Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2014, 22:54   #20
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Osiem miesięcy w niewoli. Osiem długich miesięcy, które nagle zostały przerwane. Łowcy, twardziele za pięć dwunasta. Łatwo było zgrywać ważniaka przed bandą zabiedzonych niewolników, jednak kiedy na horyzoncie pojawiło się prawdziwe zagrożenie, a z nieba posypał się deszcz pocisków z moździerza ich sztuczną butę zstąpiło przerażenie. Wszyscy się bali, nawet jeśli nie dawali tego po sobie poznać. Zewsząd dolatywał huk karabinów, ludzie padali jak marionetki, którym nagle odcięto niewidzialne sznureczki. Szalony rajd ciężarówką, był najlepszym co wyrzucił z siebie instynkt członków osaczonej karawany. A może najgorszym. Clyde niewiele pamiętał z tego co działo się na pace. Czuł się jakby ktoś wrzucił go do ogromnego tygla, pełnego stali, ludzi i świszczących pocisków. Jakby to czego doświadczał było tylko jakimś groteskowym sennym obrazem. Potem był tylko huk eksplozji, szarpnięcie i…

Zapadła ciemność, piszczało mu w uszach. Ten jednostajny dźwięk jakoś dziwnie kojarzył mu się z odgłosem urządzenia do elektrokardiografii, gdy serce przestaje bić. W takim przypadku należy podjąć resuscytację krążeniowo oddechową w ciągu czterech do sześciu minut nim zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany w ośrodkowym układzie nerwowym pacjenta. – odezwał się głosik z tyłu głowy. Ale przecież nikt teraz nie umiera… prawda? A co z tymi, którzy nie zdążyli na ciężarówkę? Co z nimi? Głowa rozbolała go od myślenia. Kolejnym stadium jest śmierć biologiczna. Następuje zanik funkcji życiowych i pień mózgu obumiera. - natarczywy głos z przeszłości nie dawał za wygraną.

Ale ja żyję!

- Cholera… - głos Jacoba dobiegał jakby zza zasłony.

Żyję!

King obudził się, a wtedy w jego zmysły niczym huragan uderzyła bieżąca chwila. Pył, gruz, terkot karabinów, nieznośny ból głowy. Wizja rozmywała mu się przed oczami, nie pomagając nawiązać kontaktu z rzeczywistością. Spojrzał w dół. Na betonie przed nim wykwitały krwawe plamki. Złapał się za czoło. Było całe we krwi. Wysapał coś do Nemroda, coś o łańcuchu. Kawałek metalu wrzynał się niemiłosiernie w nogę. Spec sięgnął do kieszeni, były w niej jakieś nowe przedmioty. Skąd się wzięły? Wybrał szmatę i owinął ją ciasno wokół głowy. To musiało teraz wystarczyć. Na podłogę upadł śrubokręt. King złapał go machinalnie i przez chwilę tępo wpatrywał się w niego próbując skupić myśli.


Ostrzelali ich mutanci, wsiedli do ciężarówki, operował jakąś kobietę, mieli wypadek. Wspomnienia napływały mozolnie do skołatanego umysłu. Podniósł oczy na Szajbusa. Ten ściskał w ręce pistolet i wyglądał nerwowo przez otwór w ścianie. W ścianie? Clyde dopiero teraz spostrzegł, że nie znajdują się na pace, ale w jakiejś ruinie. King postukał śrubokrętem w blaszkę przy zamku. Nie ma szans, żeby na szybko pozbyć się kajdan. Pewnie wielu przed nimi bezskutecznie próbowało swojego szczęścia w starciu z żeliwnymi pierścieniami. Swoją drogą po bliższych oględzinach narzędzie wcale nie przypominało typowego urządzenia do wkręcania śrubek. Pręt był za gruby, do tego zdawał się być całkiem umyślnie wygięty w różne strony. Bardziej przypominał klucz, albo wajchę. Tylko gdzie mogło być jego miejsce przeznaczenia. Ach tak, na ciężarówce. To przecież oczywiste. Wtem zza załomu dobiegło wołanie.

-Ktoś tu jest. – spec skulił się przy gruzowisku wskazując kierunek z którego dochodził głos – wydawało się, że z kimś rozmawia, chyba z Randallem.
- Rzeczywiście - Jacob zmarszczył czoło starając się zlokalizować źródło głosu, mówił szeptem. – To co, zwijamy się czy…?

Czarnoskóry nie miał najmniejszej ochoty na sprint pod ostrzałem. Dość się już napatrzył na rannych rozpruwanych seriami na jego oczach. Może dlatego niechętnie korzystał z broni palnej?

- Ktoś tam może potrzebować naszej pomocy.
Szajbus parsknął w niekontrolowany sposób. Clyde wychylił się nieznacznie oceniając okolicę.
- Sam mówiłeś… trzeba sobie pomagać. -
- Noo… to ci pomogłem, nie? Możesz podziękować później - uciął.
- Dziękuję.
- No dobra - widać było, że Jacobowi ciężko jest podjąć tę decyzję. - Ale nie wyłazimy jak cielaki. -
- Co się właściwie stało? - King zdał sobie sprawę, że pamiętał tylko jak ciężarówka się zatrzęsła, runęła w bok, a potem stracił przytomność.
- Żebym to ja kurwa wiedział, cho, sam zobaczysz… - rzekł odbezpieczając Colta.
Murzyn próbował unieść się w górę, ale jakoś nieskoro mu to szło.
- Zresztą – stwierdził spec uśmiechając sie złośliwie do Nemroda - tam zostały nasze gamble. -
- Pierdolić gamble, nie chciałbyś być teraz na ich miejscu - łowca wychylił się lekko zza osłony, tak by nikt go nie zauważył, i kiwnął głową w stronę pobojowiska.

Mężczyzna najwyraźniej nie wyczuł ironii w głosie Kinga. Może to i dobrze? Może łowca nie był tak bardzo skrzywiony jak próbował to pokazywać?

- Dobrze więc, zobaczmy co za jeden sie tu schował, a potem wrócimy do reszty. -
- Lepiej poczekać, zaraz wyjdzie. Skąd wiesz, że to nie mutant?
Nie takie historie już słyszałem...


Wydawało się, że King chce coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł, zaprzestał dalszych prób wstania i przysiadł na gruzie. W głowie mu się kręciło, do tego właśnie zauważył przestrzeloną stopę. Zdjął kalosz i wylał z niego nieco krwi. Szczęściem kula go tylko drasnęła, choć poszarpany but zapowiadał dużo groźniejszą ranę.

- Niezły hardcore. - skomentował elokwentnie łowca.
- Kości są całe. - King obmacał ranę, przewiązał ją kolejnym skrawkiem materiału, z którego ukręcił bandaż na głowę, po czym wsunął kalosz na nogę. Będzie musiał zająć się nią nieco lepiej jak już zrobi się spokojniej.
- Dobra, doktorku, teraz poczekamy aż ten typas wylezie, a potem wrócimy do reszty. – kto by pomyślał, że jeszcze chwilę temu krążyły mu po głowie myśli o ucieczce?

Spec i Szajbus odczekali jeszcze kilka chwil, po czym wstali i wyjrzeli z kryjówki. Napastnicy najwyraźniej zostali odparci. W pewnej odległości leżała przewalona ciężarówka. W oddali na ziemi majaczyło kilka nieruchomych sylwetek. To by było na tyle jeśli chodzi o bieżące zagrożenia. Tajemniczy głos zza ściany należał do kogoś kogo na pierwszy rzut oka można było określić mianem kowboja. Choć uzbrojony po zęby zdawał się mieć pokojowe zamiary, co ciekawe Maria zdawała się go dobrze znać. Ciekawe skąd?

- Dziadunio musiał nieźle wkurwić młodą… - Jacob z właściwą sobie prostotą podsumował sprawę.

Teraz jednak nie miało to większego znaczenia. King czuł, że powinni jak najszybciej stąd odejść, ale jednocześnie musieli zebrać porzucony sprzęt i wziąć rannych. Bez sprzętu sobie nie poradzą, a ranni… Kingowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby tak po prostu odwrócić się na pięcie i nawet nie sprawdzić co się stało.

Pozostawieni pod osłoną pancernej szoferki leżeli Ridley i Joshua. Wystarczył rzut oka by stwierdzić, że obydwaj solidnie oberwali. Choć kawał szkła utkwiony w klatce piersiowej Marsa nie wróżył za dobrze ktoś wyraźnie już się nim zajął. Odłamek był unieruchomiony, a spomiędzy żeber wystawała improwizowana kaniula udrażniająca. Oczywiście czekało go jeszcze usunięcie szkła i porządne szycie, ale póki co stan łowcy wydawał się stabilny. Gorzej było z chłopakiem z Detroit. Wyglądało na to, że kierowca oberwał w wątrobę. Nie dobrze. Pacjent oprócz obfitego krwawienia zewnętrznego krwawił też wewnętrznie. Odratowanie go nawet w warunkach szpitalnych byłoby cholernie trudne. Tutaj w ruinach, robota byłaby bardziej rzeźnicka niż lekarska. Mężczyzna patrzył na Nauczyciela ciężko oddychając.

- I jak będzię… - spytał z trudnością. – Wyjdę z tego? - zerknął na swoją ranę. – Chyba dostałem kurewsko za mocno... -


To było jakieś cholerne Deja vu… Przed oczy nachalnie cisnęła mu się twarz Bisleya, kiedy zapytał dokładnie o to samo. Nie było co kręcić i udawać.

- Posłuchaj mnie uważnie. Kula trafiła Cię prawdopodobnie w wątrobę. Z takich ran wychodzi jeden na dziesięciu, a nie mamy tutaj specjalistycznego sprzętu, więc szanse są jeszcze mniejsze. Na zewnątrz nie jest tak źle, ale masz paskudny krwotok wewnętrzny… - Clyde przełyknął ślinę usilnie starając się nie myśleć o zbieraczu z Nashville. Ile jeszcze takich diagnoz przyjdzie mu postawić? – Jeśli chcesz, możemy powalczyć o Twoje życie. Będzie bolało jak cholera i nie obiecuję, że to zatrzyma krwawienie. Decyzja należy do Ciebie… -
- Żesz kurwa, człowieku… - Facet próbował zebrać myśli. – Ale, inaczej to mnie zostawicie? - Po chwili wskazuje na Ridleya. – A co z nim? Jak ja zostanę to on też.. Kurwa mać. -
- Nie zostawimy Cię, ale nie wiem jak długo pociągniesz. - Clyde nie miał wyboru, mimo to spróbował odwlec nieuniknione. – Tutaj i tak nie mogę operować. Za dużo syfu, zresztą tu nie jest bezpiecznie. Dasz radę chodzić? - Mężczyzna spróbował wstać, po czym ciężko opadł na ziemię. – Chyba nie. -
- Zaczekaj chwilę.
Clyde wstał i westchnął. Nie dawał chłopakowi za dużych szans. Prawdę mówiąc w obecnej sytuacji kierowca był już trupem. Operacje na wątrobie nie należały do najprostszych i nierzadko nie udawały się w warunkach klinicznych, a przecież nie dysponował luksusem szpitala, wysterylizowanych narzędzi, albo choćby głupiej wody utlenionej. Do tego tym razem nie zadziała sztuczka z kauteryzacją rany za pomocą prochu…

Wnętrze ciężarówki było usłane ciałami. Vinn, One Two, dwóch gości z Pinneville, dziewczyny... Wszyscy martwi. Clyde skrzywił się mimowolnie, ale zacisnął zęby. Im już się nie da pomóc. Kiedyś mówiono mu o szacunku wobec zmarłych, o tym jakie to ważne by uszanować zwłoki. Miało to w sobie jakiś sens, jednak co miało powstrzymać ich przed odebraniem trupowi pary butów? Przestrzelone kalosze, czy śmiechu warte chodaki Jacoba mogłyby z powodzeniem być przyczyną nieodległej tragedii. A plecak? A broń? Nie zrobią z niej użytku. Nauczyciel z każdym kolejnym niewypowiedzianym zdaniem coraz bardziej zagłuszał w sobie wyrzuty sumienia. Nie zbawisz świata, udając świętego. Świat cię pożre i wypluje twoje szczątki jeśli nie będziesz umiał o siebie zadać. Brak porządnych butów w kamienistych ruinach z pewnością byłby oznaką niesamodzielności. Z zaciętą miną, metodycznie spec przetrząsał ciała poległych. Nemrod zdawał się nie mieć takich oporów. Nawet uśmiechał się nieznacznie na widok co ciekawszych znalezisk. Temu musiało być o niebo prościej. Człowiek na miarę swoich czasów, jak to mówią. Kiedyś jeszcze z nim o tym pogada, ale nie teraz. Teraz czekała ich parszywa robota. Łańcuch zawieszony na łydce co prawda utrudniał sprawę, ale dało się operować nawet mimo tej niedogodności. Clyde ściągnął parę desantów ze sztywnego One Two. Nawet nie znał gościa. Na szczęście denat miał podobny rozmiar stopy. Kalosze poszły precz. Na przetrząsanie plecaków przyjdzie jeszcze czas.

