Zasapani, w paru przypadkach okrwawieni i solidnie obici, eksploratorzy ziemskich wnętrzności dochodzili do siebie. Jedni uwagę poświęcili łyskającej zalotnie złotości w skalnej niszy, inni podejrzanie spiłowanej belce podporowej, a inni jeszcze – w osobie Marcela – ostrożnie łypali w ciemność przed nimi.
Świetliste owale bezszelestnie spłynęły w mrok korytarzy, odsłaniając swym spacerem skalno-belkowaną nieciekawość kolejnego szybu. Co jakiś czas, na ile migające coraz dalej od oczu światło pozwalało wyśledzić, w bok odbijały wąskie, ludzkiej roboty odnogi i odgałęzienia, ale w końcu na granicy wzroku, w lewej nitce kopalni, strop poszybował w górę, a ściany rozwarły się wrzaskliwie. Korytarz przechodził w komnatę, czy lepiej byłoby rzec, oprawioną oskardami grotę, która miała imitować pełnoprawne pomieszczenie. ”Suń się chłopcze, daj wejrzeć” – zakomenderował Agrad, który zmiarkował, że nic tu po powierzchniowych ślepiach małolata. – ”Żelastwo. Leżą w kupie narzędzia, jakiś osprzęt. Rozwalone po salce w pośpiechu. Dalej ściany zawadzają, nie zobaczysz”. ”A drugi? Co z drugim?” – zagaił niepewnie Colbert, który w prawej nici szybu widział tylko segmentowaną górniczymi przodkami powtarzalność. ”Oho. Idzie kawał, kawał drogi.” – Duda wyściubił ślepia, na ile tylko potrafił. – ”Daleko hen, zwęża się. Tam chyba skończyli ryć z ciężkim sprzętem, ale i tak coś idzie dalej.”
Czarownik pokiwał głową z uznaniem i powoli, machnięciem palca, zaczął wycofywać świetliste kule z powrotem. |