Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2014, 02:32   #18
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Można planować ile się chce, analizować, przykładać starania by każde działanie wykonane było perfekcyjnie, ale zawsze istnieje szansa, że pojawi się czynnik losowy, który przewróci wszystko do góry nogami. Tak było w tym przypadku.

W karawanie zapanował chaos, rozległy się wrzaski, wybuchy, padły strzały. Nie przewidział tego, nawet teraz nie mógł uwierzyć w to co się działo. Mutanci wyszli z ruin i zaatakowali, a użyli do tego wszystkiego co mieli. Sądząc po zamieszaniu na dole, było tego sporo. Zaklął w myślach, wypatrywał swojej krewnej, ale zgubił ją, nie wyglądało to dobrze. W skupieniu przeczesywał wzrokiem teren, gdy nagle usłyszał jakiś rumor dochodzący z dołu. Hala, w której się ukrył, miała kiedyś dwa piętra, ale nie wytrzymały one próby czasu. Pierwsze z nich utrzymało się dzięki solidnym kolumnom podtrzymującym strop, drugie obecnie pełniło już tylko rolę dziurawego dachu budynku. Na górę Ezechiel zdołał się dostać dzięki częściowo zawalonemu stropowi.

- Zadziała? – usłyszał czyjś powątpiewający głos.

- Travis powiedział, że zadziała… Niech no tylko brudasy wyjadą nam tu, no – odparł drugi głos.

Część z łowców i niewolników pchało się do wozów, Maria chyba była wśród nich. Ezechiel odwrócił wzrok od ulicy, przesunął się i lekko wychylił głowę by zobaczyć co się dzieje. Pierwsze piętro też nie trzymało się najlepiej, w wielu miejscach zamiast ściany ziały ogromne wyrwy, okna były powybijane, co z drugiej strony umożliwiało łatwą obserwację ulicy. To dawało do myślenia, niestety samych typków Deakin nie był w stanie dojrzeć. Nasłuchiwał.

- Ładnie chłopaki, przypieprzyli – stwierdził ktoś.

- Daj zobaczyć… No, no – zawtórował mu z uznaniem drugi. - Rozłóżmy to gówno...

- Rozłóżmy, rozłóżmy.

Byli bardzo blisko, nie widział ich, ale wyraźnie słyszał każde słowo. Nie miał zamiaru czekać aż to oni zaczną działać, jedyna droga wiodła jednak przez zawalony strop, a więc prosto w stronę głosów. Tymczasem tamci dyskutowali w najlepsze.

- Ty patrz, to się nie tak robi.

- Ciężko tak jedną ręką.

- To nogą se przytrzymaj ten zypcyk.


Deakin przykucnął, skradanie nie było jego mocną stroną, zresztą, po co kogoś oszukiwać? Był w tym beznadziejny. To strzelanie było jego działką, nie podchody. Liczył jednak na to, że ci na dole będą zbyt zaaferowani by go dostrzec lub usłyszeć. Zapewne tak właśnie by było, gdyby noga nie natrafiła na poluzowaną część stropu. Kawałek podłoża usunął mu się spod stóp, próbując złapać równowagę postawił jedną z nich na pochyłej stronie, z której jego but po prostu się ześlizgnął. Wylądował na ziemi, twarzą w resztkach tynku, a towarzyszył temu łoskot, którego nie można było przegapić.

- Co do, kurwy nędzy! – Krzyknął jeden.

- Zostaw to, zostaw! Idziemy sprawdzić.

Wyraźnie słyszał kroki, ciężki buciory szurały po nawierzchni, wiedział już gdzie patrzeć. Zdziwiło go, że tylko jeden z nich postanowił sprawdzić co się stało, wydawało się, że będzie inaczej. Ewidentnie słyszał jednak odgłos dwóch stąpających stóp. Przylgnął mocno brzuchem do podłoża, agresywnie wyrwał rewolwer z kabury, wysunął uzbrojoną dłoń przed siebie i czekał.

Pojawił się, zza kolumny wyrósł umięśniony kolos, bez żadnych wątpliwości mutant, bo słodka matka natura nie wyrzuciłaby ze swego łona czegoś tak plugawego. Widział go tylko częściowo, lecz już teraz mógł z przekonaniem powiedzieć, że czegoś tak ohydnego nie spotkał od wielu lat.
Rewolwer wypalił, morderczy pocisk pomknął w stronę kreatury, której z każdym momentem rodowity Teksańczyć nienawidził coraz bardziej. Mały zabójca uderzył z impetem we wroga, z jego ust wydobyło się rzężenie, kula wbiła się w płuco, a mutant wylądował na plecach. Szybko i chaotycznie przebierając nogami stwór starał się przedostać za kolumnę.

- Dostał mnie! Patrz skurwiel mnie trafił! – krzyczał mutant.

- Wstawaj, ty pało ty! – usłyszał w odpowiedzi.

Deakin wciąż nie dostrzegał drugiego z przeciwników, na zewnątrz strzały na moment ucichły, dało się za to usłyszeć ryk silnika, chyba ciężarówki. Rewolwerowiec skupił się jednak na swoim celu, nie mógł uwierzyć, że jakiś potwór mówił tym samym językiem co on. Źle. Nie mógł na to pozwolić. To coś nie powinno istnieć. Istota gorsza od człowieka, gorsza od zwierząt, gorsza od największego ścierwa. Nawet Hegemończycy byli w rankingu Ezechiela wyżej niż mutasy. Przemówiło Magnum.

Tym razem pocisk nie trafił do celu, zamiast tego zrykoszetował od kolumny i mutant zdążył się ukryć. Jedno musiał mu przyznać rewolwerowiec, drań był wytrzymały. Nagle zza kolumny wyłoniła się jego paskudna gęba, a wraz z nią wielka łapa uzbrojona w rewolwer. Rozlega się strzał, lecz również i jego kula przeleciała jedynie ze świstem nad głową Ezechiela, nie wyrządzając mu krzywdy.

- Jadą! Jadą! Załatw go! – krzyczy ktoś, tymczasem mutas stara się ponownie wymierzyć.

Deakin jest przygotowany, nie czeka, znów przejmuje inicjatywę. Dobrze zdaje się sprawę z tego, że trafienie nie będzie łatwe, bo gdy cel jest tak słabo widoczny, o pomyłkę nie trudno. Mimo to pewnie i szybko pociąga za spust. Potwór znów ląduje na ziemi, nie potrzeba medyka, by stwierdzić, że kula wyrządziła spore szkody. Krew tryska na kolumny, rozlewa się po podłodze, a dziwadło na moment nieruchomieje, rewolwer wypada mu z rąk. Chwila na tyle długa, by uwierzyć, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

- Wstawaj! – wydziera się znowu ten drugi – Wstawaj, kurwa! – ponagla kompana jeszcze silniej. Odgłos silnika dobiegający z zewnątrz robi się coraz wyraźniejszy. Oczy Deakina rozszerzają się, gdy ciałem wroga zaczynają targać potężne drgawki. – Dokładnie tak! – Wbrew wszystkim czynnikom truchło mutanta podnosi się, bestia nie zdechła, jak uznał Ezechiel, ale wciąż świetnie się trzymała. Ociężale poderwała się na równe nogi i pobiegła za kolumnę. – Wiesz po co tu jesteśmy! Biegnij! – Rewolwerowiec widywał już mutanty, niektóre zabijał, innym pozwalał żyć, bo nie uznawał ich za groźne. Czegoś takiego jednak jeszcze nie miał okazji spotkać. Potwór wybiegł zza kolumny i rzucił się pędem w stronę okien, Deakin zrozumiał dlaczego nie widział drugiego przeciwnika.

Nie było go. Mutant był w rzeczywistości powykręcaną wariacją na temat bliźniąt syjamskich, które postanowiły rozpocząć karierę w mordowaniu. Miał dwie głowy, to właśnie one ze sobą rozmawiały, do tego ręce i nogi jakby przeciwnie do siebie ułożone. Część stwora, którą widział wcześniej nie była uzbrojona, za to druga dzierżyła w dłoni strzelbę. Razem dawało to szalony obraz.

- Biegnij, głupi skurwysynu! – krzyknęła po raz kolejny druga głowa, najwyraźniej robiła za lidera.

- Co do kurw… - wycedził przez zęby rewolwerowiec, pociągnął znów za spust, ale tym razem nic się nie stało, broń nie zareagowała, wróg zniknął z pola widzenia.

Następnie do uszu Deakina dochodzi syk i po chwili rozlega się eksplozja, której towarzyszy wredny śmiech mutanta. – Udało się! Mówiłem ci, że się uda!

Deakin odciągnął zamek, magazynek obrócił się, to powinno wystarczyć by rewolwer znów działał. Ezechiel przeturlał się w lewo. Zobaczył mutanta leżącego w kałuży krwi, poderwał się do góry i powoli zaczął iść w jego kierunku. Nie wiedział już czy rany w końcu okazały się zbyt mocne dla mutanta czy też stara się on go oszukać. Podniósł z ziemi upuszczony wcześniej przez wroga rewolwer, Colt Anaconda, dobra broń, choć niezadbana. Mutas obrócił jedną z głów w stronę mężczyzny, początkowo starał się coś powiedzieć, ale odpuścił sobie, gdy zrozumiał, że jedynym dźwiękiem mogącym wydobyć się z jego ust jest charczenie. Zamiast tego ułożył palce formując pistolet i udał, że strzela z niego do Deakina. Uśmiechał się przy tym i cały czas spoglądał w oczy rewolwerowca.

- Paskudny z ciebie skurwiel – stwierdził po czym podniósł Anacondę do góry, padły dwa kolejne strzały, ale nawet, gdy pociski rozerwały czaszki kreatury, wydawało mu się, że wciąż szczerzy do niego swoje kły.

Ezechiel szybko przetrząsnął kieszenie mutanta, który całkiem sporo pożytecznych przedmiotów miał przy sobie, zapalniczki i naboje od razu trafiły do kieszeni mężczyzny. Przygarnął również nóż i strzelbę. Następnie wyjrzał za okno, słuch go nie mylił, faktycznie słyszał silnik ciężarówki, niestety teraz leżała ona przewrócona na bok. Nie miał złudzeń, Maria musiała być w środku. Zerknął na bok, zużyty granatnik leżący opodal był powodem tego wypadku, spory, dymiący wciąż krater znajdował się jakby na potwierdzenie tuż przed pojazdem. Drzwi szoferki otworzyły się skrzypiąc i ze środka wyskoczył uzbrojony w strzelbę mężczyzna, który powlókł się w stronę ruin. Uwagę Deakina bardziej jednak przykuł oddział zbliżający się z drugiej strony. Z daleka wyglądali jak ludzie, byli uzbrojeni w karabiny, pistolety, jeden miał jakąś rurkę czy pałkę. Ubezpieczali się.

Oba rewolwery musiały pójść w odstawkę, strzelbę wylądowała przy ścianie, następnie sięgnął po Springfielda, oparł go o wyrwę i zabrał się za poszukiwanie celu. Przy ciężarówce panował ruch, ktoś jeszcze przeżył, a to był dobry znak. Jeśli jednak tak miało pozostał na dłużej, Ezechiel musiał się skupić. W stronę pojazdu nadbiegał już pierwszy z wrogów. Znacznie pewniej czuł się, gdy w dłoni miał rewolwer, ale z tej odległości musiał zawierzyć dawnej broni Daltona.

Trafił, biegnąca postać runęła na ziemię obficie krwawiąc, próbowała jeszcze odczołgać się w stronę ruin żeby się tam ukryć, ale Deakin wiedział, że tylko chwile dzieliły ją od śmierci. Nagle jednak poczuł ból, popełnił błąd i przegapił strzelca kryjącego się za stertą śmieci. Rana nie była groźna, odchylił się nieco i wziął swojego prześladowcę na celownik. Po chwili wróg złapał się za brzuch i zniknął mu z pola widzenia. Chwilę później napastnicy zaczęli się wycofywać.

- Wy tam! - krzyknął - Żyjecie?

Jeden z mężczyzn obrócił się w jego stronę. – Niektórzy – odparł po czym parsknął śmiechem.

- Przyda wam się pomoc, nie? – rzucił Deakin.
.
- Większa niż rozwalenie mutasów? Czemu nie, Święty Mikołaj by się przydał. – Mężczyzna opuścił karabin.

- Jest z wami dziewczyna, ma na nazwisko Deakin. Jest cała? - krzyknął innym tonem, nie wychylał się już tak i nie zerkał w stronę niewolników, czekał na potwierdzenie.

Mężczyzna odpowiedział śmiechem, który tym razem zabrzmiał jednak bardziej serdecznie. - A ja wiem… - Odwrócił się do kogoś, chyba do kobiety, Ezechiel nie był pewien. - To ty mała? – usłyszał.

- Tak, jestem tutaj! Kto tam?! Pokaż się!

Rewolwerowiec powoli wyszedł z ruin, na ramieniu zwisał mu Springfield, w kaburze spoczywał rewolwer, w ręce trzymał strzelbę, wolną zaś dłoń wystawił przed siebie przypominając im, że ma pokojowe zamiary. - Ezechiel Deakin - rzucił - Przypieprzyli wam z granatnika.

- Co… Co ty... Pan tu robi?
– spytała zaskoczona.

- Przyjechałem po ciebie - odparł szczerze.

- Nie! Nie ma najmniejszej możliwości, że tam wrócę! – wydarła się nagle, następnie rzuciła się w stronę ciężarówki, po czym dodała jeszcze głośniej - Co ty właściwie sobie myślałeś, co?! Że przyjedziesz, zobaczysz mnie pierwszy raz w moim życiu i będziesz mógł za mnie zadecydować?! – Pchnęła go Crowelem odpychając od siebie. - Wypieprzaj stąd! Czy wyglądam, jakbym cię potrzebowała?!

- Nie ma gdzie wracać, to cmentarz -
odparł spokojnie, następnie położył dłoń na trzymanym przez nią narzędziu. - Zrobisz co zechcesz, ale jeżeli będziemy tu tak stać to zdechniemy.

Patrzyła mu prosto w oczy niesamowicie zdeterminowanym wzrokiem. - Jedno jest pewne, nie wracam do Teksasu – to powiedziawszy zawróciła w stronę rannych nie dodając już nic więcej, ani się nie odwracając.

Ezechiel spojrzał na pozostałych, mniej interesowali go niż dziewczyna i w jego oczach zdecydowanie było to widać. - Największe szanse na przeżycie mamy jeżeli pozostaniemy w grupie, droga, którą tutaj dotarłem jest zablokowana, więc nie możemy jej użyć. Jest nas za mało by się przedrzeć. - Odwrócił od nich wzrok i przeniósł go na martwych mutantów. - Musimy oddalić się od walki.

Wiedział co mówi, droga do Nashville była niebezpieczna, a powrót tą samą drogą to byłoby niemalże szaleństwo. Zagrożenie ze strony mutantów oraz głodnych, nieracjonalnie myślących uchodźców było realne, do tego trzeba było dodać jeszcze rozsiane na granicy ruin miasta miny. Bez porządnie wyposażonej karawany nie mieli szans.

Strzelbę zdecydował się oddać agresywnemu krzykaczowi, który najwyraźniej mu nie ufał. Sam nie potrzebował aż tyle sprzętu, wystarczyły mu rewolwery i karabin. Przeładował Springfielda i Rugera, musiał się też zająć raną brzucha, woda i bandaże powinny wystarczyć, szkoda, że miał przy sobie jedynie brudne szmaty. Może jego nowi towarzysze mieli sprzęt, którym mógłby się opatrzyć. Na razie i tak musiał przy nich zostać, tak jak mówił, w grupie mieli większe szanse, a na razie i tak mieli wspólne cele.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline