Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2014, 20:47   #11
K.D.
 
K.D.'s Avatar
 
Reputacja: 1 K.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumny
Banda żądnych zysku łowców przygód dziarsko wmaszerowała w zatęchły mrok kopalni. W grupie, uzbrojeni po zęby i pełni determinacji byli nieśmiertelni. Dziesiątka mniej lub bardziej przypadkowych kamratów reprezentowałaby poważną siłę uderzeniową i powinna czuć się bezpiecznie w jakiejś opuszczonej przez bóstwa dziurze w ziemi, jeśli człowiek zapomniałby że ich poprzednicy liczyli sobie bez mała dwudziestu chłopa, i jedną zdolną czarodziejkę. Ci, którzy wrócili, zmieściliby się w jednej bezczce po kapuście.

Nie peszyło to jednak naszych przedsiębiorczych bohaterów. Od najdurniejszego do najmądrzejszego, matematyka na której bazował cały ten biznes była prosta – pięćset ciężkich, krągłych złociszy do podziału za wykonanie zadania, i mały bonus dla każdego kto powróci. Fortuna w złocie wobec czyichkolwiek standardów, postawiona przeciwko takim trywialnościom jak ich życie i zdrowie. Niebezpieczeństwo jakie towarzyszyło poszukiwanium było dodatkową składną atrakcyjności powierzonej im misji, wszak im mniej ich powróci, tym więcej kruszcu przypadnie na łeb. Było nie było, jedyną trudnością będzie tutaj mieć pewność że przeżyje się samemu, a co do swoich umiejętności przetrwania, choćby kosztem innych, żaden z najemników nie miał wątpliwości.

Do czasu, ma się rozumieć, gdy przed oczyma stanęła im wizja zakopania żywcem pod setkami ton skały jeszcze za nim ich przygoda się na dobre zaczęła. Spłoszeni poszukiwacze zaginionej ekspedycji wystrzelili jak z armaty, zostawiając za sobą ślimaczą ścieżkę pospiesznie opróżnionych pęcherzy. Gnali prosto w żołądek ciemności, sapiąc, potykając się i chyląc czoła przed co niżej postawionymi stemplami. Radosna gonitwa w niepewnym świetle górniczej latarni zakończyła się równie gwałtownie jak się zaczęła – wypełzając z patelni, drużyna wpadła prosto w ogień zagrożenia jeszcze realniejszego niż śmierć poprzez zawalenie się szybu.

Płynne, złowrogie sylwetki zakotłowały się na ścianach i sklepieniu wokół zasapanej biegiem garstki zbrojnych. Pojedyncze ruchy, wyłapane kątem oka z otaczającej ich smolistej czerni, nie pozwalały dokładnie określić natury i liczebności komitetu powitalnego jaki sprezentowała im kopalnia. Nie było natomiast żadnych wątpliwości odnośnie zamiarów tajemniczych stworów – giętkie, oślizgłe odnóża przełamały barierę mroku i wystrzeliły w stronę zdezorientowanych poszukiwaczy przygód. Głodne ślepia błyskały ze wszystkich stron, oceniając wartości odżwycze ich następnego posiłku.

Quinn, smagnięty jedną z macek, padł na wznak i przeturlał się po zimnym, mokrym kamieniu. Lepkie krople krwi popłynęły z rozcięcia na potylicy wąskimi rzeczkami, znajdując ujście za kołnierzem koszuli łotra. Rzezimieszek oparł się plecami o ścianę i potrząsnął nieobecnie baniakiem, próbując ułożyć wirujące mu przed oczami strzępy rozgrywającej się przed nim sceny w logiczną całość. Wyłapał mętnym wzrokiem masywną sylwetkę Borysa i skoczył na równe nogi z kuszą w ręce, opierając się o towarzysza plecami i szukając godnego celu.

Grunaldowi na początku nie szło dużo lepiej. Koło głowy świsnęły mu ciśnięte przez niziołka sztylety, by zniknąć w mroku z brzdękiem stali uderzającej o kamień. Większość kompanów kowala rzuciła się na pomoc damie w opałach, zostawiając go samego z przykrym obowiązkiem wyswobodzenia się. Zęby olbrzyma odnalazły mackę i wpiły się w nią, przebijając gumowatą skórę. Czarna, cuchnąca ciecz eksplodowała w ustach Grunalda, cieknąc mu po brodzie i spływając do gardła, aż się zachłysnął. Gdzieś nad nim zraniony stwór zaskrzeczał przeraźliwie jak wielka ropucha i machnął drugą macką na oślep, owijając ją wokół nadgarstka byłego kowala. Grunald zaczynał czarno widzieć swoją sytuację i czuł jak uginają się pod nim pozbawione cennego tlenu nogi.

Wtem wszędzie dookoła eksplodowało ostre, białe światło, wyrywając obszar wokół grupy z paszczy ciemności. Czar Marcela zadziałał bez zarzutu, ale nie było czasu na składanie sobie samemu gratulacji. Mag, dosłownie rzecz biorąc, rzucił światło na ich obecną sytuację i przeciwników.


Cztery pokraczne stwory zebrały się wokół dzielnych wojaków. Karłowate, o szczupłych ciałach nie większych niż niziołki, ale nieproporcjonalnie długich kończynach, wijących się wokół pobliskich kamieni jakby były pozbawione kości. Jeden, przyczepiony nogami do sufitu, dusił Grunalda; kolejny oplótł Neth z poziomu podłoża; dwa czaiły się na ścianach po przeciwnych stronach drużyny, gotowe do ataku. Złowieszcze, czarne oczy lśniły w magicznym świetle, pokryta czerwonymi żyłkami czarna skóra wydawała się spływać przezroczystą galaretą. Wypełnione ostrymi zębami paszcze kłapały złowrogo, żądne świeżego mięsa.

Nagły napad fotonów zdezorientował stworzenia, przechylając szalę w stronę drużyny. Grunald poczuł jak żelazny uścisk wokół jego byczego karku słabnie, a czucie wraca mu do członków. Nie zastanawiając się, pociągnął potężnie. Muskuły olbrzyma napięły się i oderwały napastującego go potwora od ściany. Mężczyzna zawinął nienaturalnie lekką zdobyczą w powietrzu i pizgnął nią o kamienną podłogę. Przebiegający obok Vilgax zareagował błyskawicznie, wyskakując w powietrze z iście akrobatyczną finezją i lądując piętą okutego buciora, rozmiar jedenaście, na potylicy rozpłaszczonego stwora. Czaszka pękła z mokrym trzaskiem, bryzgając na wszystkie strony odłamkami kości i materią mózgową.

Dwa krasnoludy dopadły do Neth jednocześnie. Dziewczyna zdążyła wyswobodzić się jednak z morderczego uścisku zupełnie samodzielnie. Dźgnięty sztyletem potwór zawył i smagnął łotrzycę pokrytą zadziorami macką, zostawiając jej na plecach kilka długich, płytkich ran. Zaabsorbowany dziewczęciem napastnik dopiero w ostatniej chwili zauważył pędzących w jego stronę toporników. Brzeszczot Yorna ze świstem przeciął powietrze i rozpłatał mackę monstrum, która koziołkując poleciała w powietrze, sikając naokoło posoką. Stwór wrzasnął, ale zanim zdążył odpłacić się pięknym za nadobne, dopadła go dwuręczna siekierezada Agrada, pozbawiając go pozostałej kończyny. Dusiciel spojrzał z powątpiewaniem na kikuty swoich ramion i pisnął cicho, zwracając ku atakującym go wojownikom żałosne spojrzenie wielkich, czarnych ślepi. Cokolwiek chciał w ten sposób osiągnąć, nie przyszło im się dowiedzieć – spomiędzy krasnoludów wyskoczyła żądna krwi Neth i celnym pchnięciem nadziała klatkę piersiową potwora na swój rapier, trafiając prosto w miejsce gdzie humanoidy mają serce. Śmiertelnie ranny dusiciel wydał z siebie nieratykułowany dźwięk, zawinął swoje gibkie, okaleczone ciało wokół ostrza Neth i szczezł z drgawkach.

Trzeci stwór zaszarżował prosto na Quinna, zapewnie nie rozumiejąc zasad na jakiej działa skomplikowany ludzki wynalazek jakim była kusza. Łotr wypuścił powoli powietrze z płuc, czekając na właściwy moment. Zwolniony mechanizm kuszy szczęknął cichutko, posyłając smiercionośny bełt prosto w łeb stwora. Pocisk wleciał mu do otwartej paszczy i przeszedł na wylot, utykając w żuchwie nieszczęśnika. Stworzenie gwałtownie wyhamowało i zapłakało niewyraźnie, owijając swoje macki wokół własnej głowy i błyskawicznie uciekajać wgłąb korytarza.

Ostatni z potworów szybko policzył swoje szanse i doszedł do wniosku że czas spierdalać, ale nie zpustymi rękami. Jego puste spojrzenie powędrowało ku kulącemu się ze strachu gnomowi, oddzielonemu od reszty walczących dystansem kilku susów. Sprężynowate nogi dusiciela wystrzeliły go ku niepozornej ofiary, w jednej sekundzie niwelując dzielącą ich odległość. Danny krzyknął gdy macki sięgnęły celu, rozrywając jego ubranie i skórę. Paskudna, wyszczerzona morda stwora zawisła centymetr od jego twarzy. Gnom przymknął oczy i zmówił szybko pacierz, gotowy na spotkanie ze stwórcą.

Świadkiem scenki okazał się jednak Borys. Ponury oprych nie czuł żadnej potrzeby by pomóc bliźniemiu w tarapatach, miał jednak nieodpartą chęć zabicia czegoś. Natarł na wijących się na kamieniach walczących i celnym uderzeniem tarczy zmiótł dusiciela z gnoma. Stwór zasyczał, jego uzębione kończyny wystrzeliły w stronę brodacza, odbijając się od tarczy i zbroi wojaka. Borys ciął płasko, ale potwór był szybki – zbyt szybki. Wijąc się jak piskorz, uniknął ciosu oprycha, wskoczył mu na ramiona i wgryzł się w ramię mężczyzny, ssąc i mlaskając przy tym jak dziecię u piersi matki. Gross ryknął wściekle i wleciał z bara w pobliską belkę, jedną z wielu podtrzymujących sufit konstrukcji, chcąc zmiażdzyć napastnika między nią a sobą. Drewno pękło pod naporem jego ciała niespodziewanie łatwo, a impet posłał przytulonych do siebie walczących półtora metra do przodu. Stwór plasnął o podłoże, zawył i czmychnął poza obręb świetlnego czaru Marcela, piszcząc i jęcząc. Borys zaklął i zebrał się z podłogi, otrzepując zakurzone portki, niezadowolony z tego że nie przyszło mu wykończyć pokraki. Rzucił okiem w kierunku rozwalonej przez niego belki, nie wydawało się jednak żeby osłabiła ona konstrukcję na tyle by przypieczętować ich los. Nie, coś innego przyciągnęło jego uwagę. W połowie, belka była pęknięta jak pan bóg przykazał – złamanie było gąszczem ostrych jak igły drzazg i zmasakrowanego drewna. Druga połowa natomiast pękła gładko, równo. Borys podszedł bliżej i przejechał kciukiem po krawiędzi drewna. Nie było wątpliwości – ta konkretna belka stropowa nosiła ślady piły. Co się tutaj, do kurwy, wyprawiało?

Obolali i w części ranni, ale żywi poszukiwacze przygód powoli dochodzili do siebie. Pierwsza potyczka w kopalni zakończyła się niekwestionowanym sukcesem, którego nie mogli sobie odmówić z powodu kilku zadrapań. Dudniąca niczym tętno samej ziemi kamienista kanonada przycichła, ustępując miejsca pobitewnej ciszy. Magiczne kule Marcela migotały miarowo, oświetlając ich dalszą ścieżkę. Korytarz przed nimi rozwidlał się – obie odnogi wiodły w nieprzeniknioną ciemność.

Quinn zaklął soczyście i z bladym ryjem oparł się ścianę. Jedna z kul światła zatańczyła mu nad zakrwawionym łbem, rażąc oczy. Łotr zaczął odgoniać ją od siebie machnięciem dłoni, gdy nagle spomiędzy palców opartej o ścianę dłoni coś odbiło blask magicznej pochodni. Oprych zręcznie złapał wkurwiające światełko i przystawił je pod sam kamień, przecierając go rękawem. A potem, metaforycznie rzecz biorąc, puściły mu zwieracze.


W ścianie obok której stał znajdowała się otwarta żyła najprawdziwszego złota jakie widział w swoim smutnym, brzydkim życiu. Prosto od matki natury, lśniąca jak psu jajca, długa łokieć i gruba na trzy palce, wtulona w szary kamień od czasu stworzenia świata. Mięciutkie, przepiękne, bogatego koloru wieczornego słońca, złoto. Ktoś podszedł żeby sprawdzić czy wszystko z nim w porządku, zerknął mu przez ramię i też się zesrał. Zwabiona powabnym zapachem, zbiegła się reszta drużyny, zapominając na chwilę o ranach i bolączkach. Złoty blask oświetlał ich twarze i rozgrzewał ich serca.
 

Ostatnio edytowane przez K.D. : 16-01-2014 o 20:55.
K.D. jest offline