Jedna z dziewczyn jęknęła niespodzianie. Choć początkowo wydawało się, że nikt obecny w pojeździe nie przeżył, czekała ich niespodzianka. Los chciał, że kobieta, którą zoperował Clyde przeżyła. Oddychała ciężko i najwyraźniej nie odzyskała jeszcze przytomności , ale nie nosiła śladów poważniejszych obrażeń. Wyniósł ją na zewnątrz przez dziurę w plandece i ułożył w bezpiecznej pozycji. Choć jedna dobra informacja. Druga nie była już tak pozytywna. Kawałek dalej na ziemi leżało wywleczone z szoferki ciało Chloe. Z tej perspektywy wyglądała jak porzucona szmaciana lalka. Jacob splunął na jej widok.

- Doigrała się. Nie podymasz doktorku. – Nemrod mógł powstrzymać się od tego komentarza, ale taki już był. Zresztą co to zmieniało?

Do niedawna dumna kobieta, budząca tyle sprzecznych emocji, teraz leżała rozciągnięta na wznak. Pogruchotane kości nóg jasno świadczyły, że nie miała lekko przed śmiercią, jednak to krwawa dziura ziejąca jej z głowy dobitnie pokazywała, że ktoś umyślnie strącił ją z tego padołu łez. King patrzył na Chloe przez chwilę. W pewnym sensie czuł ulgę, że to nie on był zmuszony ją uśmiercić, jednak smętny widok nie napawał go optymizmem. Czy gdyby jeszcze żyła próbowałby ją ratować? Chyba nie chciałby się o tym przekonać, gdyż odpowiedź jego samego mogłaby przerazić. Pospiesznie odebrał jej plecak, kaburę z bronią, oraz kluczyk wiszący na szyi. Nie wyglądał na taki do kajdan, ale być może miał gdzieś swoje zastosowanie.

King zerknął do szoferki przez rozbitą przednią szybę. Wspomnienie dziewczyny szybko ulatniało się z jego głowy. Wnętrze ubabrane było we krwi, jednak duża część kokpitu wydawała się być w całości. Przypomniał mu się dziwny śrubokręt. Ciekawe do czego mógł służyć? Odpowiedź leżała tuż pod jego nosem. Obluzowane CB radio wisiało na kilku kablach, ale ciągle działało. Śrubokręt pełnił najwyraźniej jakiś rodzaj włącznika, albo klucza bezpieczeństwa, bo po jego umiejscowieniu z głośników poleciało kilka urywanych zaszumionych komunikatów.


Ksszzz… wycofujemy się, kurwa!... kszzzsstrzz…dawaj to radio… ksstzkszzss… do wszystkich grup, odwrót, powtarzam… ksszztzzsskrszz…

Czyli Dentysta i jego hałastra zawracają. Wątpił, żeby na dobre odpuścili sobie Nashville, ale przynajmniej walki choć na trochę ich zatrzymają. Na tyle, że kiedy się zjawią oni będą już daleko. Spec wymontował radio i wyszedł na zewnątrz pomyśleć. Pogrzebał bezwiednie w torbie w poszukiwaniu natchnienia. Pierwszym na co się natknął był słoik wypełniony… złotymi zębami. Obrzydlistwo! Słój czym prędzej opuścił torbę. Nie ważne ile mogło być warte złoto, sama obecność szkaradnego znaleziska wzbudzała odrazę. Zachęciło to Clyde’a do dokładniejszych oględzin torby. W końcu znalazł co chciał. Przyjrzał się uważniej okolicznym budynkom szukając jakichś znaków, czegokolwiek co pomogłoby mu w zlokalizowaniu ich pozycji. W końcu Szajbus wskazał mu tabliczkę z napisem "Wedgewood Avenue". Cóż, teraz przynajmniej wiedzą gdzie iść, to już coś.

- Trzeba ich przenieść. - King popatrzył w kierunku rannych - Operowanie ich tutaj nie będzie zbyt bezpieczne… -
- Clyde, nie ma na to czasu! - odparł Szajbus ledwo powstrzymując się od nazwania doktorka idiotą. – Zaraz do dupy dobiorą się nam mutki a oni będą nas tylko spowalniać. Zresztą, gdyby byli na naszym miejscu pewnie by nas zostawili... albo i gorzej… -
- Jasne… - spec nawet go niesłuchał – Jak masz to gdzieś to sam to zrobię. -

Przypatrzył się plandece wozu. Konstrukcja wcale nieźle wytrzymała wypadek. Część ożebrowania była pogięta i sterczała luźno. Chwila pracy i dałoby się z tego zrobić niezgorsze nosze. Wykorzytujac pożyczoną od Ridleya maczetę udało się stworzyć improwizowany środek transportu dla rannego. Jednego, a było ich dwóch. Tyle, że Joshua z każdą chwilą miał się coraz gorzej. Nauczyciel gorączkowo myślał, kiedy to spomiędzy ruin wychynął Randall z zawadiacko przewieszoną przez ramię śrutówką Rudego. Zatem to już koniec zwiadowcy. Ostatecznie na placu boju pozostał ten, który miał mniej do stracenia. Były nadzorca pogwizdując rozkuwał kajdany i z uśmieszkiem na twarzy powędrował do szoferki. Zupełnie jakby wracał z całkiem udanego pikniku.

- Tego gościa z rannym płucem da się odratować. Po prostu nie można kazać mu teraz chodzić. - mówił przyciszonym tonem, tak by nie usłyszał go Joshua – Ten drugi raczej nie da rady… ale nie można go tak po prostu zostawić, nawet nie próbując. Będę potrzebował pomocy jeśli gość ma mieć jakąś szansę. -
- Ochujałeś? Mam gościa nieść? Sam jestem ranny. -
King mocno się zasępił. Nie miał ani czasu ani środków, by zająć się wszystkim…
- A ten Ridley, kiedy dojdzie do siebie? - zapytał Jacob widząc minę niedawnego współwięźnia.
- Jak będę miał spokojną chwilę i na karku nie będą nam siedzieć mutki to zwyczajnie wyjmę mu szkło z płuca i jakoś to będzie. Po prostu nie może łazić bo odłamek się połamie i gość udławi się własną krwią. Gorzej z tym drugim.
- No dobra, pogadam z nim. Mam nadzieję, że nie okaże się jakimś dupkiem, bo ranny czy nie, dam mu w ryja. -

Nemrod oddalił się szybkim krokiem, jednak nim Clyde zdążył się choćby ruszyć usłyszał za sobą spokojny, zimny głos:
- Moje fanty.
- Twoje? – Spec odwrócił się by spojrzeć w twarz Fraya. Ten wprawnym ruchem wprowadził nabój do komory swojego shotguna i uniósł lufę.
- Nie lubię hien. Ale nawet hieny mają dość rozumu by nie dobierać się do zdobyczy przed drapieżnikiem. Wyskakuj z klucza który miała twoje gorąca laska i pokazuj resztę fantów. Wezmę to co uznam a resztę ci zostawię. Jak nie to zdechniesz. Uczciwy deal jak dla mnie. – Przez chwilę wydawało się, że uśmieszek błąkający się na obliczu nadzorcy zmieni się w szaleńczy grymas, a trzymana w ręku broń wypali. Nic takiego jednak się nie stało, a niezdrowy wyraz ustąpił zwykłej obojętności.
- Daruj sobie swoją gadkę macho, kolego. – Clyde wziął się pod boki patrząc prosto na rozmówcę. Najwyraźniej bardziej zajmowali go teraz ranny Mars i Joshua, niż Fray i jego gamble. Ostatnio celowano do niego tyle razy, że po mału nie robiło już to na nim wrażenia. – Nie czas teraz na dzielenie sprzętu, ale jak tam sobie chcesz. - Clyde wyciągnął z kieszeni kluczyk i wcisnął go w rękę Randalla – Poza tym wziąłem pistolet i plecak. -
Fray odebrał klucz, odwrócił się i pogwizdując poszedł do szoferki jak gdyby nigdy nic. Dziwny typ, a jego uśmieszek przywodzi na myśl skrzywienie maniakalne. Nieważne, przecież i tak go o to nie zapyta, chyba że będzie miał ochotę na spotkanie oko w oko z Super Shortym.

Teraz należało zająć się Joshem. Nawet jeśli był jedynie cień szansy należało się go chwycić. Odurzył chłopaka porcją kokainy znalezioną w plecaku Ridleya. Nie był przekonany, czy narkotyk nie zadziała szkodliwie, ale teraz ważne było by nie zaserwować chłopakowi przed ewentualną śmiercią operacji na żywo. Kiedy Joshua odpłynął Clyde rozpoczął rzeźnicką pracę. Wszystko mówiło mu, że to co robi jest szaleństwem, że nie ma szans powodzenia, że nawet jeśli jakimś cudem mu się uda to brakuje mu antybiotyków i czystych bandaży by odkazić ranę. Odwrotu jednak nie było. Krew płynęła potokiem, ale w końcu kula opuściła ciało razem z całą garścią odłamków. Czym ci przeklęci mutanci strzelali? Najwyraźniej po uderzeniu pocisk rozpadł się na kawałki. Obrażenia wewnętrzne były zbyt poważne. Nie było nawet co zszywać. King opadł, bezwiednie złapał rękę mężczyzny i… na usta cisnęło mu się żałosne „Przepraszam”, ale wątpił żeby właśnie to chciał usłyszeć ranny. Sam nie chciałby tego usłyszeć. Miał jeszcze kilka chwil nim pacjent się wykrwawi na amen.

- Josh… – przełknął ślinę – To już koniec. -

Mężczyzna kiwnął głową. Próbował powiedzieć coś składnego, ale jedyne co opuściło jego usta to cichnące wraz z odpływającym życiem:

- Kate…

Potem skonał.

Kolejna ofiara bezsensownej wojny, toczonej w zapomnianym przez Boga miejscu. Czego, do cholery, miało go to nauczyć? Ktoś kiedyś mawiał, że trudności przez jakie przechodzimy sprawiają, że jesteśmy silniejsi. Co takiego w przypadkowej śmierci kierowcy z Detroit miało być pouczającego? Że każdemu może się to przydarzyć? Że mamy znać swoje ograniczenia? Zsunął rękawiczki z dłoni Josha i schował je do kieszeni. Teraz nie będzie mógł zapomnieć, ale niech tak będzie. Bezwiedny gest wdzięczności ze strony nieodratowanego. Do diabła z tym! Przynajmniej próbował.

Wziął garść piachu i zaczął energicznie ścierać krew z rąk. Ruszył w stronę reszty zgromadzonej za ciężarówką.
- Zbieramy resztę i idziemy? Znasz bezpieczny kierunek? – Fray zwracał się do kowboja. Wydawał się teraz przyjacielski i miły.
- Nie ma bezpiecznego kierunku, ledwie się tu dostałem, ucieczka tą samą drogą może być niemożliwa. Na razie oddalamy się od mutantów, potem przemyślimy dalszą strategię. - Podniósł do góry Remingtona. - Strzelby nie potrzebuje, mam rewolwer i Springfielda, więc możecie ją wziąć. Przydałyby się za to jakieś środki opatrunkowe, cokolwiek? - spytał przypominając sobie o ranie jakiej nabawił się podczas strzelaniny.
- Mam morfinę, proch, zippo i bandaże. Pasuje? -
Szajbusowi na widok strzelby zaświeciły się oczy.
- Wezmę ją. A jeśli chodzi o opatrunek… Clyde ci z pewnością pomoże. Ale nie teraz… - dodał zerkając w dół ulicy, w stronę skąd spodziewał się nadciągającej fali mutantów. – Cóż. Prowadźcie, byle szybko. -

- Co z Joshuą? – Nemrod dopiero zorientował się, że pojawił się czarnoskóry towarzysz.
Spec tylko pokręcił przecząco głową. Nie miał ochoty mówić o tym głośno.
- Ok, czyli eee… problem z głowy. – Szajbus wyszczerzył zęby w tępawym uśmiechu.
King spiorunował go wzrokiem, ale po chwili rzekł spokojnym tonem:
- Zbieramy się. - spojrzał poważnie na twarze mężczyzn starając się trzymać fason na ile pozwalały mu okoliczności. Zbył pogardliwe iskierki w oczach Fraya i jego nonszalancko przewieszoną przez ramię śrutówkę. – Centrum Nashville mamy gdzieś na północ. - Clyde wycelował palcem wzdłuż ulicy, od strony gdzie nie ma widocznych napastników – To nieciekawy kierunek jak każdy inny, ale wszędzie indziej pewnie panoszą się mutanci. W centrum pewnie są jeszcze jacyś ludzie, a sami nie przebijemy się przez napastników. Reszta karawany się wycofuje, czyli zapewne na wschód. Bierzemy rannych i w drogę. Dwóch łapie za nosze z Ridleyem, ktoś musi pomóc z, jak jej tam... -
- Ursula, ma na imię Ursula. - Odezwała się cicho Maria patrząc w ziemię.
- O właśnie, dziękuję. Z Ursulą. To jak? -

Nikt nie zgłaszał sprzeciwów. Zatem w drogę.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 26-01-2014 o 11:07.
Dziadek Zielarz jest offline