Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-01-2014, 01:33   #271
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Płomienny przymknął oczy i oddał się zabiegom z jakimi Sylwia już nie pierwszy raz miała do czynienia. Hilda wprawdzie oczyściła ranę i początkowo chciała z nią dalej działać jednak krasnolud zwrócił się z tym do znajomych rączek. W końcu ta Koza nie raz już mu łeb szyła… a póki co przyfastrygowane ucho trzymało się jak należy. Teraz cóż też tego było trochę do przyszycia. Cios topora mało nie rozwalił mu czaszki mimo, iż ostrze ześlizgnęło się szczęśliwie… jednak kolejne blizny na łbie się z całą pewnością pojawią.

Gomrund Ghartsson tęsknił za śniegami Północy. Brakowało mu klanu, zimy i walki w której liczyła się tylko siła i wojenny kunszt nie zaś fortele i układy. Chciałby się znaleźć wśród swoich ziomków i pobratymców. Tam życie było inne, prostsze… wolne od takich wyborów. Tam wiedział czego może się spodziewać po towarzyszu. Czego może wymagać, a czego oczekiwać. Wiedział jak powinien się zachować, ale i jak oni się zachowają. Znał krasnoludzkie słabości bo sam ich doświadczał ale i wiedział gdzie drzemie siła. Tutaj niestety działał jak dziecko uczące się świata. Ludzkiego Świata. Podróżował z dorosłymi przedstawicielami tej rasy jednak każdy z nich hołdował innym wartościom. Miał inne lęki i dążenia… różną wytrzymałość. Targały nimi różne pokusy i ulegali innym słabością. Był wściekły na Ericha… ten dureń nie powinien tak postąpić… z drugiej strony tak się stało a nie inaczej na skutek ich zaniedbań. Ciągnęli go za sobą. Za krasnoludzką misją, za zagubioną żoną… jakby nie dostrzegali, że wozaka trawi choroba którą trzeba było zająć się w pierwszej kolejności. Oni jednak dali czas aby powoli go trawiła… i w końcu go pokonała. Rzecz jasna sumienie podpowiadało brodaczowi, że przecież miał do czynienia z dorosłym i świadomym człowiekiem. Erich wiedział co w nim siedzi i nie zrobił od czasu wizyty w świątyni Shaylly nic żeby sobie pomóc… Jednak oni też nie zrobili nic.

Cieszył się, że nie musiał go zabić… cholernie się z tego cieszył. Wiedział jednak że spaprał to na całej linii.

Krasnolud przysłuchiwał się Sylwii opowiadającej o swoich pomysłach. Chyba wiedziała, że w takich momentach nie będzie zbytnio z nią się spierał. Dłoń zacisnął moncniej na podarowanej mu butelce brandy. Trunek nie przytępiał zmysłów ani nie łagodził bólu… za mało go w siebie wlał. Zresztą nie mógł sobie na to pozwolić. Alkohol dodawał mu sił, sprawiał że krew szybciej krążyła a mózg pracował jak należy. – Nawet jak ten sukinsyn pomoże tarczownikowi to ten zemrze na skutek trupich choróbsk. Pomysł był dla niego zbyt abstrakcyjny. Sami mordują tarczownika, któremu przed chwilą uratowali życie.

Jednak kolejny pomysł podobał mu się jeszcze mniej. – Nie, nie i po sto kroćset raz jeszcze nie. Teraz tam nie leź… jak będziemy u bram to tak. Teraz nic nie zdziałasz. To że teraz się czegoś dowiesz nie znaczy że jutro będzie to aktualne. Pójdziesz tam i tak naprawdę nie będziesz wiedzieć czy możesz liczyć na pomoc czy nie. Nawet tego czy dotarliśmy do kapłana. Czy jeszcze dychamy. Tak się zasapał, że musiała go uspokajać bo zakładać szwów się nie dało. – Dzielenie się jest złe. Podzieliliśmy się teraz i dostaliśmy w dupę.
 
baltazar jest offline  
Stary 23-01-2014, 12:33   #272
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
- Spalmy –zgodziła się na propozycję Dietricha nad wyraz ochoczo. –Ale dopiero jak będziemy z młyna wychodzić. Bo, mimo że to daleko, mogą zobaczyć pożar z zamku i mogą go zobaczyć ludzie Schwertera. Byłoby pięknie –rozmarzyła się – wpadają tu jedni i drudzy, i tarczownicy spuszczają manto tym z zamku. Zamiast szukać wrogów wśród wieśniaków, Schwerter zabija tych, co należy. Bogowie, ale się narobiło. Pięknie by było, aż nieprawdopodobnie. Ale jak mawiał pewien mój znajomy nieprawdopodobne to nie to samo, co niemożliwe. Więc spalmy gorzelnię jak już opatrzymy wszystkich i wyruszymy. Cofniemy się we dwoje, a potem dogonimy Gomrunda i resztę. Wiesz –uśmiechnęła się -Dobrze mi zrobi ten pożar. Poczuję się lepiej jak coś zniszczę. I masz rację sprawdźmy te związaną dwójkę. Ale puśćmy ich po podpaleniu. Żeby nie ucierpieli od ognia albo gniewu wieśniaków. Hilda mówi, że chłopak to wioskowy przygłup, a gospodyni zwykłe wredne babsko. Czyli w sprzyjających okolicznościach, bo przy założeniu, że tyle pożyję, ja za dwadzieścia lat. –uśmiechnęła się znowu. Odkąd wydostali się z piwnicy i spotkali Gomrunda, Markusa, Konrada i Hildę uśmiechała się bez przerwy. Był to dziwny uśmiech, szeroki, rozbrajający, ukazujący równe rzędy białych ząbków, jednocześnie jakby odrobinę wykrzywiony, odbijający się w oczach nieco obłąkańczo, kontrastujący z bladością twarzy. Taki trochę przerażający. Uśmiech, co ratuje przed rozpaczą lub szaleństwem.

- I pomyślałeś o nakarmieniu tych biedaków –szepnęła, a w jej głosie dźwięczał nieukrywany podziw – To dobrze. I ładnie. Tak jak należy. Ja nie pomyślałam.

***

W młynie, gdy Dietrich już przytargał spanikowanego Bretończyka, Sylwia puściła mimo uszu ostrzeżenia i zastrzeżenia reszty. To akurat widziała prosto. Skoro operacja jest jedynym sposobem, żeby tarczownik mógł przeżyć, a jedynym medykiem w okolicy jest ghul, to on musi zająć się rannym. Była w tym faktycznie paskudna kpina losu. Prosta rada Markusa by tarczownika pochować miała w sobie wiele mądrości. Może to ten sam, co jeszcze przed chwilą rozharatał głowę Gomrundowi. A gdyby zabił krasnoluda, ba gdyby zabił choć Konrada, który pijany w sztok sprawiał dużo sympatyczniejsze wrażenie niż na co dzień, jakby nabrał całkiem nowych, ludzkich rysów, czy wtedy też by chciała go ratować? Czy to, że ta cała walka, była kompletną, bezmyślną, niedorzeczną, bzdurną pomyłką, miałoby wtedy znaczenie?

Uparła się i operacja doszła do skutku. W jej trakcie patrzyła medykowi na ręce, co samo w sobie było dość ohydnym przeżyciem. Lubiła czyste dłonie i zadbane stopy, to był ewidentny dowód na to, że powinna urodzić się arystokratką, nawet po dwóch latach na szlaku nadmiar brudu za paznokciami potrafił przyprawić ją o dreszcze, a dłonie Ruso, cóż … były torturą dla zmysłów.

Modliła się w tym czasie do Ranalda, tak gorąco jak potrafiła, za tę operację, za zdrowienie Gomrunda i Konrada, za Julitę i przeklętą wioskę, za niewinnych żeby nie cierpieli, za odwet na winnych, za to by jej własne błędy nie mściły na niej zbyt srodze. Jak zwykle lista intencji mnożyła się w nieskończoność, a wraz z nimi skruszona myśl, że czas spieniężyć złote jajko i w końcu zapłacić bogu porządną dziesięcinę.

Wszystko wskazywało na to, że operacja się powiodła. Oddech tarczownika wyrównał się, gorączka zmniejszyła wyraźnie. Ruso zacierał obrzydliwe dłonie, pokazywał wyciągnięte z ciała opiłki żelaza, szalenie z siebie dumny, w geście mówiącym: i co, widzicie, jestem prawdziwym cudotwórcą, chyba takiego nie zabijecie, to dopiero by była głupota i marnotrawstwo.

***

Nawijała cały czas, kiedy szyła. Wszystkie pomysły naraz, jak wielka kula gradowa, prosto w biedny poraniony łeb Płomiennego. Że jak już wszystko nam się uda, uratujemy Julitę i te ziemie, i wymyśliłam to wcale nie na poczekaniu, tylko wtedy jak mi powiedzieliście o porwaniu, a los nam sprzyja, mamy pierścień rodowy, a ja mam dość pieniędzy, żeby kupić specjalistów w Altdorfie albo Nuln, otóż nobilitujemy Julitę. Nadamy jej nazwisko Wittgenstein. Trochę paskudne, ale że będzie w parze z zamkiem, to może dziewczyna się zgodzi. Bo jak mawiał inny mój znajomy uchodzą płazem tylko wielkie oszustwa. Jasne, że dzieli skórę na niedźwiedziu, ale bez marzeń i planów można całkowicie zwariować, a ona cholernie nie lubi tej fuchy krawcowej, a jak marzy to nie trzęsą jej się ręce, poza tym do szalonych pomysłów większość ludzi i krasnoludów musi się przyzwyczaić, więc mówi o tym już teraz, żeby potem, jak zdobędą zamek, nie było zaskoczenia, że ma konkretne plany.
I czy jak spalą gorzelnie to wybuchnie? Nie, nie wybuchnie, szkoda, jesteś pewny, może da się coś zrobić, krasnoludy potrafią takie rzeczy. Dodatkowo można by spalić karczmę. Jak myślisz, ten Markuse karczmarz, co donosi, może też jest ghulem? Nie jestem kozą i nie plotę. Tak tylko mówię, wiem, że mamy inne kłopoty. Bo tak już serio, to myślę sobie, że powinnam odnaleźć Schwertera. Nie pójdę z wami do obozu, ktoś musi spróbować wytłumaczyć mu, co zaszło. Opowiem, że Hilda uciekała, krzyczała ratunku, to pośpieszyliście na ratunek, dopadli was jego ludzie, zaczęliście rozmawiać, wtedy ktoś ostrzelał was z lasu i tarczownicy zaatakowali. Przecież to wszystko prawda. Nie mogę czekać aż Schwerter zaatakuje obóz w lesie. Zamiast brać się za prawdziwych mutantów, skupi na tych, co opierają się pieprzonym Wittgensteinom. On tak z bezsilności, za ciasno mu w butach imperialnych praw, tylko jeszcze nie wie o tym. Jak mu dobrze wytłumaczę, że ma zakuty łeb, to może zrobi, co należy. I opowiem o Ruso i że mu go oddamy. Ten sukinsyn zasłużył na najgorszy los. Dobrze, że nie widziałeś tej piwnicy. W każdym razie wrogowie naszych wrogów, to nasi przyjaciele, to uniwersalna zasada musi zadziałać, ale musimy ją wdrożyć, popchnąć los. Jak zostawimy to jak jest, to się wszystko posypie i Schwerter będzie zabijał niewinnych.

Zamilkła dopiero na protest Płomiennego. Pobladła jeszcze bardziej, spuściła wzrok, posmutniała. Zamknęła dłoń Gomrunda miedzy swoimi dłońmi i przez chwilę przytakiwała krasnoludowi. A potem przytknęła tę dłoń do swojego policzka i cicho wyjaśniła, że przecież wcale nie chce się oddzielać, przecież też uważa, że jej miejsce jest przy nich. Ale jak tego nie zrobi, najprawdopodobniej znowu ktoś niepotrzebnie zginie. Że Hilda jej dokładnie wytłumaczyła, gdzie najprawdopodobniej jest obóz tarczowników. I że przecież oni dotrą do kapłana, a jej nic nie będzie, bo los taki jest, najpierw wszystko pieprzy a potem przeprasza. I tylko ona ma szansę przekonać Schwertera. No i przecież jest jak kot, ma kilka żyć i zawsze spada na cztery łapy.

Teraz pozostało pytanie, co zrobić z tarczownikiem, do obozu i kapłana idzie się gęstym lasem, nie da się nieść nieprzytomnego. Trzeba go chyba zostawić w młynie, z Hansem. To jeszcze jeden powód, dla którego ktoś musi negocjować ze Schwerterem, wyjaśnić, co ciężko ranny tarczownik robi we młynie, żeby nie było na Hildę czy Hansa. Bo rozdzielanie się jest złe, ale gdy zostawiają coś swemu losowi jest jeszcze gorzej i tu już nie tłumaczyła dalej, bo to był jedyny temat, na który nic nie mówiła w ciągu tej długiej pracowitej godziny, przed drogą. Temat Ericha. Bo Sylwia wiedziała to samo, co Gomrund. Spieprzyli to całkowicie.

***

Przesłuchanie Bretończyka poszło nadspodziewanie szybko.Może nie łatwo, bo rozhisteryzowany medyk ciężko przeżył to, co wydarzyło się w piwnicy jego własnego domu, i obecnie był już dosyć mocno zmiękczony. A to, czego nie dokonał wcześniejszy strach, zapewnili Gomrund i Dietrich, wyglądający i zachowujący się jak wiszące nad nieszczęśnikiem Fatum. Nie łatwo również ze względu na nich, bo obrzydzenie, jakie budził ghul sprawiało, że każde zamienione z nim zdaniem brukało, przeszkadzał każdy oddech współdzielony w jednym pomieszczeniu. Ruso był płaczliwy, oślizgły, na przemian służalczy i zuchwały. Widać było po nim inteligencję, a z Sylwii zmęczonej, zrozpaczonej obrotem wydarzeń, był mało finezyjny śledczy. Na szczęście dla niej całą inteligencję medyka pochłaniała szopka, którą przed nimi odstawiał.

Dowiedzieli się przede wszystkim, że Julita żyje. Postawiony przez ochroniarza pod ścianą medyk, wijąc się i kręcąc przypomniał sobie, że panicz Wittgenstein przywiózł jakąś dziewkę kilka dni temu i że ją we własnych lochach gdzieś umieścił, nie dopuszczając do dziewczyny siostry ani Bretończyka. Te z trudem wydobyte zeznania przyniosły Sylwii prawdziwą ulgę, pierwszą od chwili, gdy zaczęła się ta felerna noc, fakt, że Julita była więźniem panicza nie Margritty, że Ruso jej nie widział, to wszystko stwarzało nadzieją, że dziewczyna, jakkolwiek nie wycieńczona i sponiewierana, będzie nadal człowiekiem. Nie znał żadnego innego wejścia na wewnętrzny zamek niż przez strażnicę z zewnętrznego, ani nie słyszał nic o spaczeniu.

Znaleziony w biurku czarny proszek, ten, którym ożywił zwłoki, Ruso nazywał lekarstwem. Dostawał go od panienki, nim właśnie karmił wieśniaków, potem panienka Margritta zabierała na zamek tych, co zażyli wystarczająco dużo lekarstwa. Płaczliwym głosem zapewniał, że jest niewinny, że chciał tylko dobrze, że to wszystko wina panienki Margritty, a gdy wymawiał jej imię, był w tym nadal zachwyt i uwielbienie. Szukając u swych prześladowców zrozumienia i łaski wydał największą tajemnicę, coś czego sam się tylko skrycie domyślał, że magiczny proszek Margritta robi z ludzkich zwłok. Bo to panienka Margritta namówiła go do wszystkich zakazanych, bezecnych praktyk, przeznaczonych tylko dla prawdziwych wybrańców, niezrozumiałych dla profanów, mistycznych, niepojętych, bardzo złych i bardzo ich żałuje, ale to wszystko jej wina, że odczuwa ten głód, i musi się posilać, tak jak wtedy w piwnicy, gdy jak złoczyńcy, co im wybacza, wtargnęli do jego domu.


Nie łatwo było przekonać Dietricha i Gomrunda, że nie mogą zabić Ruso. Nie łatwo było przekonać do tego siebie samą. Ale Iustus Schwerter rzeczywistego potwora, potrzebował nawet bardziej niż dowodów. Ruso był tym, co mogło właściwie ukierunkować nienawiść Ulrykanina.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 29-01-2014, 00:49   #273
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Hilda, odkąd wrócili do młyna, zdawała się mocno roztrzęsiona i chyba podłamana. Co prawda odzywając się mówiła pewnie i szybko. Ale w większości przypadków gdy coś robiła, albo słuchała swoich rozmówców, widać było jak na dłoni, że ostatnie wydarzenia wstrząsnęły dziewczyną i chyba... okaleczyły jej ducha walki. Zmęczone spojrzenie, wymalowana w podkrążonych oczach wina za rany i śmierć nieznajomych, bezradnie opuszczone ramiona. Można było odnieść wrażenie, że gdyby nie konieczność, najchętniej zamknęła by się we młynie i z niego nie wychodziła. Przemiana nastąpiła u niej gdy Sylwia zabrała głos. Gdy zaczęła mówić o planach wobec schwerterowców, gdy się uśmiechała w ten niezdrowo optymistyczny sposób i gdy roztaczała już zwyczajnie swobodnie wizję pokonania wojsk Wittgensteinów. Dopiero na wspomnienie oddania zamku pod pieczę Julity, uśmiech podziwu i wdzięczności na krótką chwilę spełzł z jej ust. Ale to już zobaczył tylko Markus, który można rzec zawodowo odczytywał emocje kobiet. Wrażenie tym niemniej pozostało niezmienione. Przemowa Sylwii tchnęła coś na kształt nowego życia w Hildę. Młynarzówna szybko zorganizowała kilka taczek, którymi wraz z Markusem i Dietrichem mieli przenieść żywność z chaty medyka do młyna.
- Wielu spośród pozostałych w Wittgendorfie było kiedyś dobrymi ludźmi. Mogliby pomóc. Ale sama nie wiem już, kto z nich skusił się na to świństwo, które rozdawał Ruso. Pijąc je, nie jest się już tym samym którym się było. No i głód… Ludzie od dłuższego czasu przymierają tu głodem. Wielu dopuści się najgorszego za choćby miskę tego ci było w spiżarni Ruso. Najlepiej będzie teraz tylko zabezpieczyć żywność. Powiemy o tym Siegfriedowi. On już będzie wiedział jak to rozdać tym biedakom. Dobrze, że o tym pomyśleliście. Kto wie co by oni sobie zrobili gdyby im to tu zwyczajnie zostawić…

Po kilku kursach w tę i z powrotem, prowiant był już bezpieczny we młynie. A i wieśniacy się specjalnie nie zorientowali bo jedyne co widzieli to to, że obcy wynoszą coś z domu medyka, a medyk nijak im tego nie wzbrania. Nieprzytomną gospodynię Markus z Dietrichem odstawili do karczmy, a pomocnik medyka zdawał się cierpieć na tak poważną głupotę, że obudziwszy się nie wykazał najmniejszego oburzenia, czy choćby strachu i ochoczo wykonał wszystkie polecenia Sylwii. A ta zaczęła od tego, że ma się już nie słuchać Jeana Ruso, umyć się, ubrać w świeże ubranie i pomóc przy wynoszeniu prowiantu z chaty. A wykonywanie poleceń sprawiało mu taką przyjemność, że Hilda stwierdziła, że ostatecznie może przenocować te kilka dni we młynie. W końcu i tak jeśli dom medyka miał być zostawiony na pastwę tej wynędzniałej wsi, chłopak nie miałby się gdzie podziać. Niestety jak się okazało nosił pierwsze oznaki mutacji. Jego silne ramiona intensywnie porosły krótką brązową szczeciną, a palce zaczęły stopniowo zrastać się w zrogowaciałą całość, która miała chyba w przyszłości stać się racicą.

Co zaś się tyczy samego domu medyka… medyk Ruso wpadł w potworną wręcz histerię. Mazgaił się, szlochał i zaklinał odkąd tylko zapowiedzieli mu, że wezmą go ze sobą na postronku. Krzyczał, że jak go kto takim zobaczy to niechybnie ustrzeli i nikogo o zdanie pytać nie będzie. I że on wszystko powie i zezna komu trzeba, ale niech mu pozwolą ukryć swoją potworną aparycję. Że jedna chwila mu starczy w toaletce by mógł się pokazać ludziom. Jęczał, łkał, wył i pełzł po podłodze jak robak łapiąc za nogawki proszalnie to Dietricha, który kopniaków mu nie szczędził, ale z pozostałych przy zdrowiu był bez dwóch zdań najsilniejszy, to znów Sylwię, która uratowała go przed egzekucją do jakiej śpieszno było Gomrundowi. Nie potrzeba było znawcy ludzkich charakterów by zauważyć, że jego stan jest dla niego źródłem bolesnego wręcz wstydu. Zgodzili się ostatecznie. Mimo iż Sylwia wolałaby medyka w jego oryginalnej ghulowej postaci potwora, zarówno Dietrich jak i Gomrund przytaknęli, że jakby takiego w lesie zobaczyli to na miejscu zwiadowców Schwertera, iście by bez pytania odstrzelili. No i abstrahując od logiki, medyk zaskarbił sobie poparcie większości obiecując, że … zapachu też się pozbędzie.
Pod czujnym zatem okiem ochroniarza, w ciągu niecałych dwóch kwadransów Ruso przy użyciu swojej toaletki i kilku korców kosmetyków, rzeczywiście zmienił się z wyglądu i zapachu w bretońskiego bakałarza. Tylko mu tego jego rapiera brakowało.
Aż niedobrze się robiło na myśl, że pod wartwą pudrów, kremów czy czego tam innego ukrywał się zwyczajny ghul.

Szopa buchała ogniem wysoko ponad zabudowania Wittgendorfu gdy wchodzili miedzy drzewa. Widzieli jak wokoło zbiera się gawiedź i nędzarze. Nikt nie rzucał się do wiader.

***

Las był za dnia równie mroczny co nocą. Ciemny, tchnący wilgocią i rozkładem. Zły. Choroba, która go toczyła należała do tych najgorszych. Nie pozwalała drzewom uschnąć by natura na ich miejscu mogła nowe wysiać. Zaraziwszy, karmiła je. Utrzymywała przy życiu. Pilnowała, by las miał się dobrze. By dęby nadal były okazałe, a buki strzeliste. By choroba sięgała wyżej i dalej. Hilda jednak, na ten obraz, który nie jednemu leśnemu odludkowi złamałby serce zdawała się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Pewnie prowadziła grupę między pokrytymi śluzem drzewami i rachitycznymi krzewami.
- Watahy wychodzą na żer głównie nocą. A i to rzadko tu w okolicy. Tu już nie ma na co polować. Na żadną więc natknąć się nie powinniśmy.
- A co to za watahy? -
spytał chrapliwie Gomrund
- Mutanci. Zezwierzęceni i wypaczeni odmieńcy. Kiedyś mieszkańcy okolicznych farm, zbójcy, myśliwi, podróżni, rybacy, żebracy, pielgrzymi... każdy kto zapuścił się w okolicę i... zaraził. Od lasu.
- Nigdy nic dobrego z lasu nie wyszło -
mruknął w odpowiedzi Gomrund.

***

Po trzech godzinach ciężkiej marszruty, której najbardziej dość mieli już Gomrund i powoli dochodzący do pełni trzeźwości Konrad, Hilda oznajmiła, że pora się rozdzielić i że kto chce iść do Schwetera ten ma ostatnią szansę by zmienić zdanie. Zdania nie zmienił nikt. Ani Sylwia, że to jedyny sposób na powstrzymanie rzezi, ani Ruso, który z każdym kolejnym metrem coraz bardziej przestawał być wdzięczny Sylwiii za szykowane mu ulrykańskie przesłuchanie. Zdania nie zmienił też Dietrich, który choć wiedział, że jego miejsce jest przy towarzyszach, był przecież nikim innym jak ochroniarzem. I nijak nie wyobrażał sobie wypuścić Sylwię samą z ghulem bez obrony do obozu nulneńczyków. Pożegnali się więc z resztą i odbili z dotychczasowej ścieżki. Zgodnie z łopatologicznymi acz nader wyraźnymi wskazówkami młynarzówny.

Na południe aż las z bukowego olchowym sie zrobi. Wzdłuż zadniej linii naonczas aż jar drogę przetnie. Jarem zaś w prawo, kosów drogę zoczyć. Aż do polany wyrębników.

Iście Schwerter obóz rozbić kazał na polanie wyrębników.

***

Siegfried sprawiał bardziej sprawiał wrażenie chłopa, myśliwego, lub drwala niż kapłana Rhyi. Był co prawda jak na gust Gomrunda zbyt młody był by przewodzić jakiejkolwiek grupie, ale trzeba było mu przyznać, że natura postawnym mężczyzną go uczyniła. Wyprostowanym, dumnym synem Reiklandu. Głosu jednak poskąpiła. Siegfired mówił bowiem niewyraźnie, cicho i trochę mrukliwie. Można było rzec, że był całkowitym przeciwieństwem świętej pamięci Karela Strassdorfera. Gdy go za pierwszym razem ujrzeli, siedział na gałęzi z dobre dwa metry nad ziemią i nożem rzeźbił coś w kawałku drewna. Niespecjalnie zwracał uwagę na Gomrunda, Markusa i Konrada. Nawet na Hildę. Dziewczyna jednak zdawała się czuć przed nim respekt.
- Znów po jedzenie dla biednych Hildi? - spytał zmęczonym głosem.
- To właśnie Siegfried Kaas - powiedziała młynarzówna do towarzyszących jej mężczyzn.

Obóz banitów zbudowano między drzewami. A las tak jak mówiła Hilda wyglądał tu normalnie. Ba. Wyglądał zdrowo i nawet nie wiedzieć skąd, ale jakoś docierały do niego promienie słońca. Kilkanaście rodzin przyglądało się nowo przybyłym trochę z zaintrygowaniem, trochę z niechęcią, a trochę z nadzieją. Wyglądali zdecydowanie lepiej w porównaniu do swoich rodaków z Wittgendorfu. Ale nadal mimo iż uzbrojeni w kusze, miecze i włócznie i odziani w grube skóry, nie mogli się równać z nulneńskimi tarczownikami. Ani tym bardziej ze zbrojnymi Wittgensteinów.
Herszt banitów, przyjąwszy ich przy wielkim stole pod gołym niebem wysłuchał spokojnie tego co pośpiesznie przekazała mu Hilda. Potem chwilę milczał. W końcu spojrzał na górujące w oddali nad drzewami wieżyce zamku Wittgenstein.
- Kuno opatrzy Twoich przyjaciół Hildi - odparł w końcu i skinął na jednego z zajmujących się swoimi sprawami ludzi - Skoro nimi ich mienisz. I niech odpoczną sobie u nas nim gdzieś ruszą, bo w ich stanie las ich zabije.
Potem znów milczał. Mimo wyczekującego spojrzenia młynarzówny.
- Iiii?
- I nic. Rudi pójdzie do młyna by pomóc Hansowi w rozdziale żywności.
- Oni są tuż tuż… Prawie pięćdziesięciu zbrojnych!
- Chcą nas wystawić na pastwę mutantów. Mamy około dwóch dni nim pozbawiony totemów ochronnych las przepuści do nas te bestie. Skorzystamy więc z nich i zostaniemy tu. Nigdzie indziej w tym czasie nie będziemy bezpieczniejsi.
- Tak po prostu?
- Hildi. Gdzie chcesz iść? W Wittgendorfie szukać schronienia? A może wyjść im naprzeciw by bronić totemów?
- Trzeba założyć nowy obóz -
odpowiedziała twardo
- Ty już najlepiej nic nie rób - odparł jakby zmęczony i wyciągnął ponownie skrobany wcześniej kawałek drewna. Można było już przypuszczać, że przedmiot ma być w niedługiej przyszłości kometą.
Młynarzówna zdawała się nie dowierzać jego słowom. Gwałtownie wstała od stołu przewracając krzesło i odeszła pośpiesznie zostawiając tym samym mężczyzn samych.

***

Zgarnęli ich z miejsca. Szybko i sprawnie. Znać było, że Schwerter wie w jakie rejony popadł. Byle gapciów na zwiad nie posyłał. Czterech zbrojnych drabów w barwach Nuln rozbroiło ich i w milczeniu zaciągnęło do obozu żołnierzy. Nie trwało to dłużej jak kilkanaście minut.
Sylwia sporo żołnierskich gęb już kojarzyła z widzenia. Oni ją chyba też. Któryś parsknął. Któryś zrobił niedwuznaczny gest w jej kierunku. Któryś skłonił się jej dwornie. Inny niby przypadkowo potrącił Dietricha. Większość nie poświęciła jednak zajściu najmniejszej uwagi. Czekali. Przygotowani w pełni gotowości do dalszego wymarszu.
Szybko sprowadzono ich do namiotu Schwertera gdzie rycerz przyjmując jednego ze swoich zwiadowców, zdaje się kończył śniadanie. Ugotowane na twardo jajko zagryzał pajdą chleba.
Uniósł swoje stalowe oczy na złodziejkę, która chyba tym razem była nawet lepiej przygotowana do rozmowy niż ostatnio. Otworzyła usta by zacząć mówić, ale podniósł rękę gwałtownie na znak, że ma milczeć i skinął na zwiadowcę by ten kontynuował swój raport. W namiocie była teraz ona z Dietrichem i Ruso, oraz w sumie czterech nulneńczyków. Dwóch zwiadowców, którzy ich pilnowali, zwiadowca zdający raport, oraz sam Schwerter. I był też ktoś jeszcze. W kącie, w którym uprzednio Sylwia widziała obitego kreciogłowego.
- Do ścięcia tego drzewa starczy dwóch ludzi i pół godziny pracy, herr Oberst. Nie wiemy jednak jak szybko pojawią się efekty.
Schwerter odchrząknął przełykając ostatni kęs jajka. Po chwili wskazał zwiadowcy wyjście z namiotu.
- Czekamy na ostatni patrol i ruszamy. Żadnego rozprężenia w obozie.
Zbrojny zasalutował i wyszedł.
- Sauerland - rzekł w końcu Schwerter - pani k a p i t a n. I to z towarzystwem. Widzę, żeś nie usłuchała dziewko rady i zostałaś w okolicy. Błąd. Duży błąd. Wybaczalny jednak. Ten natomiast, który jest niewybaczalny to taki żeście mi czterech ludzi wytracili.
Gdy Sylwia przełknęła ślinę, Schwerter skinął na jednego z pilnujących ich zwiadowców. Ten podszedł do kąta i kopnął leżące tam pod kocem ciało…

