Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-01-2014, 20:43   #16
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Jakoś to było…
Kiedyś...

Jeśli ktoś widział aligatory w zalanych parkingach Miami mógł z całą pewnością powiedzieć, że widział wiele w życiu. Jeśli do tego nie zginął po chwili w olbrzymiej paszczy, to mógł mówić, że jest farciarzem. Taki ktoś powinien od razu udać się do Vegas i postawić wszystkie swoje gamble na va bankque. Gdyby jakieś gamble posiadał. Małe aligatory, takie do dwóch metrów, Ridley łowił kilka razy tygodniowo. Kiedy był młodym podrostkiem, myślał, że upolowanie jednego takiego to wielka sztuka i niewyobrażalne ilości gambli. Niestety ta niewyobrażalna ilość starczyła przeważnie jedynie na litrową butelkę gorzały, żarcia na dwa, trzy dni, i tyleż samo noclegów. Czasami kupcy, głównie karczmarze, albo szefowie kuchni pseudo restauracji prowadzonych przez bossów, dorzucali godzinkę w pokoju z jakąś panną. Syf był niemiłosierny.

Na pierwszego dziesięciometrowca natrafił przypadkiem podczas jednego z wielu połowów ryb w kanałach. Jeśli ktoś nie był i nie próbował, to niech żałuje. W wodzie po pas, czasami po pachy, z harpunem w ręku - jeśli ktoś ma szczęście, lub kawałkiem noża na kiju - jeśli ktoś szczęścia nie ma.

Szli w pięć osób. Ridley był już w kanałach kilkakrotnie. Jego kumpel Slim też. Natomiast z pozostałych czterech kompanów tylko Kruk wydawał się na takiego, który faktycznie trochę bagna złaził. Kruk był czarnoskórym żylastym pierdolonym ćpunem. Przez całą podróż do poziomu zero ćmił jakieś dziwnie śmierdzące ziele. Na szczęście na poziomie gruntu zgasił co mu zostało, schował do szklanej próbówki, zatkał kawałkiem szmaty i wyciągnął wielki tasak. Do kanałów nie wchodzi się ze źródłem ognia.

Ridley szedł pierwszy. Nie był najbardziej doświadczony. Slim był jednak za mało ogarnięty a Kruk za bardzo nieprzewidywalny, by pozwolić któremuś z nich prowadzić. Samo zejście na poziom zero, wiązało się z ogromnym ryzykiem. Po pierwsze, najgorsze skurwysyny złaziły z całej okolicy. A po drugie, nieprzewidywalne przepływy mogły w każdej chwili zalać grunt. A oni przecież schodzili jeszcze niżej. Pierwsze kondygnacje pokonali prawie nie zamoczywszy kostek. Nie padało już dwa dni. Przypływu też już nikt nie widział od dłuższego czasu. Uzbrojeni w broń białą i trzy latarki przystanęli nad włazem do którego zawsze idzie jak z glocka strzelił.

- Idę pierwszy, - powiedział po chwili wahania Ridley.- Niech każdy przywiąże się liną. Pierwszy okaz idzie na zapłatę, choćby był największy. Dopiero drugi jest nasz, zrozumiano?

- A może zdecydujemy później? – zapytał kolega Kruka, żartobliwie nazywany Judy. Od początku kręcił nosem, że większość zdecydowała zapłacić bossowi za możliwość skorzystania z kanałów.

- Później, to w pysk możesz dostać. Decydujesz się czy nie?

- Spierdalaj…

- Droga wolna. – Mars wycelował nożem w światło z którego przyszli.

- Judy, nie pierdol tylko świeć latarką i idziemy. – Karuk jak chciał potrafił
być stanowczy.

Stali jeszcze przez chwilę wpatrzeni w otwarty właz. Nie mieli ochoty wchodzić, to było widać. Jednak kusiła ich całkiem pokaźna wypłata za złowione sumy u Jichsy Nawangary, pomniejszego bossa o hinduskich korzeniach. Dobrze płacił za dobre mięso. A sumy pływające w tych kanałach były wyśmienite. Podobno.

Ridley wziął trzy głębokie oddechy i zszedł po zardzewiałych, niemal doszczętnie, szczeblach. Gdy stanął po kolana w wodzie, rozejrzał się powoli po kanale. Wziął lekki wdech, by sprawdzić, czy da się oddychać. Było w porządku, toteż machnął na pozostałych. Sam z ostrą jak brzytwa maczetą w ręku ruszył powoli w lewą stronę. Znał tą część dobrze więc nie bał się o orientację. Bał się aligatorów. Woda jednak była zbyt nisko by jakieś mogły się ukrywać. W czasie obniżonych poziomów aligatory wycofują się w niższe, znacznie głębsze obszary lochów. Albo płyną poza miasto w obszary mokradeł.

Idąc, powoli stawiali nogi by robić jak najmniej hałasu. Woda w kanałach była stojąca. Tak jak i powietrze. Śmierdzące i niemal trujące. Prawie na pewno gdyby zapalić teraz zapałkę wszystko, razem z budynkiem nad nimi, stanęło by w płomieniach. Mało kusząca perspektywa. Co jakiś czas widać było wejścia w głębsze partie. Ridley przystanął przy każdym, popatrzył, jakby próbując sobie to przypomnieć drogę. Poprowadził ekipę jednak dalej do sporego rozszerzenia. Woda w tym miejscu również była tylko do kolan. Po prawej jednak widać było cztery okrągłe wloty innych komór. Ridley przy każdym przystanął i zajrzał do środka świecąc najmocniejszą latarką. Nie wyglądał na zadowolonego.

- Myślałem, że znasz drogę. – Szepnął drwiąco Kazik.

- Ani słowa Judy – cicho syknął Kruk przykładając palec do ust.

Ridley spiorunował Judyeja spojrzeniem. Pokręcił z politowaniem głową i ruszył dalej. Droga prowadziła kanałem, na wprost którego wyszli do rozszerzenia. Szli, przystając tak jeszcze z pięć razy. Koledzy Kruka najwyraźniej tracili animusz. Coraz częściej przystawali i się oglądali. Na szczęście idący za nimi Kruk nie pozwalał by zostali w tyle, ani żeby któremuś się gęba otworzyła.

Po kilkunastu minutach doszli do znacznie głębszej części. Po prawej strony, z wysokości około pięciu metrów spadał wodospad wody do wąskiego zbiornika. Ridley dał znać ręką by wyłączyli latarki. Ciamność jaka nastała mroziła serca. Sam zakrył swoja i zapalił. Dawała tylko delikatne światła.

- Teraz słuchajcie. Dwóch idzie z latarkami. Zapala je dopiero na tamtej półce po lewej. Reszta będzie czekała z harpunami. Jeśli macie pytania to teraz najlepsza pora. Jeśli któryś wpadnie do tej wody, to wypłynie dopiero za błotną dzielnicą.

Każdy wiedział z czym to się wiąże. Aligatory.
Pytań nie było. Ridley wstał podał swoją latarkę Szczurowi i dał sygnał, żeby się ustawili na grani. Na półkę było zejście zrobione z prętów wbitych w ścianę. Zszedł tam Szczur z Slimem uzbrojeni w najlepsze latarki. Reszta korzystając z przykrywki mroku zeszli po wymurowanych schodach na prawo. Basen oprócz półki miał dookoła szeroki na półtora metra stopień. Kruk i Nowy, ustawili się po przeciwnej stronie niż Ridley i Judy. Dali znać, że wszystko ok i światło rozjaśniło komorę basenu.

Chwilę nie działo się nic. Jednak na wyraźne polecenie Ridleya skierowali światło w najgłębsze miejsce. Po kilku sekundach śmierdząca i mętna woda zagotowała się, a z toni wyłonił się z impetem wypływający sum. Obok niego wyskoczył kolejny. I kolejny. Harpuny, noże na kijach, haki na linach poszły w ruch. Wszyscy wiedzieli po co weszli w trzewia Miami. Ridley wymierza swój harpun i strzelił jednocześnie łapiąc się wystających prętów ze ściany. Woda się zakotłowała. Szczur stał chwilę patrząc z niedowierzaniem. Spodziewał się dużych okazów, ale nie tak dużych. Po chwili zreflektował się jednak i zeskoczył na stopień łapiąc za linę, z którą szarpie się Judy. Slim pobiagł do Nowego. Kruk miał już swoją rybę na brzegu. Dwumetrowa składana dzida okazała się najlepszym narzędziem na połów. Światło migało, bo każdy operator latarek szarpał się z jakąś zdobyczą. Wydawało się, że połów się udał. Ridley zaczepiwszy się łokciem za pręt zaczął swojego suma zwijać za pomocą kołowrotu w swoim harpunie. Gdy ryba była już przy brzegu basenu, wyciągnął maczetę, puścił pręt i wbił ją w czaszkę ryby. Sum zesztywniał, podrygując delikatnie.
Wtedy właśnie dostał z czegoś twardego w głowę i urwał mu się film.

Wpadł bezwładnie do wody, wypuszczając maczetę z rąk. Silny nurt porwał go dalej. Gdy się ocknął leżał na kracie przesiąknięty wodą i ubabrany szlamem. W głowie ćmiło, a odgłos spadającej wody nie pozwalał skupić się na niczym innym. Było ciemno. Nie za bardzo pamięta jak się stamtąd wydostał. Szedł chwilę po omacku, potykając się i ślizgając na przemian. W pewnym momencie zdezorientowany wpadł do kanału odpływającego pionowo w dół. Gdy obudził się, leżał na stercie śmieci, liści, gałęzi kilka kilometrów za miastem. Kiedyś był tam kanał. Zamulony teraz był miejscem gdzie rzadko kto się zapuszczał.

Usiadł mrużąc oczy od słońca i spojrzał przed siebie. Siedział co prawda na jakichś śmieciach ale pod nimi był betonowy. Do wody było jakieś pięć metrów i pionowa ściana wału. Po lewej stronie, gdzie woda z kanałów podmiejskich wpada do rozlewiska, leżało ciało ogromnego aligatora. Mars przełknął ślinę. Najpewniej musiał tam właśnie wpaść. Co się zatem stało? Rozejrzał się dookoła lekko przerażony. Kilka metrów od niego na zwichrowanym krześle siedział barczysty staruszek. Obok nóg starca leżał duży pies. Zdawał się nie zwracać uwagi na Ridleya. O krzesło oparta była największa strzelba jaką kiedykolwiek Mars widział.

- Dzień dobry, - Rzucił staruszek. - dobrze, że się ocknąłeś.
Tak oto poznał Jacka Ruphusa Greena, człowieka, któremu winien jest wdzięczność.


Jakoś to będzie...
Teraz...

Czyżby to były ostatnie jego chwile? Nie wykluczone. Ból powoli przestawał mieć znaczenie. Coraz dziwniej spostrzegał rzeczywistość. Czasami widział, że ktoś coś mówi, czasami tylko słyszał. Gdy wracało życie, ledwo mógł wytrzymać. Gdy życie uchodziło, błogość ogarniała Ridleya niczym powódź. Czuł się poniekąd jakby kostucha przeciągała się liną z kimś w świecie żywych. Czas wydawał się nie biec wedle wcześniejszych reguł.

Gdy otworzył oczy i ujrzał paskudną mordę Nadzorcy, nie wiedział czy ten się do niego dobiera, czy chcę może go udusić. Nie potrafił nic jednak zrobić. Krzyczał, parł bezsilnymi rękoma, próbował kopnąć. Praktycznie nic z tego nie wyszło. Ból właśnie do niego wracał. Wyobraźnia podsunęła mu lawinę, czarną jak ropa, prącą Marsowi na spotkanie. Gdy go do padła, krzyk, który wydobył się z gardła, obudził by umarlaka.
Randall Fray, Nadzorca-krurwa-jego-mać, uniósł twarz.

- Nie ruszaj się gnojku – powiedział wyraźnie wypowiadając słowa - bo zdechniesz. Dostałeś w płuco.

Ból był niesamowity. Wzrok ledwo ogniskował. A słowa mimo, że wypowiedziane, opornie się przetwarzały w głowie łowcy. Nie miał pojęcia czy chodziło o niego, czy może o kogoś obok. Nie ruszaj się, bo zmiękniesz? Próbował się ruszyć. Odsunąć się. Nie mógł się ruszać, jakby ktoś odpiął jego mózg od ciała pozostawiając jeden jedyny kabelek. Kabelek z bólem.
Chwilę później, ktoś inny już przy nim siedział. Widział kobitkę, która jechała z nimi, widział murzyna, widział murzynkę.

- Gorzej z tym tutaj – powiedziała czarnulka. Chyba ładna była. Ciekawe o kim mówi?

Chwilę później murzynka szarpie się z nim. Coś od niego chce. Ridlay nie ma ochoty wstawać do pracy. Położył się tak niedawno. Niech Frank zajmie się tymi chłopakami z Salsey. Po chwili znowu przeszył go ból. Odwrócił się chcąc wpieprzyć tej murzyńskiej suce, ale w miejsce panny siedział czarny oprych. Co jest?

Ból ponownie przywrócił Ridleyowi rzeczywistość. Jak przez mgłę pamięta rozmowę z kolesiem, z którym byli złączeni kajdanami. Instruował go co ma zrobić jak się zacznie. Polecił mu prowadzić. Był zły na Rudego. Miał zamiar przy najbliższej okazji skopać go za uderzenie w bebechy i za głupotę. A może tylko za głupotę. Naraził ich skurwiel i powinien za to zapłacić.
Clyde, ten czarny znachor, siedział nad Marsem i zdawał się łatać mu bebechy. Że kurwa co? Szarpnął się. Jednak ręce przytrzymywane miał przez kogoś z boku. Co się stało? Co to za pierdolona szopka? Co się kurwa dzieje? Z ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Skok ciśnienia krwi objawił się wzmożonym krwotokiem. Mars poczuł go wyraźniej niżby tego chciał. Senność wróciła dopiero po chwili. Clyde musiał być niezły.
Gdy Ridley ponownie otworzył oczy. Oprócz murzyna stał jeszcze jego kumpel. Ich rozmowie towarzyszył dziwny, powtarzający się, świst.

- Gorzej z tym tutaj. – Tym razem to mówił Clayd, a nie jakaś kobita.
Gorzej?

Co mu jest? Podczas chwili świadomości doszedł do wniosku, że nie może być dobrze. Ostatnie co pamięta to zakładanie plecaka kolesia zwanego OneTwo, który to spadł z rozciętego dachu. Ścigani byli przez mutków. Jechali furgonetką. Nie, nie furgonetką. Ciężarówką, na pace. Zaraz, zaraz. Coś musiało pójść nie po myśli Rudego. Oby dobrali się do jego skurwysyńskiej dupy.

Musiało pójść coś nie tak.

- Wystarczy naukowej paplaniny. – To ten świrus, Jacob. - Bierzemy Marsa, może się jeszcze przydać. Byle tylko szybko wyzdrowiał doktorku, bo nie zamierzam go nosić wiecznie

Świst
Nosić? W jednej chwili złość i gorycz zalała Ridleya. Tymczasem Szajbus podszedł do łowcy.

- Masz ochotę jeszcze kiedyś ubić jakieś mutanckie ścierwo gościu? No - kontynuował Jacob, tym razem z całą pewnością mówił do Ridleya. - to upewnij się, że jak już staniesz na nogi to będziesz dla mnie mieć jakiś prezent.

Ridleyowi mieszało się przed oczami.

- Może, - świst – Ridley zaniósł się kaszlem. - może nie zawsze dotrzymuję słowa, ale – świst - potrafię się odwdzięczyć.

Ciężko było oddychać. Jeszcze ciężej coś powiedzieć. Do Ridleya powoli docierała beznadziejność sytuacji.

- No, pewnie teraz musi mi to wystarczyć nie? Dobra, czas spier… - Wypowiedz Szajbusa przerwała seria karabinowa. - Mam nadzieję, że tym razem nie będę tego żałować.

Nemrod odbezpieczył Colta. Spoglądając gdzieś w dal nie wyglądał na zadowolonego.

- Też – świst - mam taką nadzieje. – szepnął wycieńczony Mars.

Przymknął oczy. Nie wyglądało na to, że to jego szczęśliwy dzień. Ile by dał za to by znaleźć się teraz w bezpiecznym i czystym miejscu. Najlepiej w jakimś szpitalu, prowadzących przez dobre samarytanki. Szkoda, że w całych Zasranych Stanach Zjednoczonych takiego szpitala nie ma. Dziwne, że ludzie jeszcze znają znaczenie słowa samarytanin. Złość powoli ustępowała rozpaczy. Obiecuję, że jak z tego wyjdę to zrobię coś dobrego, myśli jeszcze, albo zacznę spłacać długi. Odlatuje w mroczną część siebie. Kolejny raz urywa mu się film.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline