Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-01-2014, 19:44   #19
bayashi
 
bayashi's Avatar
 
Reputacja: 1 bayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znany
Zacisnął zęby i przeklął okropnie, bo nie znosił kiedy nie mógł utrzymać sytuacji pod kontrolę. Ot, nawyk z pracy. Jeden z popularnych wozów przystosowanych do jazdy po bezdrożach wyjechał z garażu i stanął opodal. Widział takie na Habbard, a i na Ionath pracowały na obrzeżach miasta.
Przeżywał chwilowe wahania, kiedy zobaczył, że Jennifer Serbs ciągnie do samochodu także Sobiesky'ego. Nie zwrócił uwagi na zastraszająco -umoralniającą gadkę tego ostatniego. Liczyła się tylko wiedza, że Sambor szukał tej samej osoby. Szukał Alicii - czy Kai, to było do sprawdzenia.

Na chwilę zapomniał o tym, gdy podszedł do rogu budynku i zrozumiał, skąd dochodziło coraz głośniej buczenie, jakie słyszał ponad pracą silnika samochodu i generatorów obozu. Nad największym wewnętrznym placem obozu zawisł statek i bez ceremonii wypuścił trap, jakby zaproszenie do środka. Czy oni widzieli to samo co on? Jeśli tak, to czemu nie reagowali?
Archeolog wychyliła głowę z wozu i pogoniła Hertza:
- Zrób coś z tym! - usłyszał tylko, potem zwróciła się też do niego. Jej twarz straciła w tej chwili urok, jakim dysponowała na życzenie i wyrażała ordynarną złość, poirytowanie. - Wsiadaj! - krzyknęła głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wzruszył ramionami; widocznie czekali na pojazd, który miał im coś dostarczyć, sama Serbs nie zdawała się przejmować przylotem statku, raczej chciała chyba się oddalić bez zwłoki.
Lakkai odłożył duży klucz, jaki bezmyślnie podniósł z kurzu ziemi i pobiegł po swój pistolet. Znalazł go w mesie na stole, schował broń do przepisowej kabury przy pasku i wrócił na zewnątrz. Na trapie statku pojawiła się postać: nie ludzka, choć z zachowanymi proporcjami. Idąc do drzwi samochodu, dojrzał detale wskazujące na jaszczuropodobną rasę saurio, którą znał tylko ze słyszenia. Wsiadł na tylny rząd siedzeń i ledwie drzwi zacisnęły się za nim, wóz ruszył prędko.
- Gdzie znaleźliście takich współpracowników?- uśmiechnął się, bo chyba zrozumiał pośpiech Jennifer: baza dorabiała sobie na boku prowadząc ciemne interesy, a nikt z zewnątrz nie powinien był o tym wiedzieć.
Serbs spojrzała na Sambora, jakby pytając go o zdanie i odetchnęła głębiej dwa razy:
- Powiedzmy, że znaleźli nas sami. - Belmonto nie pytał o więcej, nie musiał wiedzieć. Należało jednak dowiedzieć się czegoś innego:
- Niech będzie. Więc po co tam jedziemy? I po co on jedzie? - pokazał na Sambora, nie zwracając się do niego.
Spojrzała w małe, wewnętrzne lusterko - odzyskała trochę uroku, gdy nagła złosć opuściła jej rysy - i powiedziała kpiąco:
- Powiedzmy, że dobrze mieć przy sobie kogoś umiejącego obchodzić się z bronią. No offense - czy Sobiesky parsknął właśnie tłumionym śmiechem? Nie będzie zniżał się do takich macho-gierek, to nie było ważne. Wiedział, że kula z pistoletu zabija tak samo łatwo jak z automatu.
- A wykopaliska? Tylko nie zaczynaj zdania od "powiedzmy"- tego wtrętu nie mógł sobie odmówić. Nie zdenerwowała się, chyba doceniła żart.
- Wykopaliska: duża dziura w ziemi, na jej dnie coś z czym mi musicie pomóc. Nie chciałam brać naszych ludzi... oni nie powinni wiedzieć. Poza tym, w pewien sposób,dotyczy to też was..
Belmonto znów zaczął zastanawiać się, ile ze słów archeolog było jej fiksacją, a ile prawdą. Na pewno coś było powodem jej niezrozumiałych słów i intryg - ale Lakkai wątpił żeby było to coś naprawdę ważnego. Poedjrzewał, że Jennifer zawiezie ich, by zobaczyli resztki pradawnego osiedla, za które jej półświatek mógłby dużo zapłacić. Może nawet zabić?

Obserwował ją uważnie. Sterowała pewnie, używając małych ruchów kościstej dłoni. Pomimo wydm i drobnych rowów przecinających powierzchnię planety, trzymała wóz równo, prawdopodobnie znała drogę. Nie patrzyła za okna, nie obserwowała też żadnego z nich. Była zupełnie pewna siebie, choć jechała z dwoma obcymi uzbrojonymi mężczyznami. Zanim dojechali, Lakkai uznał, że Serbs musiała mieć w rękawie jakąś kartę, która pozwalała jej zachowywać się tak buńczucznie, wyzywająco i bezmyślnie zarazem.

- Jesteśmy - powiedziała, zanim ktoś nawiązał jakąkolwiek rozmowę. Kurz spod kół nie pozwalał widzieć przez okno, ale kiedy tylko drzwi usunęły się do tyłu, Lakkai zobaczył miejsce wykopalisk. "Wielka dziura w ziemi" opisywało miejsce wcale trafnie. Pojazd stanął na kraju potężnego krateru o średnicy 100 do 150 metrów. Prawie idealny okrąg opadał wgłąb pod ostrym kątem tak, że nie można było myśleć o zjeździe i powrocie bez gąsienic. W pobliżu stał jednak pojedynczy metalowy słup pomalowany w biało-pomarańczowe pasy z błyskającym światełkiem na górze. Jennifer podeszła do niego i chwilę operowała małą konsolą. Ciche elektroniczne potwierdzenie sprawiło, że za słupem zapalił się rząd małych lampek. Każda odpowiadała pięciu stopniom wąskich metalowych schodów biegnących wzdłuż krateru w dół.
- Zapraszam - uśmiechnęła się, pokazując ścieżkę ręką. Z jakiegoś irracjonalnego powodu Lakkai nie chciał iść pierwszy, ani mieć ekscentrycznej pani archeolog za sobą. Zapytał Sambora, czy to nie on powinien poprowadzić z racji lepszego uzbrojenia, ale odpowiedzią były uniesione brwi i cokolwiek drwiący uśmieszek.
- Żaden problem - odpowiedział mu Lakkai, ruszając od razu naprzód. Odpiął kaburę, ale pozostawił w niej broń. Wiedział, że potrafi sięgnąć tam wystarczająco szybko - to jest o ile ktoś nie strzeli mu w plecy. Podpierał się lewą ręką o chropowatą ścianę krateru i wciąż pochylał, nie mogąc przezwyciężyć się, by iść spokojnie bez barierki nad czterdziestometrową dziurą. Po paru minutach - wejście widział już słabo, a w dali migał tylko mały rządek światełek idących w dół - opanował chodzenie po niestabilnych schodach na tyle, że mógł obrócić głowę i odezwać się. Jennifer szła na końcu, drugi Sobiesky, musiał więc mówić trochę głośniej:
- Ładnie tu. Skąd ten krater? - nawet taki ignorant jak on mógł zrozumieć, że nie wykopali go archeolodzy.
- Dawna kopalnia odkrywkowa. Niska technologia, niskie koszty wydobycia, ale duże ryzyko i straty w ludziach. Sześćdziesiąt lat temu kopalnia po prostu się skończyła. Przestała nadawać sygnały, w mieście nie pojawił się nikt z prawie tysiąca pracowników. Wszyscy zniknęli, taka lokalna legenda. A teraz my chcemy sprawdzić co się stało.
Niecodzienna historia od razu nasunęła Belmonto myśli o pracy ekspertów kryminalistycznych. Wśród nich przecież też czasem byli archeolodzy - czy ci tutaj nie robili tego samego, tyle że po wielu latach?
- OK...- kiwnął głową. Doszedł do miejsca, gdzie trzeba było użyć idącej prosto w dół drabiny. Zszedł po niej i zatrzymał się na niewielkiej platformie. Stąd widzieli już dno: głównie piasek i w kilku miejscach wyłaniające się nieregularne kształty, jak dawne sprzęty albo budynki. Dno krateru nie było zamknięte ścianami, bo w jednym miejscu pochylony stok otwierał się i tworzył wejście do jaskini, bądź szybów.
Jennifer stanęła między nimi dwoma i pokazała palcem ku jaskini.
- Tam właśnie chcemy być. Dalej chłopaki, jesteśmy w połowie drogi. Starożytni wzywają - mrugnęła do nich i zaczęła się przeciągać.
Belmonto oparł się o barierkę, przechylił przez nią i patrzył w dół. Na Ionath na pewno nie było ciemnych, nieznanych jaskiń, a jeśli były, to je skutecznie ignorował. Ale czy było tu coś gorszego od ciemnych, zapadających się budynków pełnych narokmanów z bronią? A przecież takie miejsca odwiedzał, żeby dotrzeć do grubszych ryb lokalnych gangów. To otoczenie i klimat miało w sobie jednak jakąś nieznaną aurę. Nieprzyjemną aurę.
- Chyba ciebie - odpowiedział i sięgnął po papierosa. Walcząc z wirującym przy ścianach powietrzem, zerknął na Sambora: - Pójdziesz przodem? Nie mogę zapalić cholerstwa. A jeśli są tam starożytne potwory żyjące w jaskiniach, będę miał czas żeby uciec - uśmiechnął się szczerze, zadowolony dymiącym już papierosem. Jennifer wyglądała za to, jakby obraził jej matkę. Taa, ta była jednak stuknięta.
 
bayashi jest offline