Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-01-2014, 00:49   #273
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Hilda, odkąd wrócili do młyna, zdawała się mocno roztrzęsiona i chyba podłamana. Co prawda odzywając się mówiła pewnie i szybko. Ale w większości przypadków gdy coś robiła, albo słuchała swoich rozmówców, widać było jak na dłoni, że ostatnie wydarzenia wstrząsnęły dziewczyną i chyba... okaleczyły jej ducha walki. Zmęczone spojrzenie, wymalowana w podkrążonych oczach wina za rany i śmierć nieznajomych, bezradnie opuszczone ramiona. Można było odnieść wrażenie, że gdyby nie konieczność, najchętniej zamknęła by się we młynie i z niego nie wychodziła. Przemiana nastąpiła u niej gdy Sylwia zabrała głos. Gdy zaczęła mówić o planach wobec schwerterowców, gdy się uśmiechała w ten niezdrowo optymistyczny sposób i gdy roztaczała już zwyczajnie swobodnie wizję pokonania wojsk Wittgensteinów. Dopiero na wspomnienie oddania zamku pod pieczę Julity, uśmiech podziwu i wdzięczności na krótką chwilę spełzł z jej ust. Ale to już zobaczył tylko Markus, który można rzec zawodowo odczytywał emocje kobiet. Wrażenie tym niemniej pozostało niezmienione. Przemowa Sylwii tchnęła coś na kształt nowego życia w Hildę. Młynarzówna szybko zorganizowała kilka taczek, którymi wraz z Markusem i Dietrichem mieli przenieść żywność z chaty medyka do młyna.
- Wielu spośród pozostałych w Wittgendorfie było kiedyś dobrymi ludźmi. Mogliby pomóc. Ale sama nie wiem już, kto z nich skusił się na to świństwo, które rozdawał Ruso. Pijąc je, nie jest się już tym samym którym się było. No i głód… Ludzie od dłuższego czasu przymierają tu głodem. Wielu dopuści się najgorszego za choćby miskę tego ci było w spiżarni Ruso. Najlepiej będzie teraz tylko zabezpieczyć żywność. Powiemy o tym Siegfriedowi. On już będzie wiedział jak to rozdać tym biedakom. Dobrze, że o tym pomyśleliście. Kto wie co by oni sobie zrobili gdyby im to tu zwyczajnie zostawić…

Po kilku kursach w tę i z powrotem, prowiant był już bezpieczny we młynie. A i wieśniacy się specjalnie nie zorientowali bo jedyne co widzieli to to, że obcy wynoszą coś z domu medyka, a medyk nijak im tego nie wzbrania. Nieprzytomną gospodynię Markus z Dietrichem odstawili do karczmy, a pomocnik medyka zdawał się cierpieć na tak poważną głupotę, że obudziwszy się nie wykazał najmniejszego oburzenia, czy choćby strachu i ochoczo wykonał wszystkie polecenia Sylwii. A ta zaczęła od tego, że ma się już nie słuchać Jeana Ruso, umyć się, ubrać w świeże ubranie i pomóc przy wynoszeniu prowiantu z chaty. A wykonywanie poleceń sprawiało mu taką przyjemność, że Hilda stwierdziła, że ostatecznie może przenocować te kilka dni we młynie. W końcu i tak jeśli dom medyka miał być zostawiony na pastwę tej wynędzniałej wsi, chłopak nie miałby się gdzie podziać. Niestety jak się okazało nosił pierwsze oznaki mutacji. Jego silne ramiona intensywnie porosły krótką brązową szczeciną, a palce zaczęły stopniowo zrastać się w zrogowaciałą całość, która miała chyba w przyszłości stać się racicą.

