trudem zachowywał równowagę na tej wąskiej belce wędrując na drugą stronę, do kolejnego budynku. Co prawda mógł skoczyć i liczyć, że miał rację. Że to sen.
Ale trudno było przekonać do tego wrodzone instynkty… Poza kiedy się śni, to rzadko jest się tego świadomym. Stwory nie radziły sobie na kładce lepiej od Wuornosa.

Na szczęście dla niego…
Strach zagłuszał ból w nodze, jakimś cudem wiejący wiatr nie strącił się go z tej kładki. Jakimś cudem wilcze abominacje nie zdołały dorwać go na niej. Zaślepione wściekłością i gniewem… były jednak uparte. Mimo przepychanek, mimo strącania towarzyszy, korowód abominacji szedł powoli za Teodorem ścigając namiętnie swą ofiarę. Teodor był bezpieczny póki co, ale jak długo?

Susan Chatiere


Dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że Susan odruchowo się skuliła. Serce waliło jak młot. Wyobraźnia podsuwała kolejne “zabawy” jakie mogli zastosować na jej oprawcy.
Drzwi otwierały się powoli, po czym usłyszała dźwięk stali. Okuci w zbroje strażnicy weszli do środka. Susan zamarła i zacisnęła oczy.


Bała się. Bała się że ją znajdą i wywleką. Bala się że zaciagną ją do Laury. I że skończy jak kobieta w klatce. Serce waliło Susan jak młot, łzy same napływały do oczu. I nic nie słyszała.
Czy sobie poszli? Czy wyszli? Nie słyszała rozmów, nie słyszała ruchów, nie słyszała oddechów.
Ośmieliła się wyjrzeć.


Stali tam. Dwie sylwetki w czarnych jak noc zbrojach, nieruchome i czujne. I nieludzkie, tak bardzo nieludzkie. Nie widziała ich oczu. Tą część twarzy wypełniała szczelina pełna wręcz piekielnie czerwonego światła. Zamarła na moment, po czym szybko się schowała przymykając oczy i modląc się do Boga, by nie zauważona. Sekundy ciągnęły się we wieczność, ale w końcu… dźwięk zbroi. Zauważyli?! Boże nie!
Dźwięk zamykanych drzwi. Odetchnęła z ulgą. Na razie była bezpieczna… Na razie.

Emma Durand


Drzwi… znaleźć drzwi!


Jakie do cholery drzwi?!
Korytarz wydawał się ciągnąc w nieskończoność. Emma biegła starając się nie patrzeć na boki. Bowiem widoki po bokach przypominały wyjątkowo realistyczny dom strachów. Schody… prowadzące do góry schody. Uzbrojona w wiatrówkę Emma zaczęła się po nich wspinać dochodząc do podziemi jakiegoś mocno zaniedbanego budynku. Była jeszcze na terenie Zoo, czy nie?
Nie wiedziała. Nie miało to zresztą znaczenia. Liczyły się drzwi. A tych tu było dużo.
Podziemia te były bowiem korytarzem pełnym drzwi i rozwidlającym się na końcu. Podeszła do pierwszych z brzegu drzwi, otworzyła i zdębiała.


Sala tortur. Autentyczna sala tortur, z łańcuchami i kajdanami i urządzeniami do zadawania bólu.
I plamami krwi… zaschnięte może i dało się uznać za złudzenie. Za zacieki na ścianach. Ale widziała też świeże ślady krwi na podłodze. Zszokowana zamknęła szybko drzwi to tej celi…
Gdzie trafiła? Gdzie polazła. Strach pełzł po jej kręgosłupie niczym wąż.
Emma otworzyła kolejne drzwi, naprzeciw odkrytej sali tortur. I trafiła jeszcze gorzej. Wiszące na hakach szczątki ludzkie. Ciało tak porozrywane i poszarpana że ledwie przypominało człowieka. Świeżo zamęczony trup. Tu nie było już subtelnych wskazówek. Tu prawda uderzała z całą oczywistością. Emma trafiła z deszczu pod rynnę.

Sophie Grey


Sophie potrzebowała się odstresować. Po dłuższej chwili milczenia i szukania kandydatów na swoich psychofanów i innych zboczeńców nie potrafiła wymyślić żadnego imienia. W końcu nie znała nikogo magnetycznej osobowości podobnej do filmowych roli Jacka Nicholsona. Nikogo, kto mógłby się odważyć na coś takiego. Jako fotograf zawsze stała po drugiej stronie kamery, toteż nie miała wielbicieli. Była anonimowa… więc co się zmieniło. Potrzebowała się odstresować, więc wzięła prysznic. I pistolet do łazienki. Nie była wszak głupią siksą z horroru klasy B, by dać się zarżnąć naga pod prysznicem. Jeśli ten psychol zaatakuje ją wtedy, wpakuje mu cały magazynek w brzuch.
O ile ją znajdzie.


Spod prysznica wróciła już bardziej spokojna. Rozejrzała się pokoju zastanawiając się co jej w zasadzie nie pasuje.


Niby pokój wyglądał tak samo. I nic się nie zmieniło, a jednak… coś czuła że jest nie tak. Detale nie pasowały do tego co zapamiętała wchodząc. Kwiatki! Nie było ich na tapecie.
Znikły kwiatki z tapety. Jakim cudem.
Potem następny detal zwrócił uwagę Sophie. Ułożone na poduszce litery wycięte z gazety.


Układały się one w pytanie, na które Sophie nie znała odpowiedzi. Zresztą… czy odpowiedź miała znaczenie? Prawdziwy sens tkwił bowiem w pytaniu. Ktoś tu wszedł i je ułożył starannie na poduszce, gdy ona się kąpała. Po raz drugi jej twierdza została zbezczeszczona.
I wtedy… Ostrze noża przebiło pościel od spodu i powoli zaczęło ją rozcinać. Było niczym żądło owada rozcinającego kokon. Ale przecież to niemożliwe. Pod pościelą był materac, pod materacem sprężynowy szkielet łóżka. Ręka trzymająca nóż musiała zatem należeć do osoby będącej zaszytą w materacu! To przecież absurdalne i niemożliwe!
Ale działo się na jej oczach.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 14-12-2013 o 23:17.
abishai jest offline  
Stary 17-12-2013, 00:44   #32
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Stała skulona za żelazną dziewicą, nie mając odwagi choćby odetchnąć. Nagromadzone łzy spływały w milczeniu po jej policzkach. Przycisnęła dłonie do ust, tłumiąc szloch. Drżała na całym ciele, kompletnie nie wiedząc, co dzieje się dookoła. Przecież powinna właśnie siedzieć w jednej z sal sądowych i zajmować się sprawą, która ostatnio zdawała się całym jej życiem. Zacisnęła powieki, pragnąc, by po ich otwarciu była na powrót w znanym sobie, realnym świecie. Ale to nie pomogło… W ciemności własnego umysłu powrócił obraz czarnej zbroi wypełnionej upiornym, szkarłatnym światłem. Takim samym światłem, jakie wyzierało z oczu kruka, który zaatakował ją tamtej nocy. Ostatniej nocy. Kiedy to w zasadzie było? Czy wydarzyło się naprawdę?

Otrząsnęła się z odrętwienia, nasłuchując dalszych oznak obecności - lub jej braku - tajemniczych czarnych rycerzy. Cisza aż dzwoniła w uszach. Susan ostrożnie wyjrzała ze swojej kryjówki, starannie omijając wzrokiem nadgniłe ciało. Dobrze wiedziała, że ta kobieta tam jest, ale wcale nie potrzebowała na nią patrzeć. Widziała już zbyt wiele, by mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, co ją spotka, jeśli trafi na któregoś ze swoich oprawców.

Zmusiła się do ruchu. Przecisnęła się ponownie przez wąskie przejście, ocierając sobie mocniej skórę dłoni i ramion. Zbliżyła się do drzwi, nasłuchując. Całe ciało napięło się w oczekiwaniu jakiegoś podejrzanego dźwięku. Była w każdej chwili gotowa do ucieczki, choć przecież nie miała dokąd uciekać. Drzwi udało jej się uchylić nadspodziewanie cicho - drwiły sobie z jej strachu. Korytarz był pusty i nic nie wskazywało na czyjąkolwiek obecność w pobliżu. Podziemny labirynt znów stał przed nią otworem. Wróciła zatem do wyjścia z zaułku… i w zasadzie dalej nie znała drogi. Paniczna ucieczka przed rycerzami nie pozwoliła jej zarejestrować niczego charakterystycznego, zresztą wszystkie przejścia i skrzyżowania wyglądały dla niej identycznie nawet teraz.

Ruszyła przed siebie, kierując się… całkowitym przypadkiem. Błąkała się bez celu, licząc na to, że trafi w końcu do wyjścia z lochów. Przestała już liczyć na to, że świat wróci do normalności. Może teorie na temat równoległych rzeczywistości były prawdziwe? Może właśnie przeszła do jednej z nich? Tylko co robiła tutaj Laura? A może po prostu śniła najdziwniejszy sen swojego życia? Susan zdusiła niewesoły śmiech w gardle. Ani trochę nie wierzyła, że to miałby być sen. Wtem dostrzegła ruch kątem oka. Już miała uskoczyć w kolejny zakręt, gdy dotarło do niej co - a w zasadzie kogo - widzi…

Młoda kobieta opuściła właśnie jedno z pobocznych pomieszczeń w pośpiechu i właśnie szła korytarzem. Była całkiem realna, prawdziwa, żywa sylwetka pełna siły - nie mogła być tylko zjawą kreowaną przez umysł Chatière. Zdawała się nie zauważać - jeszcze - że nie jest w okolicy sama. Susan miała wrażenie, że już gdzieś widziała tę osobę. Widok drugiej kobiety, przypominającej kogoś z jej czasów, dodał Chatière sił. Nie była typem osoby, która chętnie okazywała słabość przed innymi. Od dawna przed nikim nie odkryła tej swojej słabszej części… Perrier znał ją także z tej strony. Co jeśli nigdy więcej go nie spotka? Setki myśli przebiegały przez jej głowę. Musiała jednak skupić się na tym co tu i teraz, nieważne jak chore i nierealne było. Musiała skupić się na kobiecie przed sobą. Może ona wiedziała coś więcej. Może wiedziała jak się stąd wydostać…

Uwadze Susan nie umknęło jednak, że tamta miała broń. Dziwną, bo dziwną, ale jednak broń. Kto wie, jak nieznajoma mogła zareagować na inną osobę znienacka odzywającą się za jej plecami... W zasadzie Susan i tak mogła wkrótce być martwa. Lepiej chyba jednak zginąć od kuli niż umrzeć powolną i okrutną śmiercią na kole do tortur. Przecież łowy się rozpoczęły… Czy to właśnie o to chodziło?
~ Raz kozie śmierć. ~ pomyślała.
A może się myliła?
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”

Ostatnio edytowane przez sheryane : 17-12-2013 o 10:49. Powód: drobna poprawka po rozmowie w komentarzach
sheryane jest offline  
Stary 17-12-2013, 11:22   #33
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Kolejne drzwi ukazały jej niemal równie potworny obrazek, choć tym razem nie było na nim żadnych zwłok. Było za to dużo krwi na ścianach i jeszcze więcej ekskrementów na podłodze… i zawieszone na ścianie naprzeciw drzwi narzędzia tortur. Były wśród nich cęgi i maczety. Maczeta mogłaby się przydać… przemknęło Emmie przez myśl, jednak brodzenie po kostki w gównie nie wydawało się dobrym pomysłem. Zwłaszcza, że w tym odrażającym bagnie mogły czaić się niespodzianki… których nie zamierzała odkrywać.
Z obrzydzeniem zamknęła drzwi i z westchnieniem oparła się o ścianę, wyjęła butelkę z wodą i pociągnęła długi łyk. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Miała ze sobą niewielki zapas wody, ale to nie wystarczy na długo. Drzwi po obu stronach korytarza było bardzo dużo, a sam korytarz ciągnął się nie wiadomo jak daleko…

Z trudem zwalczyła nagłą chęć skulenia się na podłodze i rozpłakania i zakręciwszy dokładnie butelkę, złapała za kolejną klamkę. Spodziewając się kolejnej średniowiecznej obrzydliwej sali tortur, stanęła jak wryta na widok sterylnego pomieszczenia. Na środku stało coś, co wyglądało jak stół do wiwisekcji, wokół białe czyste ściany… czuć było środki dezynfekcyjne. Na stalowym stole leżało coś, co... z pozoru wyglądało na zwłoki mężczyzny w sile wieku, poddane sekcji zwłok. Przy stole z denatem stał nieduży stoliczek ze skalpelami i innymi narzędziami chirurgicznymi. Emmę trochę zaniepokoił wygląd wnętrzności nieboszczyka. Były odrobinę… zielonkawe.
Poza tym było cicho.
Emma zbyt dużo już widziała w tym dziwnym świecie, żeby uznać denata za definitywnie martwego. Jednak skalpel mógłby się przydać… nie wiadomo, co czeka na nią w kolejnych pokojach. Ostrożnie przekroczyła próg komnaty i nie odrywając wzroku od zwłok, cicho przekradła się do stolika. Kiedy sięgnęła po skalpel, zgniłozielone jelita wystrzeliły z brzucha mężczyzny w kierunku dłoni i przedramion kobiety, piszcząc jeść! jeść!. Wokalistka odskoczyła gwałtownie w tył i nie czekając na dalszy rozwój wypadków umknęła za drzwi. Całe szczęście jelita miały mały zasięg, nie mogąc poruszać się poza ciałem martwego mężczyzny.

Zimny skalpel dodał jej otuchy, więc przeszła do kolejnych drzwi i złapała za klamkę. Jednak nie dane było jej ich otworzyć...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 17-12-2013, 13:27   #34
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Post wspólny

Emma i Susan

Tłumaczka przylgnęła plecami do ściany, ograniczając pole trafienia dla dziwnej broni. Zerknęła za siebie, sprawdzając, czy ktoś już nie wpadł na jej - ich - trop.
- Halo. Przepraszam. Czy wiesz może, co się tu dzieje? - zapytała cicho, kuląc się pod ścianą.
Dłonie uniosła przed sobą w poddańczym geście, pokazując, że jest bezbronna.
Emma zamarła z dłonią na klamce kolejnych drzwi, dopiero teraz jej wzrok wyłuskał postać kobiety z zalegających pod ścianą cieni. W drugiej dłoni ściskała skalpel, najwyraźniej gotowy do obrony - lub ataku. Jednak po chwili wahania opuściła narzędzie i zrobiła krok w stronę nieznajomej, przyglądając jej się uważnie. Wyglądała jakby… znajomo?
- Wiem, że znalazłam się w jakimś Koszmarze. Ty najwyraźniej też… kim jesteś? Jak tu trafiłaś? - wokalistka zmarszczyła podejrzliwie brwi i po dłuższej chwili dodała jeszcze - Masz... kartę?
Susan odetchnęła cicho z ulgą, ale ani drgnęła, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać.
- Jestem Susan. - odpowiedziała w pierwszej kolejności. - Karta… - wyjęła z wewnętrznej kieszeni marynarki Koło Fortuny, pokazując je Emmie. - Tak… Czy to… Tak, to byłoby logiczne. - rozejrzała się płochliwie, nasłuchując szczęku zbroi. - Byłam w sądzie. W Nowym Yorku. I nagle byłam tutaj… Wiesz, jak się stąd wydostać? - zapytała z nadzieją.
- Emma. - kobieta skinęła lekko głową w zamyśleniu, a po chwili namysłu uzupełniła swe miano o nazwisko - Emma Durand. - Susan wydawała jej się coraz bardziej znajoma, choć wydawało się to nad wyraz nieprawdopodobne. Choć wszystko, co się wokół niej działo, było przecież równie dziwne - Wiem, że musimy znaleźć właściwe Drzwi. A karta jest kluczem, bez którego nie da się stąd wydostać.

Tłumaczka popatrzyła na Emmę jak na ducha. Zimny dreszcz przebiegł po jej plecach. Emma Durand. Znała taką, ale to nie mogła być ta młoda, pełna życia i siły kobieta, która stała przed nią. Tylko dlaczego wyglądała tak znajomo? Spojrzała na kartę tarota. Stworzenia na niej wyrysowane zdawały się prześmiewczo patrzeć na nią, jakby chciały zapytać "I co teraz?".
- I pomyśleć, że o mało jej nie wyrzuciłam. - schowała kartę na powrót do wewnętrznej kieszeni, siląc się na spokój.
To musiał być tylko zwykły zbieg okoliczności, przecież wielu ludzi nazywało się tak samo... Na razie miała jednak większe kłopoty niż zastanawianie się, kim jest towarzyszka w Koszmarze.
- Zatem Drzwi... Poszukajmy. Co dwie głowy to nie jedna? - zaproponowała, podchodząc do najbliższych drzwi.
W pamięci zanotowała, by przy najbliższej okazji również zdobyć jakąś broń.
Emma skinęła głową i wróciła do drzwi, które miała właśnie otworzyć, gdy odezwała się Susan. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę…

Ta sala tortur przypominała sale tronową. Jakiś chory umysł umieścił nieszczęśnika na tronie wyłożonym metalowymi kolcami, wbijającymi się w ciało. Trup był jeszcze dość świeży, bo ciało nadal krwawiło. I umarł za życia, bo zwłok nie potrzeba by było wszak przykuwać za pomocą żelaznych klamer obejmując kostki i nadgarstki. U stóp mężczyzny leżały dwie kobiece głowy. W jednej z nich Emma rozpoznała Susan Chatière, w drugiej... Susan rozpoznała Emmę Durand. Te głowy, obie kobiety znały z Silver Ring. Zaskakujące były draperie okrywające ściany. Większość przegniła, ale na niektórych widać było czarną różę oplatającą czarny krzyż.
Nie było jednak czasu na dalsze przyglądanie się. Głośny metaliczny dźwięk dochodzący zza zakrętu korytarza, oznajmiał Susan, że rycerze zbliżają się do nich.

Przed sobą Susan miała głowę Emmy Durand z Silver Ring. Starej, dobrej Emmy, która była dla niej czasem bliższa niż matka, a z którą rozstała się w tak nieprzyjemny sposób. Rzadkie, siwe włosy ozdobione plamami krwi kłębiły się dookoła martwej twarzy. Zapadnięte oczy, obwisłe policzki, martwe usta... Obok siebie miała całą i zdrową Emmę Durand - piękną i młodą. Problem w tym, że nie przypominała sobie, aby jej Emma miała jakąś rodzinę. Za sobą słyszała kroki czarnych rycerzy.
- Idą po nas. Musimy uciekać! - rzuciła szeptem.
Instynkt przetrwania musiał przeważyć nad chęcią dociekania prawdy. Przynajmniej na razie... Zamknięcie się w sali z truchłem na tronie i makabrycznym widokiem kobiecych głów było odcinaniem sobie drogi ucieczki. Teoretycznie mogły tam być dość bezpieczne, ale szansa wyjścia stąd cało spadałaby jeszcze bardziej. Susan rzuciła się do dalszej panicznej ucieczki, licząc na to, że w najlepszym razie po prostu odciągnie zbroje od Emmy. Wszak ani broń palna, ani skalpel nie mogły zdziałać wiele przeciwko masywnym postaciom.

Ciocia Susan!” - przemknęło przez myśl Emmy nagłe olśnienie. To stąd znała te rysy twarzy, te oczy… tylko ta Susan nie była tamtą… nie miała na palcu obrączki, więc pewnie nie była jeszcze mężatką, o owdowieniu nie wspominając. No i zdecydowanie nie była tą ciepłą “ciocią”, u której razem z innymi dzieciakami piła herbatkę i jadła najlepsze na świecie wiśniowe rogaliki z ciasta francuskiego. Choć obie miały w oczach ten sam hart ducha, który tak dobrze zapamiętała.
Nagła panika jej tajemniczej towarzyszki wyrwała ją z rozmyślań.
- Kto idzie? - zapytała szeptem, podążając za nią i w pośpiechu zapominając o zamknięciu drzwi - Uciekać? Dokąd…?
- Czarni rycerze. - odparła Chatière enigmatycznie. - Czy też chodzące zbroje… Nie daj się złapać. Zawleką cię na łamanie kołem czy inne tortury. Uciekać gdziekolwiek… Byle dalej od nich. - szeptała do Emmy, brnąc dalej przed siebie w nadziei, że znajdą właściwe drzwi, nim zbroje znajdą je.
Emma bez wahania sięgnęła do klamki kolejnych drzwi.
- Musimy się schować. - szepnęła w napięciu.

To miejsce było niedużym basenikiem wypełnionym krwią. Jej zapach kręcił w nosie,a co gorsza ta ciecz była w ruchu. Basenik falował, aż w końcu zaczął się z krwi formować bąbel…
Emma, pamiętając aż za dobrze krwiste monstra, natychmiast zatrzasnęła za sobą drzwi i wstrząsając się z obrzydzenia podeszła do następnych. Sądząc po coraz głośniejszych zgrzytaniach i stukach, miały coraz mniej czasu…
Tymczasem zbroje były coraz bliżej, ich dźwięk wypełniał korytarz metalicznym hałasem. Gdy Emma sprawdzała kolejne drzwi, Susan dostrzegła za zakrętem inny korytarz. Niezwykły.
Tonął bowiem w ciemności, więc jego końca nie było widać. W jego kierunku prowadził chwiejny ślad krwi. Jakby jakaś osoba kulejąc desperacko ku niemu podążała. Nie wiadomo, co było ukryte w tym korytarzu, ale to właśnie go wyróżniało. Inne były w miarę dobrze oświetlone. A prowadziły do kolejnych rozczarowań.
Nie chcąc powodować dodatkowego hałasu, który naprowadziłby oprawców na ich trop, Susan delikatnie dotknęła ramienia Emmy i wskazała jej nietypowy korytarz. Sama skierowała się ku niemu w nadziei, że chociaż nie popadną w gorsze tarapaty.
Emma po raz kolejny w ciszy podążyła za znajomą nieznajomą, uznając, że ciemność korytarza choć na chwilę da im schronienie. Krwawy trop budził zarówno niepokój, jak i nadzieję. Równie dobrze mogły natknąć się na jakieś stworzenie z Koszmaru, jak i na kogoś, kto znalazł się tu wbrew swej woli… może to Eric?
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline  
Stary 18-12-2013, 20:52   #35
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Myśl, Teodor! Myśl!

Pisarz ponaglał się w myślach.

Sytuacja nie wyglądała zbyt dobrze. Sen – czy też efekt psychotropów podanych Wuornosoowi przez obłąkanego fana (jak przypuszczał) - nadal trzymał się konwencji horroru.

Pisarz stał na wąskiej kładce pomiędzy budynkami i spoglądał na prześladowców. Nie odpuścili więc ruszył, niemal na czworakach, na drugi budynek.

Wiatr owiewał go z każdej strony, jakby chciał zepchnąć Teodora w dół. Efekt rozbryzgujących się gdzieś tam, na chodniku, abominacji wystarczył, aby Teo odpuścił sobie próbę przebudzenia lotem w dół.

Kiedy przeszedł na drugą stronę mięśnie drżały mu, jak po pierwszym maratonie, który przebiegł, a płuca zdawały się być wyschnięte na wiór.
Stwory nie odpuściły. Najwyraźniej zachęcone powodzeniem swojej niedoszłej ofiary, ruszyły za nim po kładce. Kilkunastu. Że też nie złamała się pod ich ciężarem!

Ale Teodor miał pomysł. Szybkimi kopniakami, ignorując ból zranionej nogi, napędzany chyba strachem i adrenaliną, przesunął nieco krawędź kładki w stronę skraju dachu. Za mało!

Potwory były tuż, tuż! Wyobraźnia pisarza podpowiadała mu bolesny koniec koszmaru.

Ostatni kopniak! Stwory zawyły, chyba zrozumiały co zamierza. Zaczęły coś warczeć i wykrzykiwać groźby. Zawahały się i to dało wystarczającą ilość czasu, by kolejny kopniak zrobił, co należy.

Prowizoryczna kładka zaczęła zsuwać się w dół, stwory zawyły, ale dla większości było już za późno.

Poleciały w stronę ulicy, z dzikim, może nawet przerażonym wyciem, łamiąc się na betonie poniżej.

Te, co miały więcej szczęścia, szybko zaczęły szukać drogi w dół. Teodor miał pewność, że zlezą na ulicę i odszukają wejście do tego budynku, na którym teraz się znajdował. I nie dadzą mu ponownie szansy. Było ich nadal zbyt dużo.

Pisarz szybko rozejrzał się wokół.

Na dachu nie było zbyt wiele miejsca na ukrycie się. W zasadzie nie było żadnego takiego miejsca. Niewielka nadbudówka, robiąca za schodek na szczotki, nie zatrzymałaby tych stworów na długo. Był też zbiornik na deszczówkę. I druga nadbudówka.

Tracąc czas zajrzał do przybudówki, ale znalazł tam jedynie szczotki, wiadra i sprzęt do czyszczenia rur. Już chciał wychodzić, kiedy nagle ujrzał coś, wciśniętego w róg pomieszczenia.

Kości?

Ludzkie kości! Przeżute! Pogryzione!

Matko przenajświętsza!

Fragmenty niebieskiego, policyjnego munduru, buty oraz … taser!

Teodor uspokoił szybciej bijące serce. Widok ogryzionych kości przerażał bardziej, niż polujące na niego potwory. Tamte kreatury były takie nierzeczywiste! Ale kości, kości to co innego.

Szaleńcze myśli przebiegły przez głowę pisarza. Każda bardziej szalona od poprzedniej.

Podniósł broń i sprawdził. Bateria naładowana. Na jeden strzał. Dobre i tyle.
Obok znalazł jeszcze siekierę strażacką, Nieporęczna, ale mogła przydać się do zablokowania drzwi. Albo czegoś innego.

Porzucił schowek i ruszył do drugiej nadbudówki. Znalazł tam drzwi, które otworzył ostrożnie.

Za drzwiami były schody. Oświetlone lampami naftowymi!

Skąd tutaj lampy naftowe!

Schody wydawały się przegniłe, a ściany pokrywała pleśń. Wszystko tonęło w ciemnościach.

Teodor podjął decyzję.

Zejść na dół nie zamierzał. Schody groziły zawaleniem. Nie miał zamiaru wylądować gdzieś tam, w dole, z połamanymi girami – sen czy nie sen, nie zaryzykował.

Zdjął jedną lampę i postawił blisko siebie. Opatrzył szybko i prowizorycznie zranioną łydkę kawałkiem rękawa, a potem zabrał się do pracy.
Zdobyczną siekierą zamierzał rozwalić schody, zawalić tyle, ile zdoła. Potem rzuci lampę w dół i wywoła pożar. Miał nadzieję, że to zatrzyma abominacje i da mu czas na przemyślenie, co dalej.

Miał jeszcze plan, by wdrapać się na wieżę ze zbiornikiem wodnym.
Prowadziła na nią tylko jedna drabina. Mógł stanąć u jej wylotu i rąbać potwory, gdyby próbowały się na nią wspiąć. W ostateczności miał taser.
Oczywiście plan ten był szaleńczy i Teodor wprowadził by go w Zycie jedynie wtedy, gdyby nie znalazł innej drogi ucieczki z dachu – schodów przeciwpożarowych, drabin, rynien po których można zejść niżej, chociażby na kolejny gzyms.

Nie sądził, że zdoła zgubić monstra. Ale na pewno starał się zyskać na czasie i obudzić, obudzić jak najszybciej.

Ta myśl przyświecała mu, kiedy rąbał siekierą wejście na dach – jedyną drogę, z której – jak liczył – spróbują najpierw skorzystać bestie.
 
Armiel jest offline  
Stary 21-12-2013, 20:55   #36
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
- Bydlaku? Gnido? Pierdol się kołku - mruknął na wpół obudzony Perrier. Lepkie paluchy strachu zaczęły grzebać w sennej wacie cukrowej otulającej mózgownicę zmęczonego pisarza. Do czegoś tam chyba się w końcu dokopały, bo rechot i kpinę, ostatnie słowa niewidocznego dowcipnisia, Jerry przywitał już w pełni rozbudzony, na nogach.

Po zabawie w grabarza z konieczności, wyczerpany tak emocjonalnie jak i fizycznie, padł na łóżko i zasnął. Ciężkie myśliwskie buciory, uwalane torfem i półbagienną glebą, pozostawiły na łóżku półkolisty, brązowy ślad. Wyglądało to trochę jak koślawy uśmiech, a niepokojące wrażenie potęgowały dwa małe jaśki, w kolorowych poszewkach. Pełne dostojnej nienawiści oczy, ulokowane nad paskudnie cynicznym błotnym uśmiechem... Przeklął swą bujną wyobraźnię, na wszelki wypadek jednak zrzucił pościel z łóżka.

Nie wiedział, czy nie jest pogrążony w jakiejś warstwie snu, czy nie ma do czynienia z rzadkim przypadkiem snu w śnie. Nie chciało się czytać na studiach Junga, pozostają domysły. Na wszelki wypadek ścisnął mocno swymi brudnymi paznokciami fragment skóry na przedramieniu. Miejsce podeszło krwią, zabolało jak cholera. Na sen to nie wygląda. Poza tym, widział wyraźnie barwy, czuł zapachy. W sumie to wolałby ich nie czuć, paskudny piwniczny zaduch przebijał się przez jego osobistą zbroję, utkaną ze zmysłowych nut wody Kenzo, której nadużywał z lubością. Mężczyźni mają najczęściej monofoniczne, pozbawione wielu bodźców sny, prawie nigdy nie posiadające barw. Musi więc założyć, że spanie ma za sobą, a wkurzające szczekanie dziwnie znajomego głosu, choć niewytłumaczalne naukowo, może dziać się naprawdę.

Podszedł do okna, uniósł żaluzje, pociągnął za skrzydła. Kurwa. Kurwa mać. Przetarł oczy. Kurwa mać do kwadratu.

Jak oparzony odskoczył od okna, w panice porwał oparty o krzesło karabin. Mechanicznymi, oszczędnymi ruchami, jak dobrze zaprojektowany przemysłowy robot, wydobył pięć pocisków Winchester Magnum .300, wpakował je do stalowej łódki, załadował. Upajał się doskonałą pracą zamka, pieścił dłonią orzechową kolbę o ciekawym profilu. Przytulił policzek do osady broni, uniósł lekką lufę płynnym, naturalnym ruchem. Przymrużył oko, skupiając się na wysokiej muszce, nie tracąc czasu na montowanie optyki do swego ulubionego Weatherby'ego. Wyjątkowo lekko pracujący spust, który sam osobiście przerabiał pod okiem znajomego rusznikarza, tak by uzyskać czułość nacisku na poziomie niewiele ponad dziesięciu funtów, zapoczątkował reakcję. Pani Śmierć przebudziła się w komorze, niesiona euforycznie sprężonymi gazami wylotowymi, przybrała na chwilę postać podłużnego kawałka ołowiu. Z pełną gracji rotacją uzyskaną na gwincie kriogenicznie obrabianej lufy, wypadła z cichą pieśnią z szerokiej gardzieli, połknęła setkę jardów w ułamku sekundy, wgryzając się na koniec z lubością w czoło śmiesznie nieporadnego człowieczka. Jerry nie miał pojęcia, czy doszło do przebicia wylotowego, czy tez pocisk zwyczajnie grzybkował w czaszce, zmieniając jej wnętrze w dobrze wymieszany koktajl białka i płynu rdzeniowo-mózgowego, dla niego wystarczyło, że postać podskoczyła w górę, niesiona impetem uderzenia i padła na ziemię. Szybkie przeładowanie, kolejna sekunda na wymierzenie i kolejny posłaniec popędził zanieść dobrą nowinę nadchodzącej wolno hordzie. Sprawne ruchy doświadczonego myśliwego powodowały, że konieczność każdorazowej pracy zamkiem doskonale celnego varminta, pozwoliły uzyskać szybkostrzelność zbliżoną do broni samopowtarzalnej.

Pięć kul ze świstem odnalazło swe cele. Pięć kul zmasakrowało głowy. nadchodzących. Jerry ani przez moment nie czuł wahania. To co ujrzał w oknie było tak przerażająco jednoznaczne, tak oczywiste i realne, że użycie broni wobec nadchodzących humanoidów nie wywołało żadnego protestu sumienia.

Zombie. Na szczęście odmiana slow, a może nawet dumb&slow. Przez chłonną pamięć pisarza przemknęły rozmaite scenariusze filmów jakie widział, komiks Kirkmana, książka Brooksa... Zasada pierwsza - pozostać w ruchu. To klucz do przeżycia pandemii. Oczywiście po odpowiednim zabezpieczeniu tu i teraz.

Zaraz, zaraz, skąd pomysł, że to epidemia, że świat się wali, że cywilizacja pada pożerana przez osadzone w gnijących dziąsłach siekacze? Przecież całkiem normalny, choć wredny głos, zapowiedział, że sztywni za oknami mają jakiś interes tylko do niego, osobiście do Jeremy'ego.

Karta. To jakaś gra. Tarotowy kartonik rozpoczął z nim jakąś rozgrywkę, bada go, zsyłając jakieś questy, poddając ocenie. Gra wygląda jednak na bardzo poważną, nomen omen, śmiertelnie poważną sprawę. Nie wiedzieć czemu skojarzył mu się z sytuacją film - Cube. Opanowanie zasad, to gwarancja dłuższego przeżycia. Szkoda że nie ma z nim głupiutkiej blondynki i wesołkowatego Afroamerykanina, wiedziałby przynajmniej, że zginą przed nim.

Nie tracić czasu. Bezczynność to komfort, na jaki sobie nie może pozwolić. Podszedł ponownie do okna, raz jeszcze napełniając stalową łódkę karabinu pięcioma braćmi .300 Win Mag. Cieszył się, że używa kul Winchestera, pudełko mieściło 20 sztuk, nie 16 jak w równie popularnych Remingtonach. O czterech sztywnych mniej. Uśmiechnął się z desperacją. Pierścień zacieśniał się, nadal jednak pozostawało trochę czasu. Strzelanie nie ma za dużego sensu, jest ich za wielu. Potrzebna jest jakaś barykada i prowizoryczna broń. Szeroki Bowie w skórzanej pochwie leżał spokojnie w skrytce Equusa. Miał tylko sztucer i 15 kul, a to stanowczo za mało. Przewiesił broń skrzyżnie przez plecy, lufą w dół. Z niemałym trudem, sapiąc jak miech kowalski zaczął przesuwać pod okno szafę. Dziękował w duchu Losowi, że to nie Ikea meblowała ten motel, starość ma swoje zalety. Przesunięcie szafy pod okno, pozwoliło poczuć się nieco pewniej. Szpary między framuga a plecami szafy były dość duże, ale nikt nie wejdzie tu z marszu. Trzeba zabezpieczyć wejście do motelu. Wyskoczył z pokoju jak napakowany sterydami Ben Johnson, pomknął do portierni długim, wąskim korytarzem. O ile się mógł zorientować, prócz portiera nie było tu nikogo. W zasadzie, to już w ogóle nie było nikogo. Mruk, czy nie, to jednak był żywy. Był, ale się rozmyślił. Wąska linka wrzynała się koszmarnie w jego napuchnięte gardło, wybałuszone oczy, otwarte w niemej prośbie o tlen usta. Do tego paskudny, niebieski jęzor, jak glista wyłaniający się z mroku szczerbatej jamy okolonej pobielałymi wargami. To nie żart, nikt nie zadba o maskaradę z taką dbałością o szczegóły, nikt nie odda wiernie upadku życia, tak mocno urealniając mistyfikację, by ciągle jeszcze skapywały z nogawki spodni kropelki parującej, słomkowej uryny. "Zeszczałeś się i zwiałeś gnoju, a mogłeś mi pomóc" - myśl jakby nie do końca w stylu zblazowanego intelektualisty, za jakiego Jerry lubił się uważać. Wróciło dzieciństwo w Silver Rings, konieczność udawania twardszego, chodzenia w futbolowej kurtce, konieczność bójek i picia najtańszych szczyn, z drogerii nieopodal ratusza. Wrócił stary Jeremy, ten którego udawał w młodości. Może jednak wcale nie udawał? Zbyt łatwo przyszło mu przedzieżgnąć się w zimnego i obojętnego na wszystko gościa. Nie ma znaczenia co jest prawdą, a co maską, teraz wszystko musi mieć tylko jeden cel - przetrwanie.

Zatrzasnął zamek drzwi wejściowych. Przesunął stolik i fotele do wejścia, blokując choć trochę frontowe odrzwia. Widział, że oni ciągle, niewzruszenie parli naprzód. Powoli, bez gracji, koślawie. Sama jednak ich ilość starczy, by go tu zgnieść. Pewnie jest tu jakieś drugie wyjście. Może poszuka go zaraz. Łazienki mają okienka, ale musiałby sobie amputować brzuch i barki, by się przez nie przecisnąć. Na wszelki wypadek nie będzie amputował sobie jeszcze niczego, na to pewnie przyjdzie czas, gdy stanie oko w oko z postaciami z mroku.

- What Would Brian Boitano Do? - zanucił fałszywie Perrier, po czym zaniósł się dzikim śmiechem. - Chodźcie, lepszego mózgu nie znajdziecie w okolicy, ale pamiętajcie, będziecie mieli cholerne gazy jak mnie zeżrecie, obiecuję wam!

Pobiegł z powrotem do swojego pokoju, zdjął łazienkowe lustro, przykrył ręcznikiem i uderzył. Uzyskał całkiem pokaźny kawał szklistego sztyletu, owinął prymitywnie zaimprowizowaną broń materiałem mniejszego ręcznika i położył na małym stoliku przy łóżku. 25 sekund. Podarł na pasy poszewkę kołdry, tracąc na to kolejne 30 sekund. Pasy użył do przymocowania do prawego przedramienia kilku kolorowych magazynów, tworząc potężny papierowy karwasz, nie do przegryzienia przez ludzkie, lub prawie ludzkie zęby. Dodatkowe 30 sekund. Prawie pełna whiskey również została potraktowana szmatką wetkniętą do szyjki. Niedbale przechylił butelkę nasączając lont, podpalił zapalniczką i wyrzucił wysokim łukiem, przez okno. Rękę wystawił przez szparę i sposobem dolnym nadał butelce pożądany kierunek, celując nieco w bok od auta, tak by ogień zwolnił choć na trochę pochód. 20 sekund.

Byli już naprawdę blisko. Widział ich. Widział szczegóły. Tak, negocjacji nie będzie, tylko oni, albo ja - chłodno ocenił pisarz.

Co dalej? Jak to co? Rzeźnia, gdzie potem pochować taki tłum? - roześmiał się znów do swoich myśli, a gdyby znalazł się w pobliżu student psychologii, nawet niezbyt dobry student pierwszego roku, rozpoznałby w tym śmiechu czające się szaleństwo.

Dobrze, ze to stary motel, a nie nowoczesne gówno z papieru i kartonu. Cegły, tradycyjna zaprawa cementowo-wapienna, żadne tam prefabrykaty. Tradycyjny, czyli na pewno zgodny z przepisami. Wąż, toporek strażacki. Co jeszcze? Może butla z gazem? Coś powinien znaleźć. O kurczę! Otwór inspekcyjny na dach! To pewne, że gdzieś to znajdzie. Zabrał naboje, swój szklany oręż, oraz paczkę papierosów i batoniki, po czym ponownie wybiegł na korytarz. Miał też nadzieję, że cholerny portier nie wychlał całej whiskey, zanim nie rzucił się na sznur.

Czekajcie popaprańcy, z Perrierem nie pójdzie wam tak łatwo!
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй

Ostatnio edytowane przez killinger : 21-12-2013 o 21:03. Powód: takie tam
killinger jest offline  
Stary 21-12-2013, 22:46   #37
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie złapała za pistolet i rzuciła się do drzwi. Chciała wezwać pomoc, nie być z tym sama...
Po otworzeniu drzwi, zobaczyła odrapaną tapetę na ścianach i odpadający tynk z sufitu. Oraz podłogę wręcz niewidoczną spod robactwa wypełniającego korytarz. Tymczasem za sobą słyszała dźwięk rozcinanego materiału, coraz donośniejszy.
Osoba uwięziona w łóżku uwalniała się, chichocząc jak szaleniec.
Fotografka odwróciła się w stronę łóżka z materaca którego ktoś, lub coś, próbował się wyciągnąć. Wymierzyła w tamtym kierunku, po czym oddała dwa strzały.
Kule przebiły materiał... i zabarwiły go na czerwono, ale ów osobnik zaśmiał się maniakalnie i rzekł wysokim acz męskim głosem.
-Skarbie... kule? Gdzie tu dreszczyk podniecenia?
- Odejdź, zostaw mnie albo... Strzelę znowu! - krzyknęła trochę nieskładnie mierząc z broni.
-Zabawna jesteś. Jakby twoja broń mogła mi zrobić krzywdę. Zrobiłaś się nudna kochanie. Bardzo nudna.- odpowiedział szaleńczy chichot.
I osobnik zaczął wydostawać się z łóżka.
Nosił na sobie szary dres z kapturem, obecnie czerwony poniżej klatki piersiowej, bowiem trzy postrzały w brzuch barwiły ubranie na czerwono.
Sophie oddala jeszcze dwa spanikowane strzały, po czym nie bacząc na robactwo wybiegła z pokoju chcąc się wydostać na zewnątrz. Przynajmniej okazało się, że robactwo nie gryzło, ale to nie sprawiało, że całe przejście było mniej nieprzyjemne.
-Gdzie uciekasz kochanie! Zabawmy się jak za dawnych dobrych lat.- osobnik krzyknął za nią.
Sophie biegła do schodów, waląc pięściami w każde napotkane drzwi, rozglądając sie za kimkolwiek. Chciała znaleźć kogoś lub wydostać się z budynku
Osobnik czy też potwór ruszył za nią, chichocząc maniakalnie i wrzeszcząc.- Bawimy się chowanego czy w berka ?
Drzwi się otwierały ukazując jednak rozlatujące się wnętrza i... zamordowane ofiary.. powieszone, zadźgane, zastrzelone. Przy schodach Sophie poślizgnęła się na robalach i spadła z nich w dół staczając się. Tylko cudem wyszła z tego poobijanym ciałem, a nie rozwaloną głową czy złamaniem. Za to... niestety wśród robactwa zgubiła pistolet.
-No...skarbie... porozmowiajmy.- szaleniec stał na szczycie schodów, gapiąc się na nią. Jego twarz po zsunięciu kaptura wyglądała nieludzko. A na dole nie było nikogo. Podłoga usłana robalami. Dziewczyna mogła albo wybiec na zewnątrz motelu, na parking, albo... w kierunku kuchni.
Nie chciała zostawać ani chwili dłużej w tym motelu. Dodatkowo miała nadzieję spotkać kogoś na zewnątrz... Żywego. Wstała gwałtownie i rzuciła się do drzwi.
Na parkingu nie było żywej duszy. Były za to samochody z lat sześćdziesiątych.
Nie było jej samochodu. Znikł jak kamfora. Miasto też wydawało się opustoszałe i wymarłe. Ulice były brudne, budynki zaniedbane, niektóre chyliły się ku ruinie. Elektryczność ledwie działa.
Sophie dostrzegła w migającym blasku lamp oświetlających dziedziniec, że za kierownicą jednego z samochodów, starego buicka z kalifornijską rejestracją ktoś siedzi. Ten ktoś okazał się martwy. Jego głowę odrąbano i dla zabawy umieszczono z powrotem karku. Niemniej drzwi do samochodu się otwierały, kluczyki tkwiły w stacyjce. A kontrolka wozu wskazywała pełny
Sophie nie myślała wiele. Była zbyt przerażona, aby zostawac na miejscu, w którym jedyne co może ją czekać to śmierć. Wyciągnęła zwłoki z samochodu i sama zasiadła za kierownicą, po czym uruchomiła samochód. Nie wiedziała gdzie jechać, wiedziała tylko, że byle dalej stąd. Przecież ktoś musi tu być! Policja może?
Samochód zarzęził jak gruźlik przy pierwszej próbie uruchomienia. Ponownie przy drugiej... szaleniec wybiegł już na parking, gdy wreszcie rzuszyła z miejsca i zaczęła wyjeżdżać w kierunku ulicy.
Sophie docisnęła pedał gazu i skierowała się w stronę ulic, które zawsze były zatłoczone. Nie obchodziło ją teraz jak musi wyglądać w szlafroczku za kierownicą samochodu. Nie rozważała teraz tego, co widziała mając za cel dotarcie do innych ludzi, znalezienie pomocy, ale... czy mogła zaprzeczyć temu wszystkiemu? To było nierealne! Ten szaleniec, ci zamordowani ludzie... Stan miasta... W jakim świecie się obudziła?
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 27-12-2013, 20:52   #38
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jeremy Perrier



Zombie! Otaczały go zombie.


Banda przegniłych chodzących nieboszczyków osaczała go w tym hotelu. A Jeremy wiele wiedział o zombie. Bo o tych kreaturach powstały dziesiątki filmów i gier wideo. I trochę książek też.
Oczywiście ta cała popkulturowa encyklopedia miała jedną wadę. Była stekiem bzdur. Zombie były bajką, żywe trupy opowieścią przy ognisku. I jak się miało okazać, cała wiedza o sztywniakach jaką zdobył Perrier z popkulturowej papki okazywała się bezużyteczna.
Zombie nie zaatakowały od razu hotelu, po prostu zamykały pierścień wokół budynku. I sprawiły, że zimny pot spłynął Jeremy’emu po plecach. Te zombie… myślały.
Szły powoli nie dlatego, że były powolne, tylko po to by wykorzystać wiedzę Perriera przeciw niemu i dać mu fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Po to by nie zaryzykował i nie pognał ku samochodowi. Jedynej drodze ucieczki z tego miejsca.
Teraz Jeremy musiałby się przebijać do samochodu. Teraz było za późno. Teraz… był w pułapce.
I dlaczego też żywe trupy stały… na palcach, jak marionetki na sznurkach? A nie ożywione zwłoki z filmów.
Odpowiedź też przyszła sama do głowy Jeremy’ego.
Wąż i tęcza. Był taki film… gdzie żywe trupy, były tylko marionetkami w rękach czarownika woodoo.
Czyżby… to nie sztywniaki były jego problemem?

Były...Ogień nie zwolnił ich w ogóle. Nie przejęły się tym, że się zapaliły. Nie przejęły się też kulami w czaszce. “Zabite” przez Jeremy’ego umarlaki, podniosły się po kilku minutach od strzału. Były już martwe, więc co mogły im zrobić karabinowe kule? Nic.
Pierścień wokół motelu się zacisnął niczym pętla na szyi wisielca. Sztywniaki stały, najwyraźniej na coś czekając.
Głośny łomot dochodzący z zaplecza hotelu uświadomił Jeremy’emu na co czekały umarlaki. Grupka ich kolegów wytrzasnęła skądś wzięła taran i próbowała wyważyć drzwi od zaplecza hotelu. Drzwi z taniej sklejki. Bowiem o ile mury hotelu były całkiem porządne, to drzwi nie dorównywały im jakością.
Uzbrojony w strażacki toporek Jeremy… miał teraz do podjęcia ważne decyzje. Nie mógł dać się dopaść potworom, których nie zdoła wymordować, ani karabinem ani toporkiem. Był zaszczutą zwierzyną, bez możliwości ucieczki. A i z obroną byłoby ciężko. Butle z gazem w kuchni okazały się wyczerpane. Ciśnienie wody w wężu strażackim… słabe, by odeprzeć atak potworów. Żarówki migały świadcząc o tym, że motel jedzie obecnie na agregacie znajdującym się na zewnątrz budynku. I że wkrótce ów agregat prądotwórczy padnie.

A nawet gdyby Jeremy zdołał się obronić i zamienić ten hotel w twierdzę, to co dalej? Sztywniakom i temu, który stał za nimi, nie chodziło wszak o pożywienie się jego mózgiem. Wystarczyło im najwyraźniej fakt, że uwięzili go. Oni byli martwy, on jeszcze żywy. Czas był po ich stronie.
-Mam cię… Jerome, ty zdradziecki sukinsynu...- odezwał się znajomy głos nie mieszkający w jego głowie. Głos bez twarzy, bez ciała. Ten sam, który mu wskazał żywe zwłoki za oknem.

Teodor Wuornoos



To jakaś paranoja! To sen?!
Jeśli nawet sen to szczypanie nie pomagało. Zresztą poraniona noga bolała wystarczająco mocno, by odrzucić pomysł o zwykłym śnie. Uderzenie siekiery od drewno, trzask pękających przegniłych desek, pełen glizd i korników. Dziura w schodach się powiększyła na tyle by być przepaścią trudną do przeskoczenia. Mimo ostrzegawczych skrzypnięć deski pod stopami Teodora, wydawały się być stabilne i solidne.
Co jedynie wzmagało niepewność i strach Teodora, bowiem pod schodami… była czeluść bez dna tonąca w mroku tak jak podstawa schodów. Kto projektuje takie porąbane budowle?
Ciśnięta lampa naftowa rozbiła się po drugiej stronie wyrąbanej dziury. Nafta rozlała i zapaliła, ale ogień jakoś nie pochłaniał drewna w zastraszającym tempie. Może to przez zawilgocenie?
A może przez inne nieznane Tomowi czynniki?

Plan Wuornoosa zakładał obwarowanie się tutaj. Uczynienie z tego dachu twierdzy i… co dalej?
Problemem z jakim musiał się zmierzyć Teodor to fakt, że rzadko można być świadomym faktu, że się śni… I taki sam był problem z narkotykami. Skoro był odurzony, to skąd miał taką jasność umysłu?
Co prawda sam świat dookoła wydawał się być koszmarem, ale on miał tego świadomość. I ten koszmar nie wydawał się kończyć. Acz on sam nie mógł tu tkwić wiecznie prawda? To nie Bliski Wschód, tu śmigłowiec ewakuacyjny z eskortą nie przyleci. Teodor był zdany na siebie… przynajmniej z początku.
Schowek na szczotki bowiem zaczął dymić, jakby w środku wybuchł pożar. Drzwi schowka nagle się otworzyły, buchnął z nich dym i wynurzyła się czaszka.


Dymiąca pozostałość po nieszczęśniku, który… być może wcześniej tu zginął. Ów czerep potoczył się jakby kopnięty jakąś siłą. Żuchwa, która jakimś cudem nie wypadła zaczęła się poruszać i czaszka “przemówiła”.- Co jest doktorku?


Susan Chatiere & Emma Durand

Obie kobiety weszły w ciemność i przez chwilę wędrowały w mroku, aż dotarły do zdewastowanego hotelu.


Nie był to byle jaki hotel. Tylko Heaven’s Hill… luksusowy hotel dla bogatych gości wybudowany w Silver Ring. Perła w koronie Watersonów. Każde dziecko znało Heaven’s Hill, prawie każde dorabiało do swych skarbonek w lecie pracując jako boye hotelowi lub pokojówki. Każde korzystało z basenów przy hotelu i innych atrakcji. Heaven’s Hill było nieoficjalnym centrum rozrywki dla dzieci i młodzieży. Pole golfowe przy hotelu w nocy zmieniało się w polanę miłości, na którym dziewczyny traciły cnotę, a chłopcy przechodzili inicjację.
Heaven’s Hill, nawet zniszczony przez czas i pożar był rozpoznawalny dla obu kobiet. Przeszły więc razem przez drzwi prowadzące do korytarza z pokojami przeznaczonymi dla średniozamożnych klientów i zamarły. To miejsce jednak nie było Heaven’s Hill. A przynajmniej nie do końca.
Korytarz, choć uszkodzony przez czas i ogień był nadal rozpoznawalny. Drzwi do pokojów… sosnowe drzwi były identyczne jak te w Heaven’s Hill, poza widocznym grawerunkiem na każdym z drzwi.
Karty tarota.
Każde drzwi miało na swych deskach wygra… nie… wypalone w drewnie kartę tarota. Każde drzwi miało zamek na kartę magnetyczną.
Na jednych z drzwi Emma Durand znalazła swoją kartę.


Niezbyt wyraźna, ale dość widoczna cesarzowa. Drzwi! Tak. To właśnie o tych drzwiach mówił Eric! To musiały być te drzwi. Bo jakie inne?
Susan Chatiere znalazła i swoje drzwi. Wypalone koło fortuny, nie kojarzyło się jej tak przyjaźnie po ostatnich wydarzeniach.


Niemniej wyglądało niemal identycznie jak te z karty. I nie były to jedyne drzwi. Na każdych z nich wypalone były kolejne karty tarota. W sumie dwadzieścia dwa. Wszystkie wielkie arkana tarota. Łatwo się było domyślić, więc że w tej chorej grze… uczestniczyły dwadzieścia dwie osoby.

Sophie Grey


Jechała przez zniszczone miasto.


Przez miasto ze koszmarów sennych. Jechała otulona w szlafrok, w buicku należącym do nieboszczyka. Gdyby nie bała się tak bardzo, mogłaby w stanie uświadomić sobie absurdalność tej sytuacji.
Gdyby nie to, że dotąd zatłoczone miasto obecnie było puste. Nawet na ulicach nie było widać samochodów, o ludziach nie wspominając.
Gdyby nie fakt, że opustoszałe miasto stawało się bardziej szalone niż jej sytuacja…
Bowiem wydawało się znajome… zupełnie jakby powstało z wszystkich miast i miasteczek, które odwiedziła. Gigantyczny architektoniczny patchwork utkany z jej wspomnień. Zrobiło się zimniej, pojawiła się mgła.Zaczęło padać… ale nie śniegiem.



Miasto otulał lepki szary pył powoli pokrywający ulice, budynki, i pozostawione przedmioty. Było cicho, było szaro, było przerażająco. Samochód co chwili charczał jak gruźlik, co niewątpliwie świadczyło o tym, że z gaźnikiem jest coś nie tak. Jak na razie samochód jechał, lecz w każdej chwili mógł całkiem wysiąść. A Sophie nie dostrzegała w tej szarej mgle i opadającym pyle kolejnego środka transportu. A choć była sama, to była też nieuzbrojona. I kto wie co jeszcze czaiło się w szarych uliczkach.
Nagle… dostrzegła coś jak blask neonu. POL... TION. POLICE? Neon świecił słabo. Zbyt słabo, by Sophie mogła być pewna. Zresztą… czy na posterunku policji znajdzie żywego człowieka, skoro jak dotąd jedyną żywą duszą jaką napotkała, był ten psychopata z nożem?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 17-01-2014 o 13:57.
abishai jest offline  
Stary 11-01-2014, 21:34   #39
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Theodor zamrugał powiekami. Raz, drugi, trzeci, kolejny.

Musiał wyglądać komicznie, z lekko rozwartą szczęką, zabrudzony, spocony, wpatrujący się w gadającą czaszkę. Gadającą czaszkę!

To ewidentnie wyjaśniało, w jakim stanie jest jego umysł, w jakim głębokim szaleństwie pogrążył się pisarz.

Koszmar przekraczał granice koszmaru, wchodził na terytoria groteski i turpizmu.

- Co jest doktorku? - jak królik do tego łysego jegomościa z flintą, który go ścigał. Jakże on miał na imię, ten łysy skurczybyk. Jak? A czy to teraz było ważne? Czacha wyraźnie oczekiwała odpowiedzi.

I Theo zrobił to, co wydawało mu się właściwe. Zaśmiał się obłąkańczo.

A potem zrobił coś, co właściwe nie było i tylko potwierdzało, że właśnie dał wciągnąć się w to szaleństwo.

- Doktorku? – wydukał kierując słowa do czaszki.

Czaszki!

- Doktorku Wuornoos, czy też doktorze... -zarechotał czerep. Najwyraźniej dopisywał mu humor, co samo w sobie idealnie wpisywało się w dziwaczność sytuacji. - Nic się nie zmieniłeś, choć minęło tyle lat. A ja, jak wyglądam?
Pytanie zaskoczyło Theodora. Czaszka znała jego nazwisko. No, ale w sumie czemu nie. Przecież to był koszmar. Wytwór jego zapewne odurzonej narkotykiem podświadomości.

- Doktor? – odpowiedział jednak pisarz dalej płynąc na falach koszmaru. - Nie jestem doktorem. Nie jestem i nigdy nie byłem – pokręcił głową, jakby chciał w ten sposób podkreślić swoją wypowiedź. - A ty – Theo znów zaśmiał się obłąkańczo - No cóż. Wyszczuplałeś. Kim jesteś? Czego chcesz?
Teraz pisarz postanowił dowiedzieć się czegoś. Wzięła nad nim góra jego dociekliwa natura.

-Serio? Widzisz mnie? Też trzymasz oko?- zapytała czaszka.

- Oko? Trzymasz? Nie wiem, o co chodzi. Nie jestem doktorem, ale nazwisko się zgadza.

Theodor sam nie wierzył, że gada z tym czymś. Że rozmawia, jakby to było normalne. Odjebało mu – pomyślał. Dokumentnie.

-Ja trzymam oko ze szkła, albo prawdziwe, zalane żywicą i jak zamykam oczy, to widzę ciebie doktorku, choć z dziwnej perspektywy... i jak to nie jesteś doktorem? Przecież byłeś nim w Silver Ring? Byliśmy najlepszymi kumplami pod słońcem. To ja... Edgar Ricks. -roześmiała się czaszka.- Też utknąłeś w miejscu poza Ziemią? W piekle?

Edgar Ricks? Theo nie przypomniał sobie nikogo z Silver Ring o tym imieniu. Ale co innego w słowach czerepu przyciągnęło jego uwagę, niż fikcyjne imię, gadanie o oczach zalewanych żywicą i innych bredniach.

- W piekle? Nie. - zaśmiał się szaleńczo. - Nie. Ja śnię. To koszmar. Koszmar.

A jeśli faktycznie to nie był narkotyk, lecz trucizna? I faktycznie umarł tam, nieświadomy w pokoju hotelowym. Zamordowany przez jakiegoś szaleńca, z powodów, których nie znał, a które dla mordercy wydawały się na tyle istotne, by odebrać komuś życie. Czy to tłumaczyło to szaleństwo, którego właśnie doświadczał?

Nie. To musiał być sen. Musiał! Pisarz trzymał się tej myśli, jak ostatniej deski ratunku.

-Nie śnisz doktorku.- odparła czaszka.- Wizytujesz Piekło, jak ja. Rozwalisz sobie czaszkę tutaj, to szwy będziesz zakładał sobie w szpitalu na Ziemi. No chyba, że nie znajdziesz wyjścia. Zakładam, że gonią cię wampirzyce, co?

A więc czaszka była tylko nośnikiem, czymś w rodzaju upiornej komórki. Stąd gadanina o oku.

- Nie. Ale gonią mnie, owszem. Wilkołaki. Czy wiesz, jak mogę im uciec?
Postanowił współpracować z tym, co się objawiło obok niego.

- Wiesz jak mogę znaleźć wyjście? – liczył na to, że otrzyma konkretną informację.

-Wilkołaki ? A to ciekawe – czaszkę faktycznie to ciekawił. Czaszkę, czy też przemawiającego przez nią Edgara. - Pomogę. Pewnie, że pomogę. Chcę byśmy się spotkali... dawnośmy się nie widzieli.- odparła ze śmiechem czaszka.- Generalnie uważaj, żeby się nie dać zamknąć w zamku, albo w jakimś pomieszczeniu. One właśnie tego chcą. Jak się zamkniesz, to kaplica, bratku... Żaden śmigłowiec nie przyleci po ciebie jak w Kosowie czy Iraku. Posiłki nie przybędą, chyba że inny zagubiony wędrowiec... się trafi. Kartę masz?

Ciekawe. Czerep użył takiego samego porównania, jakie przemyślenie na temat odcięcia na dachu miał Theo. Czyżby jakiś rodzaj podświadomego sygnału, że to jednak wytwór jego wyobraźni i jego własne imaginacje.

- Kartę? Jaką kartę? – zapytał Theo.

Doskonale wiedział, że chodzi o kartę tarota, ale chciał zobaczyć ile jeszcze zdradzi mu jego podświadomość lub Edgar.

-Kartę. Pieprzoną kartę tarota. Od tego się zaczęło. Ona jest kluczem do drzwi.- czaszka wyjaśniła, czy też raczej potwierdziła to, wiedział.

- Rozumiem, Księżyc. Mam. Mam – pokiwał głową, jakby właśnie skojarzył coś oczywistego. - Jesteśmy na dachu. Zejdę drabiną. Czego mam szukać?

Znów liczył na pomoc. Przydałaby się.

-Serio? Księżyc? A nie Maga? Albo Arcykapłana?- zdziwił się czerep.- Ja mam śmierć.

Czaszka. Śmierć. Kościotrup. Czy była w tym jakaś logika? Chętnie pogłębił by ten temat, lecz na razie brakowało mu materiału badawczego. Kiepsko.

- Tak. Księżyc – wyjaśnił czerepowi pisarz. - Pieprzony księżyc sam nie wiem, czemu. Czy to takie ważne?

- Nie wiem – odpowiedziała czacha. - Ja bym brał cię za Maga, albo Arcykłapana . Tak mi się kojarzysz. - zaśmiał się wesoło czerep.

Theo miał wrażenie, że "Edgar" dobrze się bawi w tym... Piekle.

- W każdym razie, gdzieś są drzwi... drzwi oznaczone takim samym obrazkiem jak na karcie. Drzwi zamykane zamkiem magnetycznym - klekotała zębata żuchwa.

- Zaczekaj – Theo zamachał rękami, jak nieopierzony pisklak skrzydłami. - W piekle mają magnetyczne zamki? Serio?

- Dubeltówki też mają. Jedna taka pijawa próbowała mi jaja odstrzelić, zanim jej urwałem łeb.- odparł czerep dodając.- Przeciw jednej przeciwniczce daję sobie radę, na dwie trzeba gnata. Na więcej... spierdalaj ile się da.

Theo spojrzał z powątpiewaniem na swój paralizator. Jakoś nie bardzo ta broń pasowała mu na powstrzymanie, chociaż jednej kudłatej bestii, które szły jego śladem.

- Serio? – powtórzył pisarz. - Serio. Wracając. Te drzwi. Gdzie konkretnie ich szukać? Masz jakieś pomysły?

- Nie wiem... widzę przecież tylko ciebie.- odparła czaszka. Po czym dodała.- Muszę kończyć. Suki trafiły na mój ślad... Nie mogę siedzieć w kącie i gadać zamkniętymi oczami.

- Jasne. Jasne. Znikaj. I dzięki. Mam u ciebie dług.

Theo szczerze tak myślał. Jeśli czaszka mówiła prawdę i trafił do piekła, jej pomoc mogła uratować mu skórę.

-Spłacisz go kiedyś. Wszyscy... spłacicie. - śmiech wydał się Tomowi, jakiś taki... nie do końca pasujący do normalnego człowieka. Z drugiej strony sytuacja nie była normalna.

Czaszka zamarła. Theodor usłyszał szum fal dochodzący z dołu, od strony ulicy. Powoli, ostrożnie podszedł do krawędzi dachu i wyjrzał poza nią.
To co zobaczył spowodowało, że znów zaczął się pocić.

Ulicą płynęła rzeka. Brudna, gęsta, oleista ciecz, która przypominała Theodorowi bardziej rtęć lub płynny olej, niż wodę. Ale nie! To nie była ciecz, ani woda. To asfalt. Po asfalcie płynęła łódź!

Theo zamrugał powiekami. Wstrzymał oddech.

W łodzi siedział jakiś stwór w postrzępionych szatach, niczym piekielny przewoźnik przez Styks. Miał nawet pieprzoną latarnię, która zapewne miała rozświetlać drogę przez mroczne, podziemne jaskinie, którymi przelewała się rzeka umarłych.

Charon sunął przez asfalt, jak przez tor żeglarski. Skurwysyn podpływał do kolejnych roztrzaskanych szczątków wilkołaków, walających się tu i tam, na asfalcie i dotykał swoim wiosłem, czy co też tam miał w łapskach. A dotknięte potwory ożywały i zbierały się do kupy. Nie tworzyły jednak pierwotnych stworzeń, jakie zapamiętał Theo, ale pokraczne pajęcze fuzje martwych ciał. Wielołape wielgłowe nieumarłe wilcze pająki zaczynały pełzać w kierunku budynku Theodora i wspinały się po ścianach.

Czaszka miała rację. Ten dach był pułapką.

Theo szybko ocenił potencjalne drogi ucieczki.

Drabina w dół z oczywistych powodów odpadała. Pewnie utopiłby się w asfalcie. Zawalone schody i przeskakiwanie nad dziurą nie uśmiechało się pisarzowi. Raz jeszcze przyjrzał się drabinie. W głowie zaświtał mu pomysł.

Szybko wcielił go w życie. Korzystając z drabiny po przeciwległej stronie budynku od ulicy, na której swoje voo-doo odprawiał Charon, Theo zszedł na wąski, metalowy balkonik. Stamtąd, bez trudu udało mu się wskoczyć na dach kolejnego, niższego budynku.

Dach tego drugiego budynku był plaski, lecz śliski i pisarz z trudem łapał równowagę, na mokrym podłożu. Szedł dalej ostrożnie, balansując ciałem, z szeroko rozłożonymi rękami. Nie ryzykował upadku.

Z boku zobaczył okno dachowe. Podszedł do niego , opadł na czworaka i zajrzał do środka starając się pozostawać niezauważonym. Wcześniej jednak zaryzykował spojrzenie w tył, na dach budynku, z którego przyszedł. Na szczęście ożywione maszkarony jeszcze nie dotarły do celu.

Przez szybę pisarz zauważył oświetlone chyba blaskiem świec pomieszczenie, które wyglądały mu na pracownię malarską. Sztalugi, ramy, pozostawione do wyschnięcia pędzle.

Działał szybko. Siekierą potłukł szybę pozwalając by odłamki poleciały w dół. Miał trochę szczęścia, bo większość szkła uderzyło w stojącą niżej sztalugę i ramę, minimalizując Halas. Theo oczyścił krawędzie ramy – ostatnie, czego by pragnął to kolejne zranienie – i zsunął się w dół.

Zraniona noga zaprotestowała bólem, kiedy wylądował w pracowni. Co prawda Theo starał się główny impet skoku przyjąć na zdrową nogę, ale i tak niewiele to dało. Przez chwilę aż usiadł na podłodze i uspokoił mroczki przed oczami.

Potem dopiero zreflektował się i rozejrzał wokoło.

Kiepsko. Cała pracownia – ściany, sufit, podłoga i większość sztalug i stojących na nich płócien – zachlapana była czymś czerwonym. Mogła to być farba, lecz Theo był pewien, że to farba nie jest. I miał też przeczucie, że nie szlachtowano tutaj wieprzka, lecz coś, co wcześniej biegało na dwóch nogach i, być może, zajmowało się malowaniem.

Za sobą Theo usłyszał wycia. Był pewien, że pajęcze wilkostwory są już na dachu, z którego przelazł. I zapewne odkryły, że zwierzyna im się wymknęła. Nie miał pojęcia, ile czasu zajmie im złapanie śladu, lecz zakładał, że niewiele. Nie miał czasu do stracenia.

Rzucił kilka szybkich spojrzeń po pomieszczeniu, szukając czegoś, co mogło się przydać w dalszej ucieczce, ale nic takiego nie zobaczył. Nie miał czasu na poszukiwania.

Ruszył szybko w stronę jedynego wyjścia – zwykłych drzwi, jakie montuje się w mieszkaniach. O dziwo – były otwarte.

Theo ostrożnie wyjrzał na drugą stronę, gotów natychmiast wycofać się do środka, gdyby zobaczył coś, co mogło mu zagrozić.

Zamrugał powiekami, jakby nie bardzo wierząc temu, co zobaczył. A potem wyszedł z umiejscowionej na poddaszu pracowni malarza, miłośnika czerwonej farby, lub ofiary jakiegoś koszmaru.

I wszedł do... holu zniszczonego hotelu.

Budynek był stary i zdewastowany, ale znajomy.

Heaven’s Hill… luksusowy hotel dla bogatych gości wybudowany w Silver Ring. Theodor znał go jak własną kieszeń, jako dziecko dorabiał tu w charakterze boya hotelowego. Nie on jeden zresztą. Wiele dzieciaków tak czyniło. Napiwki i możliwość korzystania z hotelowych atrakcji po sezonie, takich jak basen czy pole golfowe, były wystarczającą motywacją do sumiennej roboty. Nawet stracił tutaj cnotę z rozkapryszoną panienką z wielkiego miasta, która przyjechała tutaj z rodzicami i z nudów zabawiała się z miejscowymi chłoptasiami. Jak ona miała na imię? Cleo? Clara? Jakoś chyba tak.

Ostrożnie, trzymając się miejsc, w których łatwo było mu się ukryć, ruszył dalej. Wiedział, gdzie jest gabinet dyrektora Sandersa. Ponoć Sanders trzymał w nim pistolet. Wielkie, ciężkie magnum z lufą, jak penis stereotypowego afroamerykanina. Zapewne colt pyton lub anakonda.

Gdyby plotki były prawdziwe, Theo zdobyłby, być może, jakąś broń. I tak niespecjalnie wiedział, gdzie może szukać drzwi o których wspomniał Edgar.
Szedł cicho, nasłuchując i wypatrując potencjalnego zagrożenia.
 
Armiel jest offline  
Stary 12-01-2014, 04:06   #40
 
sheryane's Avatar
 
Reputacja: 1 sheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwusheryane jest godny podziwu
Heaven's Hill. Na widok znajomego miejsca Susan poczuła coś w rodzaju ulgi. Co prawda nie powinno jej tu być... Ale i wiele innych wydarzeń nie powinno mieć miejsca tego dnia. Z dwojga złego wolała być setki kilometrów od domu, niż cierpieć katusze na kole tortur. Koło tortur. Koło fortuny. Tortura – fortuna. To zabawne, jak bardzo podobne były te słowa. Dwie litery. Wrzask Laury na nowo rozbrzmiał jej w uszach. Szybko otrząsnęła się ze wspomnienia wykrzywionej w bólu twarzy koleżanki z Silver Ring High School. High School. Heaven's Hill. Laura Clark. Emma Durand. Emma, nie-Emma, a jednak tak bardzo podobna. To wszystko musiało się jakoś łączyć. Niestety czas na wydostanie się z Koszmaru, nie był odpowiednim do rozmyślań. Szybko okazało się, że choć miejsce wyglądało jak Heaven's Hill, to chyba jednak nie było nim do końca. Za czasów jego świetności drzwi nie były tak charakterystycznie zdobione.

Kobiety przeprowadziły krótką burzę mózgów na temat zaistniałej sytuacji. Obecność Emmy, która wywarła na Susan wrażenie silnej i niezłomnej osoby, była bardzo kojąca. Choć Chatière nie była słaba duchem, to możliwość czerpania z czyjegoś spokoju – nawet jeśli powierzchownego – była nieoceniona. Być może nie powinny się rozdzielać, ale zapewne istniał jakiś powód, dla którego każda karta miała swoje wrota. Wkrótce panna Durand zniknęła za drzwiami ozdobionymi wizerunkiem Cesarzowej. Pasował do niej. Czy mógł pasować do Emmy z przeszłości Susan? Czy też była taka, gdy była młodsza? Biorąc pod uwagę jej zacięcie w sprawach dotyczących wychowania krnąbrnej dziewczynki – tak, było to bardzo możliwe. Sue wyrzuciła z głowy te myśli. Wspominanie opiekunki nie było przyjemnym zajęciem, zwłaszcza po tym jak ujrzała... zamknęła ten obraz gdzieś za drzwiami świadomości, nie dopuszczając go do siebie.

Wyciągnąwszy kartę z kieszeni marynarki, porównała oba wizerunki – narysowany i wypalony. Pomijając technikę wykonania i ślady kruczej krwi na karcie w dłoni Susan, oba były identyczne. Te same, nieludzkie istoty z tą samą drwiną spoglądały na nią z obu obrazów. Rozejrzała się dookoła, zatrzymując wzrok na kolejnych Arkanach. Dwadzieścia innych osób złapanych w pułapkę koszmarnej gry. Ale co było stawką? Czy została już określona? Czy wszyscy dotrą do swoich drzwi? Czy przeżyją? Drżąc na całym ciele, Susan przyłożyła kartę do czytnika, który w pierwszej chwili wydawał się tak bardzo nie na miejscu, po czym ciche szczęknięcie poinformowało ją o otwarciu zamka. Wzięła głęboki oddech i uchyliła drzwi, ostrożnie zaglądając do środka, gotowa do ucieczki w każdej chwili.

Zaglądała do... pustego pokoju przesłuchań! Na stole stał ów znajomy magnetofon szpulowy. Wyłączony. Obok niego leżała książka dotycząca średniowiecza, otwarta na rozdziale “Prawo i tortury w średniowiecznych miastach”. Tak samo jak ostatnim razem. Był to ten sam pokój, w tych samych podziemiach. Nawet obok drzwi leżała porzucona torba Susan z dokumentami sądowymi i laptopem. Jedyną różnicą był... zrealizowany czek. Nieduży kawałek papieru z wypisaną sumą pięćdziesięciu tysięcy dolarów i niewyraźnym, acz znajomym, podpisem. A w każdym razie... znajomo wyglądającym. Bo tę parafkę jedynie skądś kojarzyła, ale nie mogła przypomnieć sobie skąd. Podniosła czek, rozglądając się po pomieszczeniu, jakby chciała się upewnić, że w żadnym kącie nie czai się czarna zbroja. Przyjrzała się dokumentowi. Polecenie wypłaty przez Pacific Capital Bancorp, czek na okaziciela zrealizowany w Miami ponad sześć lat temu. Pracownica banku naniosła na jego tylnej stronie datę i zapewne nazwisko osoby, której te pieniądze wypłacono. Susan Chatière. Tyle że... przecież nic takiego nie miało miejsca! Nie pamiętała tego wydarzenia. I nigdy nie korzystała z usług tego bank! I niby dlaczego ktoś miałby być tak hojny wobec niej?

Weszła do środka, niemal podskakując na dźwięk zamykających się za nią drzwi. Zabrała czek, postanawiając przyjrzeć mu się później, i wrzuciła do torby. Czym prędzej musiała opuścić to miejsce, wydostać się na górę, na otwartą przestrzeń, na świeże powietrze. Za drzwiami nie było już Heaven's Hill. Pełna niepokoju wyszła na korytarz, spodziewając się, że lada moment natknie się na któregoś z czarnych rycerzy. Jednak nic takiego się nie stało. Otoczenie nie wyglądało już jak średniowieczny loch, a po prostu jak zamknięte podziemia sądu. Te same, którymi się tu dostała. Z pozoru nic nie czaiło się po kątach, ale ciemność czająca się wokół wydawała się jakby głębsza? W miarę jak Susan mijała kolejne korytarze, miała wrażenie, że cienie obok których przeszła, wyciągają się ku niej, próbując jej dosięgnąć. Na szczęście winda była na swoim miejscu. Chatière poprzysięgła sobie, że w przyszłości będzie poruszać się już tylko schodami, by nie trafić znów do wyłączonego z użytku skrzydła...

Ludzie. Ludzkie głosy i narzekania. Ludzie ubrani w normalne dwudziestopierwszowieczne ubrania. Ludzie utyskujący na polityków, na chłam w telewizji. Dotarła do holu, w którym przelewali się ludzie... prawnicy, ochrona, sekretarki, każdy z nich dążący do jakiegoś pomieszczenia. Wróciła do normalnego świata, choć przez chwilę jeszcze wydawało jej się, że jest poniekąd obok tego wszystkiego. Zupełnie jakby spoglądała na normalne życie przez taflę grubego szkła. Szybko dotarło do niej jednak, że jest to normalny świat, w którym ma swoje obowiązki, do których wypełniania zmierzała, gdy wszystko się posypało. Rozładowany telefon nie pozwolił na sprawdzenie czegokolwiek, więc Susan w pośpiechu udała się do uprzejmego portiera, który już raz odpowiadał na jej dziwne pytania. Zapytawszy o godzinę, dowiedziała się, że cała dziwna podróż przez czas i rzeczywistość trwała aż dwie godziny. W życiu nie powiedziałaby, że minęło aż tyle czasu, ale naturalnym było, że kiedy organizm zalewają fale adrenaliny, nie zwraca się uwagi na tak przyziemne rzeczy...

Podziękowawszy, szybkim krokiem udała się do toalety. Rzut oka w lustro upewnił ją, w jak opłakanym stanie była. Przeczesała dłońmi zmierzwione włosy. Twarz przemyła zimną wodą. Szybki ruch czarnej kredki do oczu i muśnięcie pudru wystarczyło za cały makijaż. Jednak dziwnego, chorobliwego błysku w oczach nie była w stanie zamaskować. Przybrudzona marynarka oraz otarcia tu i ówdzie boleśnie świadczyły o tym, że niedawne przeżycia nie były tylko halucynacją. Susan oparła dłonie o umywalkę, zbierając siły na stawienie czoła rzeczywistości. Zacisnęła dłonie, czując jak palce wpijają się w twardą, chłodną powierzchnię. Spojrzała w oczy swojego lustrzanego odbicia.
~ Jesteś Susan Chatière, mieszkanka Nowego Jorku, tłumaczka, na usługach sądu stanowego. Weź się w garść i bierz się do roboty. ~ powtarzała w myślach.
Trzy głębokie oddechy później Susan opuściła toaletę i udała się w pośpiechu do sali, w której odbywało się kolejne służbowe spotkanie.

Wypadek na drodze do pracy i straszne korki okazały się skuteczną wymówką, którą dodatkowo potwierdzał rozładowany telefon, przez który Susan nie była w stanie poinformować o spóźnieniu. Nie obyło się jednakże bez ostrzeżenia na przyszłość i wyraźnego polecenia, aby był to pierwszy i ostatni raz. Chatière przytaknęła pokornie i zdwoiła wysiłki, by nadrobić stracony czas. A nie było to łatwe... Stale coś ją rozpraszało. Nie mogła skupić się na pracy. Zaś świadomość, że drugi dzień z rzędu wypada z rytmu wcale nie poprawiało jej samopoczucia. Perfekcjonizm leżał w jej naturze i jakiekolwiek odstępstwa nie były dopuszczalne. Nawet jeśli średniowieczny horror wydawał się dobrym argumentem do ukojenia sumienia – nie wystarczał. Godziny wlokły się niemiłosiernie. Opuściwszy po wszystkim salę, Susan czuła się, jakby nie spała od tygodnia. Podskakiwała na najlżejszy szmer, otwieranie każdych kolejnych drzwi było niezwykle stresujące, a na myśl o tym, że ma wrócić do dużego, pustego domu przechodziły ją lodowate dreszcze strachu. Szczęściem w nieszczęściu rozwiązanie napatoczyło się samo.


Hej, wszystko w porządku? – usłyszała za sobą zatroskany, męski głos.
Drgnęła zaskoczona i o mało nie upuściła torebki, w której szukała kluczyków do samochodu.
N... To znaczy tak... Dlaczego? – odgarnęła kosmyk włosów za ucho, unikając spojrzenia Matta.
Blado wyglądasz. Coś się stało?
Jestem zmęczona, ta sprawa daje mi w kość. – odpowiedziała szybko, może odrobinę zbyt szybko.
Na pewno tylko to? – nie wyglądało na to, żeby dzisiaj dał się łatwo spławić.
Susan przygryzła lekko wargę i podniosła wzrok na kolegę. Ciepłe spojrzenie i łagodny uśmiech podziałały na nią niemal rozczulająco. Niemal. Przecież Chatière nie rozczulała się z byle powodu.
N... Nie do końca. – zająknęła się ponownie, zupełnie nie w swoim stylu.
Mogę jakoś pomóc?
Nagle ją oświeciło. W normalnych warunkach nawet by o tym nie pomyślała, ale w obliczu porannych zdarzeń...
W zasadzie... Tak. Masz jakieś plany na wieczór?
Nie. – odpowiedział bez zastanowienia, przyglądając się jej z ciekawością.
Kobieta milczała chwilę, układając myśli w słowa. Problemem polegania tylko na sobie i braku prawdziwych przyjaciół były właśnie takie sytuacje. Od dłuższego czasu jedyną bliższą jej osobą był Jeremy, czasem Joshua, ale jeśli oni akurat byli poza zasięgiem, to nie miała do kogo się zwrócić. Wizja samotnego wieczoru szybko pchnęła ją do dość desperackiej decyzji.
Chciałbyś... Mógłbyś wpaść do mnie po pracy? Najlepiej na noc. – widząc jego zdziwienie, szybko sprecyzowała wypowiedź. – Obiad, jakiś film... Nie chcę być sama. – wyjaśniła przyciszonym głosem.
Będę zaszczycony. – odpowiedział z tym swoim rozbrajającym uśmiechem. – Co masz ochotę obejrzeć?
Najwyraźniej opłakany stan, w jakim była Susan, ton głosu i zlęknione spojrzenie włączyły u niego tryb rycerza w lśniącej zbroi, bowiem nie drążył tematu.
Mogą być „Szybcy i wściekli”. – wybrała tytuł, który nie sugerował romantycznego wieczoru przy świecach. – Dziękuję Matt, będę miała u ciebie wielki dług...
Z tym też jakoś sobie poradzimy. – błysnął zębami w zawadiackim uśmiechu. – Kończę za godzinę. Jedź spokojnie do domu. Zajmę się resztą.
Susan tylko skinęła głową w odpowiedzi, siląc się na blady uśmiech, po czym udała się na parking.

***

Drobna dłoń w ostatniej chwili uniknęła pacnięcia kuchenną rękawicą, a jeszcze ciepłe ciasteczko wylądowało w ustach małej dziewczynki.
Pyfne!
Nie mówi się z pełnymi ustami, Sue. – upomniała ją niania.
Pyszne! – poprawiła się, po czym obiegła kuchenną wyspę i przytuliła się do kobiety. – Naucz mnie takie robić!
Opiekunka w milczeniu pogroziła palcem podopiecznej.
Proszę. – dodała mała.
W nagrodę legalnie dostała drugie ciastko. Na prośbę dziewczynki kobieta zakrzątnęła się w kuchni, przygotowując wszystkie składniki i naczynia. Niania była dla małej niczym matka i kochała ją jak własne dziecko, którego nie miała szczęścia urodzić. Czas i trudy życia odbiły piętno na urodzie kobiety. Ciemne włosy przyprószyła siwizna, a wokół oczu wyraźnie odcinała się siatka zmarszczek.
Chodź tutaj, siadaj. Najpierw musisz wsypać dwie szklanki mąki...Świetnie. Teraz wbij jajko. Na razie tylko jedno... – tłumaczyła i nadzorowała kolejne kroki, wprowadzając dziecko w tajniki sztuki kuchennej, sama będąc w niej artystką.
Gdy ciastka powędrowały do piekarnika, dziewczynka przytuliła się do opiekunki i pocałowała ją w policzek.
Kocham cię, Emmo.
Ja ciebie też, Susan.

***

Gorąca woda spływała z deszczownicy, ale wspomnienia nawiedzające Susan nie pozwalały jej się rozluźnić. Do tego co chwilę upewniała się, że karta z Kołem Fortuny leży w zasięgu jej ręki, nie dbając o to, że właśnie zalewa podłogę łazienki. Po wyjściu z kabiny Chatière wskoczyła w wygodny dres, a karta tarota powędrowała do kieszeni bluzy. Nie zamierzała rozstawać się z nią ani na chwilę. Kto wie, kiedy koszmar znów nastanie i kiedy ponownie przyjdzie jej odszukać właściwe drzwi. Po domu poruszała się ostrożnie, jakby za chwilę okno miało zostać roztrzaskane przez oszalałego kruka albo zza rogu miał wyskoczyć rycerz w czarnej zbroi. Pustka, która zwykle była ukojeniem po całym dniu pracy, teraz stała się prawdziwą udręką. Telefon był podłączony do ładowania, ale milczał jak zaklęty. Susan przeszła do pokoju dziennego i odszukała w torbie tajemniczy czek. Wpatrywała się w niego uważnie, jakby miał udzielić jej odpowiedzi na pytania, które postawił. Ten jednak ani myślał odpowiadać.

Dzwonek do drzwi na chwilę rozstroił chwiejny spokój, który Susan w sobie zbudowała. Zaraz jednak dotarło do niej, że przecież zorganizowała sobie towarzystwo na noc. Nakazała sobie zatem trzymać nerwy na wodzy.
Cześć, jeszcze raz dziękuję. – powitała go, gestem zapraszając do środka.
Cała przyjemność po mojej stronie. – rzekł kurtuazyjnie, podając jej reklamówkę z dwoma butelkami Coulaine Chinon. – Mam obie części „Szybkich i wściekłych”. Wziąłem też jeden z moich ulubionych filmów, gdybyś miała ochotę na coś cięższego.
Mhm, a jaki? – zapytała, odstawiając wino na blat w kuchni.
”Kruki”, Hitchcocka.
Lodowate palce strachu musnęły kręgosłup Susan.
Nie przepadam za horrorami... – wydukała.
Żartowałem. Nie przyniósłbym ci czegoś takiego na taki nastrój. – odparł ciepło, uspokajająco. – Wziąłem jakąś komedię. Polecili mi w wypożyczalni. A co do obiadu, to pomyślałem, że zamówimy coś do domu. Znam świetny lokal z dostawą. Meksykańska kuchnia. Lubisz. – stwierdził raczej, niż zapytał.
Skąd wiesz?
Odpowiedział jej tylko uśmiechem.

Wieczór mijał spokojnie, w lekkiej i przyjaznej atmosferze. Jedzenie było bardzo smaczne, a francuskie wino wyśmienite. Zaś „Szybcy i wściekli”, jak zawsze, byli dobrzy na wszystko i do wszystkiego. Matthew był niezwykle grzeczny. Nie robił głupich aluzji i niczego nie próbował. Otoczył Susan ciepłem i troską, których tak potrzebowała, ale zarazem widziała – czy też wyczuwała – że język aż go świerzbi, by zapytać, co jest nie tak. Był jednak na tyle taktowny, by nie naciskać. Po paru lampkach wina Chatière poczuła się na tyle dobrze w jego towarzystwie, by podzielić się z nim choć okruchem ostatnich wydarzeń. Miała nadzieję, że i jej lepiej zrobi rozmowa, która nie urwie się zaraz przez brak zasięgu lub rozładowaną baterię.
Przepraszam za to zamieszanie. Miałam ostatnio nieprzyjemny wypadek... – opowiedziała mu historię nocnej wizyty oszalałego ptaszyska, pomijając jedynie kwestię tajemniczego Koła Fortuny. – Krew i pióra były wszędzie. Naprawdę nie mam ochoty znowu tego przeżywać. Lekarz mówił coś o wściekliźnie. Może jest więcej takich w okolicy...
Matthew objął ją przyjacielskim gestem.
Rozumiem. I rozumiem tę gwałtowną niechęć do „Kruków”. – stwierdził z uśmiechem.
Najwyraźniej zauważał więcej, niż Susan pierwotnie się wydawało. To było trochę niepokojące.
Mnie kiedyś napadł bezdomny, chyba bezdomny, pies. – dodał, choć przez moment wydawało się, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze.

Ludzi, którzy wyrzucają zwierzęta z domów, też bym eksmitowała. Nie rozumiem, jak można zrobić coś takiego. Zostawić istotę tak kochającą i ufną, jednocześnie nieprzystosowaną do życia na wolności, na pastwę losu. – Susan pociągnęła temat psa, mimo że argument był średnio trafny.
Uwielbiam psy. To tak kochane i lojalne zwierzęta. – podsunęła Mattowi pusty kieliszek, prosząc o uzupełnienie go. – Ostatnio nawet znajomy stwierdził, że powinnam sobie psa sprawić. Obawiam się jednak, że przy moim trybie życia byłby to bardzo smutny i samotny pies. – westchnęła, zawiedziona.
Świetnie to rozumiem. Ja też chętnie zaadoptowałbym psa. Najlepiej niedużego i cichego. – Matt zaśmiał się gardłowo.
Susan zaprotestowała:
O nie, nie. Najlepiej właśnie dużego! Taki dog niemiecki albo tosa. To dopiero cudne stworzenia.
To nie lepiej od razu kupić sobie konia? – parsknął Matt z rozbawieniem.

Wybiła północ. Obie butelki wina zostały opróżnione. Susan i Matthew zgodnie stwierdzili, że najwyższy czas położyć się spać.
Kanapę można rozłożyć. W środku jest czysta pościel.
Okej, poradzę sobie. Wyśpij się. Pojedziemy rano moim autem, a po pracy odwiozę cię do domu. – Matt przedstawił plan, nie zważając na lichy protest Susan.
Chatière uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Dziękuję. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
Dasz się zaprosić na randkę, jak już poczujesz się lepiej.
No nie wiem... – Susan jakoś nie sądziła, by miało to szybko nastąpić, a nie chciała dawać mężczyźnie złudnej nadziei.
Przecież jesteś wolna, prawda? – najwyraźniej i jemu wino zaszumiało w głowie, przesuwając nieco granicę, której tak długo starał się nie przekraczać tego wieczoru.
Sue natychmiast pomyślała o swoim nieformalnym związku z Jeremym.
Prawda. – w końcu miała u Matta wielki dług. – Deal. Dobranoc.
Śpij dobrze, Sue.

Chatière upewniła się, że alarm jest włączony i udała się do sypialni. Zamieniła dres na koszulkę nocną i narzuciła na ramiona lekki szlafrok. Do jego kieszeni przełożyła Koło Fortuny. Podeszła do okna, by opuścić roletę... Nagle dojrzała w oddali błysk szkarłatu, ledwie mignięcie, i zamarła w przerażeniu. Uważnie wpatrywała się w cichą i spokojną okolicę. Nie mogły to być światła samochodu, przecież rozpoznałaby coś takiego. Przepatrywała cały widoczny teren w tę i z powrotem. Dopiero gdy upewniła się – albo wmówiła sobie – że był to tylko wytwór jej wyobraźni, z duszą na ramieniu udała się do łóżka. Gdy już sen kładł się cieniem na jej myśli, zrozumiała, że obecności Matta na dole daje tylko złudne poczucie bezpieczeństwa, wszak Koszmar mógł wrócić w każdej chwili...
 
__________________
“Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.”
sheryane jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172