Co zaś się tyczy samego domu medyka… medyk Ruso wpadł w potworną wręcz histerię. Mazgaił się, szlochał i zaklinał odkąd tylko zapowiedzieli mu, że wezmą go ze sobą na postronku. Krzyczał, że jak go kto takim zobaczy to niechybnie ustrzeli i nikogo o zdanie pytać nie będzie. I że on wszystko powie i zezna komu trzeba, ale niech mu pozwolą ukryć swoją potworną aparycję. Że jedna chwila mu starczy w toaletce by mógł się pokazać ludziom. Jęczał, łkał, wył i pełzł po podłodze jak robak łapiąc za nogawki proszalnie to Dietricha, który kopniaków mu nie szczędził, ale z pozostałych przy zdrowiu był bez dwóch zdań najsilniejszy, to znów Sylwię, która uratowała go przed egzekucją do jakiej śpieszno było Gomrundowi. Nie potrzeba było znawcy ludzkich charakterów by zauważyć, że jego stan jest dla niego źródłem bolesnego wręcz wstydu. Zgodzili się ostatecznie. Mimo iż Sylwia wolałaby medyka w jego oryginalnej ghulowej postaci potwora, zarówno Dietrich jak i Gomrund przytaknęli, że jakby takiego w lesie zobaczyli to na miejscu zwiadowców Schwertera, iście by bez pytania odstrzelili. No i abstrahując od logiki, medyk zaskarbił sobie poparcie większości obiecując, że … zapachu też się pozbędzie.
Pod czujnym zatem okiem ochroniarza, w ciągu niecałych dwóch kwadransów Ruso przy użyciu swojej toaletki i kilku korców kosmetyków, rzeczywiście zmienił się z wyglądu i zapachu w bretońskiego bakałarza. Tylko mu tego jego rapiera brakowało.
Aż niedobrze się robiło na myśl, że pod wartwą pudrów, kremów czy czego tam innego ukrywał się zwyczajny ghul.

Szopa buchała ogniem wysoko ponad zabudowania Wittgendorfu gdy wchodzili miedzy drzewa. Widzieli jak wokoło zbiera się gawiedź i nędzarze. Nikt nie rzucał się do wiader.

***

Las był za dnia równie mroczny co nocą. Ciemny, tchnący wilgocią i rozkładem. Zły. Choroba, która go toczyła należała do tych najgorszych. Nie pozwalała drzewom uschnąć by natura na ich miejscu mogła nowe wysiać. Zaraziwszy, karmiła je. Utrzymywała przy życiu. Pilnowała, by las miał się dobrze. By dęby nadal były okazałe, a buki strzeliste. By choroba sięgała wyżej i dalej. Hilda jednak, na ten obraz, który nie jednemu leśnemu odludkowi złamałby serce zdawała się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Pewnie prowadziła grupę między pokrytymi śluzem drzewami i rachitycznymi krzewami.
- Watahy wychodzą na żer głównie nocą. A i to rzadko tu w okolicy. Tu już nie ma na co polować. Na żadną więc natknąć się nie powinniśmy.
- A co to za watahy? -
spytał chrapliwie Gomrund
- Mutanci. Zezwierzęceni i wypaczeni odmieńcy. Kiedyś mieszkańcy okolicznych farm, zbójcy, myśliwi, podróżni, rybacy, żebracy, pielgrzymi... każdy kto zapuścił się w okolicę i... zaraził. Od lasu.
- Nigdy nic dobrego z lasu nie wyszło -
mruknął w odpowiedzi Gomrund.

***

Po trzech godzinach ciężkiej marszruty, której najbardziej dość mieli już Gomrund i powoli dochodzący do pełni trzeźwości Konrad, Hilda oznajmiła, że pora się rozdzielić i że kto chce iść do Schwetera ten ma ostatnią szansę by zmienić zdanie. Zdania nie zmienił nikt. Ani Sylwia, że to jedyny sposób na powstrzymanie rzezi, ani Ruso, który z każdym kolejnym metrem coraz bardziej przestawał być wdzięczny Sylwiii za szykowane mu ulrykańskie przesłuchanie. Zdania nie zmienił też Dietrich, który choć wiedział, że jego miejsce jest przy towarzyszach, był przecież nikim innym jak ochroniarzem. I nijak nie wyobrażał sobie wypuścić Sylwię samą z ghulem bez obrony do obozu nulneńczyków. Pożegnali się więc z resztą i odbili z dotychczasowej ścieżki. Zgodnie z łopatologicznymi acz nader wyraźnymi wskazówkami młynarzówny.

Na południe aż las z bukowego olchowym sie zrobi. Wzdłuż zadniej linii naonczas aż jar drogę przetnie. Jarem zaś w prawo, kosów drogę zoczyć. Aż do polany wyrębników.

Iście Schwerter obóz rozbić kazał na polanie wyrębników.

***

Siegfried sprawiał bardziej sprawiał wrażenie chłopa, myśliwego, lub drwala niż kapłana Rhyi. Był co prawda jak na gust Gomrunda zbyt młody był by przewodzić jakiejkolwiek grupie, ale trzeba było mu przyznać, że natura postawnym mężczyzną go uczyniła. Wyprostowanym, dumnym synem Reiklandu. Głosu jednak poskąpiła. Siegfired mówił bowiem niewyraźnie, cicho i trochę mrukliwie. Można było rzec, że był całkowitym przeciwieństwem świętej pamięci Karela Strassdorfera. Gdy go za pierwszym razem ujrzeli, siedział na gałęzi z dobre dwa metry nad ziemią i nożem rzeźbił coś w kawałku drewna. Niespecjalnie zwracał uwagę na Gomrunda, Markusa i Konrada. Nawet na Hildę. Dziewczyna jednak zdawała się czuć przed nim respekt.
- Znów po jedzenie dla biednych Hildi? - spytał zmęczonym głosem.
- To właśnie Siegfried Kaas - powiedziała młynarzówna do towarzyszących jej mężczyzn.

Obóz banitów zbudowano między drzewami. A las tak jak mówiła Hilda wyglądał tu normalnie. Ba. Wyglądał zdrowo i nawet nie wiedzieć skąd, ale jakoś docierały do niego promienie słońca. Kilkanaście rodzin przyglądało się nowo przybyłym trochę z zaintrygowaniem, trochę z niechęcią, a trochę z nadzieją. Wyglądali zdecydowanie lepiej w porównaniu do swoich rodaków z Wittgendorfu. Ale nadal mimo iż uzbrojeni w kusze, miecze i włócznie i odziani w grube skóry, nie mogli się równać z nulneńskimi tarczownikami. Ani tym bardziej ze zbrojnymi Wittgensteinów.
Herszt banitów, przyjąwszy ich przy wielkim stole pod gołym niebem wysłuchał spokojnie tego co pośpiesznie przekazała mu Hilda. Potem chwilę milczał. W końcu spojrzał na górujące w oddali nad drzewami wieżyce zamku Wittgenstein.
- Kuno opatrzy Twoich przyjaciół Hildi - odparł w końcu i skinął na jednego z zajmujących się swoimi sprawami ludzi - Skoro nimi ich mienisz. I niech odpoczną sobie u nas nim gdzieś ruszą, bo w ich stanie las ich zabije.
Potem znów milczał. Mimo wyczekującego spojrzenia młynarzówny.
- Iiii?
- I nic. Rudi pójdzie do młyna by pomóc Hansowi w rozdziale żywności.
- Oni są tuż tuż… Prawie pięćdziesięciu zbrojnych!
- Chcą nas wystawić na pastwę mutantów. Mamy około dwóch dni nim pozbawiony totemów ochronnych las przepuści do nas te bestie. Skorzystamy więc z nich i zostaniemy tu. Nigdzie indziej w tym czasie nie będziemy bezpieczniejsi.
- Tak po prostu?
- Hildi. Gdzie chcesz iść? W Wittgendorfie szukać schronienia? A może wyjść im naprzeciw by bronić totemów?
- Trzeba założyć nowy obóz -
odpowiedziała twardo
- Ty już najlepiej nic nie rób - odparł jakby zmęczony i wyciągnął ponownie skrobany wcześniej kawałek drewna. Można było już przypuszczać, że przedmiot ma być w niedługiej przyszłości kometą.
Młynarzówna zdawała się nie dowierzać jego słowom. Gwałtownie wstała od stołu przewracając krzesło i odeszła pośpiesznie zostawiając tym samym mężczyzn samych.

***

Zgarnęli ich z miejsca. Szybko i sprawnie. Znać było, że Schwerter wie w jakie rejony popadł. Byle gapciów na zwiad nie posyłał. Czterech zbrojnych drabów w barwach Nuln rozbroiło ich i w milczeniu zaciągnęło do obozu żołnierzy. Nie trwało to dłużej jak kilkanaście minut.
Sylwia sporo żołnierskich gęb już kojarzyła z widzenia. Oni ją chyba też. Któryś parsknął. Któryś zrobił niedwuznaczny gest w jej kierunku. Któryś skłonił się jej dwornie. Inny niby przypadkowo potrącił Dietricha. Większość nie poświęciła jednak zajściu najmniejszej uwagi. Czekali. Przygotowani w pełni gotowości do dalszego wymarszu.
Szybko sprowadzono ich do namiotu Schwertera gdzie rycerz przyjmując jednego ze swoich zwiadowców, zdaje się kończył śniadanie. Ugotowane na twardo jajko zagryzał pajdą chleba.
Uniósł swoje stalowe oczy na złodziejkę, która chyba tym razem była nawet lepiej przygotowana do rozmowy niż ostatnio. Otworzyła usta by zacząć mówić, ale podniósł rękę gwałtownie na znak, że ma milczeć i skinął na zwiadowcę by ten kontynuował swój raport. W namiocie była teraz ona z Dietrichem i Ruso, oraz w sumie czterech nulneńczyków. Dwóch zwiadowców, którzy ich pilnowali, zwiadowca zdający raport, oraz sam Schwerter. I był też ktoś jeszcze. W kącie, w którym uprzednio Sylwia widziała obitego kreciogłowego.
- Do ścięcia tego drzewa starczy dwóch ludzi i pół godziny pracy, herr Oberst. Nie wiemy jednak jak szybko pojawią się efekty.
Schwerter odchrząknął przełykając ostatni kęs jajka. Po chwili wskazał zwiadowcy wyjście z namiotu.
- Czekamy na ostatni patrol i ruszamy. Żadnego rozprężenia w obozie.
Zbrojny zasalutował i wyszedł.
- Sauerland - rzekł w końcu Schwerter - pani k a p i t a n. I to z towarzystwem. Widzę, żeś nie usłuchała dziewko rady i zostałaś w okolicy. Błąd. Duży błąd. Wybaczalny jednak. Ten natomiast, który jest niewybaczalny to taki żeście mi czterech ludzi wytracili.
Gdy Sylwia przełknęła ślinę, Schwerter skinął na jednego z pilnujących ich zwiadowców. Ten podszedł do kąta i kopnął leżące tam pod kocem ciało…

Erich Oldenbach wstał słabo. Gębę miał opuchniętą od świeżego bicia. To co jednak najbardziej rzucało się w oczy to to, że nie miał na sobie koszuli. Purpura wdarła się na jego klatkę piersiową, szyję i brzuch. Skóra zaś zaczynała na ramieniu robić się chropowata. Do tego wszystkiego, wozak nie przyglądał im się beztrosko jak to zwykł czynić. Nie chichotał głupkowato choć moment był do tego jak na niego odpowiedni. Spojrzał na Sylwię i Dietricha i uśmiechnął się do obojga pełnym niewysłowionej drwiny półgębkiem. Był skuty kajdanami.
- I żeście sami jesteście chaotyckimi zaprzańcami - dodał chłodno acz spokojnie ulrykanin - Poznajecie kompana? Moi ludzie znaleźli go szwendającego się po lesie. W rynsztunku mojego dziesiętnika. Też macie jako i on podobne pamiątki po babraniu się w chaosie?
- Jeśli można - odezwał się niepodziewanie Jean Ruso wpatrzony ze służalczym uśmiechem w Schwertera - Jestem medykiem i mogę łatwo tę kwestię rozwiązać...
- Ty skurwielu… - Dietrich nie był szybszy od noża, który stojący za nim zwiadowca przytknął mu do gardła.
- Zwę się Jean Russoaux, panie rycerzu. Ukończyłem uczelnie w Quenelles i obecnie zajmowałem się zwalczaniem straszliwej zarazy, która pustoszy okolicę. Niestety ci bandyci napadli na mój dom, a mnie bezbronnego chcieli zawlec do tego okropnego lasu. Cud to, że wasi wojowie panie rycerzu się na nas natknęli! Chętnie zatem w dowód wdzięczności wskaże gdzie reszta tych psubratów poszła i sprawdzę czy i oni noszą znamiona chaosu…
Dietrich spróbował szarpnąć się, ale nóż wonczas ozdobił jego szyję cienką czerwoną kreseczką.
- Nie słuchaj go Schwerter! Jest…
- Milczeć!!!

Warknięcie Schwertera było tak groźne, że złodziejka nie umiała nie posłuchać.
- Trzeba by - kontynuował rzeczowym, i bardzo grzecznym tonem Ruso - oboje rozebrać i pozwolić mi... zbadać. Nie zdziwię się jeśli ta dziewka okaże się mutantką. Moim zdaniem bowiem… jest ona agentką lady Margritty Wittgenstein. Zbiera informację z okolicy i o wszystkim co zobaczy donosi swojej pani...
Schwerter nieprzyjemnie zmrużył oczy odwracając się w kierunku złodziejki.
- I co ty na to? Pani k a p i t a n?
Nóż na szyi Dietricha zwolnił na nacisku tak, że ochroniarz wiedział już, że i on może mówić bez ryzyka utraty życia.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 29-01-2014 o 09:54.
Marrrt jest offline