Erich Oldenbach wstał słabo. Gębę miał opuchniętą od świeżego bicia. To co jednak najbardziej rzucało się w oczy to to, że nie miał na sobie koszuli. Purpura wdarła się na jego klatkę piersiową, szyję i brzuch. Skóra zaś zaczynała na ramieniu robić się chropowata. Do tego wszystkiego, wozak nie przyglądał im się beztrosko jak to zwykł czynić. Nie chichotał głupkowato choć moment był do tego jak na niego odpowiedni. Spojrzał na Sylwię i Dietricha i uśmiechnął się do obojga pełnym niewysłowionej drwiny półgębkiem. Był skuty kajdanami.
- I żeście sami jesteście chaotyckimi zaprzańcami - dodał chłodno acz spokojnie ulrykanin - Poznajecie kompana? Moi ludzie znaleźli go szwendającego się po lesie. W rynsztunku mojego dziesiętnika. Też macie jako i on podobne pamiątki po babraniu się w chaosie?
- Jeśli można - odezwał się niepodziewanie Jean Ruso wpatrzony ze służalczym uśmiechem w Schwertera - Jestem medykiem i mogę łatwo tę kwestię rozwiązać...
- Ty skurwielu… - Dietrich nie był szybszy od noża, który stojący za nim zwiadowca przytknął mu do gardła.
- Zwę się Jean Russoaux, panie rycerzu. Ukończyłem uczelnie w Quenelles i obecnie zajmowałem się zwalczaniem straszliwej zarazy, która pustoszy okolicę. Niestety ci bandyci napadli na mój dom, a mnie bezbronnego chcieli zawlec do tego okropnego lasu. Cud to, że wasi wojowie panie rycerzu się na nas natknęli! Chętnie zatem w dowód wdzięczności wskaże gdzie reszta tych psubratów poszła i sprawdzę czy i oni noszą znamiona chaosu…
Dietrich spróbował szarpnąć się, ale nóż wonczas ozdobił jego szyję cienką czerwoną kreseczką.
- Nie słuchaj go Schwerter! Jest…
- Milczeć!!!

Warknięcie Schwertera było tak groźne, że złodziejka nie umiała nie posłuchać.
- Trzeba by - kontynuował rzeczowym, i bardzo grzecznym tonem Ruso - oboje rozebrać i pozwolić mi... zbadać. Nie zdziwię się jeśli ta dziewka okaże się mutantką. Moim zdaniem bowiem… jest ona agentką lady Margritty Wittgenstein. Zbiera informację z okolicy i o wszystkim co zobaczy donosi swojej pani...
Schwerter nieprzyjemnie zmrużył oczy odwracając się w kierunku złodziejki.
- I co ty na to? Pani k a p i t a n?
Nóż na szyi Dietricha zwolnił na nacisku tak, że ochroniarz wiedział już, że i on może mówić bez ryzyka utraty życia.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 29-01-2014 o 09:54.
Marrrt jest offline  
Stary 31-01-2014, 17:01   #274
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Miała takie podejrzenie, że Ranald by ją strasznie obśmiał. Wtedy, gdy matkowała upośledzonemu parobkowi, albo wtedy, gdy upychała jedzenie dla wieśniaków na Hansowych taczkach. I wtedy gdy szła przez las i zastanawiała się jak sprawić, żeby Schwerter odpuścił zmutowanym nieborakom z Wittgendorfu, a zmarszczka między jej brwiami pogłębiała się i utrwalała, i kiedyś gdy Sylwia Sauerland będzie miała okazję i chwilę czasu żeby spojrzeć na siebie w zwierciadle, pożałuje srodze tej słabości, bo jak wiadomo na świecie są dwie rzeczy ostateczne; śmierć i zmarszczki i wykpić można się tylko od tej pierwszej.
Ranald pośmiałby się w kułak gdyby tylko mógł zobaczyć to, co się dzieje w opuszczonym przez Taala lesie. Lecz, choć w tej akurat chwili to bez znaczenia, Ranald lubił się śmiać.

Sylwię do tego żeby pozwolić Ruso na charakteryzację przekonało ostatecznie zapewnienie ghula, że zniknie towarzyszący mu smród rozkładu. Poza tym, co było nie bez znaczenia, chciała zobaczyć jak Bretończyk to robi. Sama zmieniała swój wygląd niejednokrotnie, na potrzeby zawodowe, zwłaszcza w czasach, kiedy miała siwe włosy, których obecnie, co zauważyła z niejakim zdziwieniem, trochę jej brakowało, ot kobieca płochość i jakże nierozsądna w jej zawodzie chęć wyróżniania się. Ale takiej sztuki jak Ruso nie umiałaby dokonać. Ghul władał pędzlami i pudrami z kunsztem artysty. Rozstawił przed sobą cały arsenał; proszki, kremy, barwniki, opowiadał o nich niepytany, znowu dumny ze swojej biegłość. Gdy skończył, Sylwia skrupulatnie zebrała wszystkie słoiczki.
Skoro Dietrich uparł się z nią iść, co było niemądre, ale miłe, więc protestowała tylko pro forma, złote korony ze skrzynki Ruso powierzyli Gomrundowi. Nie było sensu w niesieniu ich do Schwertera, który mógł z łatwością uznać, że jako majątek heretyka należą się nulneńskim tarczownikom.

Ucieszyła się, gdy weszli na straże. Co ma być to będzie, najgorzej znosiła niepewność. Potem na posłuchaniu u Iustusa Schwertera było jednak gorzej. Widok Ericha w kącie namiotu, tym samym gdzie kiedyś Schwerter pokazywał jej krwawe strzępki innego mutanta, wstrząsnął nią i nie umiała tego ukryć. Ale narastała też w middenhemskiej złodziejce wściekłość. Odepchnęła stojącego obok niej żołnierza i wyszła krok do przodu w stronę Schwertera. I kiedy zaczęła mówić hamowała ją jedynie myśl, że jeśli coś pójdzie nie tak, zginie też Dietrich, a jego przecież powinno tu nie być.
- Mówiłam ci, że mam tu zadanie do wykonania. Nie jesteś ostatnim sprawiedliwym na świecie, wątpię czy w ogóle jesteś sprawiedliwy. Przyszliśmy tu sami, dobrowolnie i traktowanie nas w ten sposób… Szybko zapominasz przysługi… Bo nie sądzę, żeby brednie tego czegoś miały szanse cię przekonać i wiesz że wojna to chaos… Zwyczajnie, małostkowo upajasz się władzą. Czym ty się różnisz od Wittgensteinów? Tak samo jak oni masz ludzi za nic. Nienawidzę tego miejsca. I tego, że muszę współpracować … –nie dokończyła.
- Przyprowadziliśmy Ruso, żebyś wiedział z czym masz do czynienia. Bo na razie tracisz czas na ściganie dziewcząt, co miały pecha urodzić się na ziemi plugawionej przez Wittgensteinów. Ruso to ghul. Teraz ucharakteryzowany, na co powoziliśmy, bo dzięki temu nie cuchnie. Sprowadziła go z Bretonii Margritta, wtedy zapewne był jeszcze człowiekiem. Z jej polecenia mutował mieszkańców Wittgendorfu. Poił ich bimbrem mieszanym z czymś, co robi Margritta. Mutują od tego i tamto ścierwo porywa ich na zamek. Wczoraj zabrała jednego, widziałam to. W jego domu – po raz pierwszy obdarzyła tłustego Bretończyka krótkim spojrzeniem – zastaliśmy go w trakcie posiłku. Włamaliśmy się, znaleźliśmy tajne przejście do piwnicy, połączonej tunelem z cmentarzem. Jadł ludzkie zwłoki. Ale jest niewinny, jak zapewnia. Panienka Margritta go zmusiła.
Jeśli chodzi o starcie z twoimi ludźmi, żałuję, że mnie wtedy przy tym nie było. Nie dopuściłabym do niego. Twój oddział gonił Hildę, Gomrund stanął im na drodze, rozmawiał, ale oni zaatakowali. To były głupie, niepotrzebne śmierci, bardzo ich żałuję. Ale zawiniłeś bardziej niż kto inny, z twego rozkazu ścigali młynarzównę, zastraszoną jak zwierzę. Zginęło jednak trzech. Czwarty jest ciężko ranny, ale wyjdzie z tego. Ruso go operował, pamiętaj o tym… potem…. Bo choć nie z własnej woli, uratował życie. Preparat dodawany do bimbru, Ruso wczoraj rozpylił w piwnicy, gdy tam weszliśmy. Rzucił fiolką, pojawił się dym, zachowywał się jak coś żywego, wszedł w zwłoki i te wstały. Ruszały się i atakowały nawet po odcięciu im głowy. Zabrałam z jego biurka resztę fiolek i jeśli tylko twój człowiek łaskawie się ode mnie trochę odsunie, chętnie się ich pozbędę.
I przyszłam tu też dowiedzieć się czegoś. Nie wiem czy nie pogubiłam się, czy śmiertelnie wystraszona Hilda nie pogubiła się, ale czy Ty chcesz zaatakować obóz wieśniaków z Wittgendorfu? Tych, co pod opieką kapłana Rhyi schronili się w lesie przed pieprzonymi Wittgensteinami? Zamiast wytępić siedzących w zamku nekromantów ścigasz ze swoimi tarczownikami kapłana i chłopów z kobietami i dziećmi? Dobrze to zrozumiałam?
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 02-02-2014, 16:19   #275
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Krasnolud miał różnorakie doświadczenia z kapłanami… zazwyczaj odbierał ich jako takich co to bardziej słuchają siebie… znaczy, że niby głosu bogów przestrzegając ich praw… niż ludzi. Przynajmniej zdecydowana większość z tych których spotkał w Imperium takich była. Nawet jak Chaos właził im do wyrka to udawali, że go nie widzą… jak się im kładło przed oczyma dowody to odwracali wzrok… i zawsze wiedzieli lepiej. No może jakimś zdrowym rozsądkiem bez noża na gardle wykazała się służebnica Vereny… bo ten ostatni od Morra to był też nad wyraz oporny. Ten… cóż ten też nie wyglądał na takiego, który przyjmuje rady innych. Płomiennego łepetyna waliła jakby była kowadłem w krasnoludzkiej kuźni. Wędrówka przez cholerny las nic a nic nie poprawiła jego stanu… zasiadł na stołku i w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie Hildy z kapłanem. W milczeniu… nalał sobie tylko coś do drewnianego kubka i wypił.
Potem tylko przyglądał się plecom zdenerwowanej baby. Zostali sami z mrukliwym Siegfriedem. Chcą zostać zostaną. Chcą iść pójdą. Nie jego sprawa i nie jego walka… może im pomoże jak oni pomogą mu. Czas na altruistyczne akcje w obronie wieśniaków skończony. – Na zamek mus się nam dostać. Baron trzyma jedną z naszych… Jest tam jakie inne wejście? Takie zamczyska na skałach często mają jakieś wydrążone tunele. - Od razu przeszedł do sedna bez zbędnego ćwierkania o dupie Maryny.

Siegfried skrzywił się ujrzawszy nagle krew na jednym z palców. Przyglądał jej się chwilę, a potem pozwolił wsiąknąć w obrabianą figurkę. - Nie będę ci krasnoludzie wmawiać, że ten zamek jest wyjątkiem. Ani kłamać, że nic mi o takim przejściu nie wiadomo. Ale widzisz… nader mocno pod rozwagę biorę, przeprowadzenie tych ludzi do tych jaskiń. I sobie myślę, że jak Was złapią na zamku, a zrobią to na pewno, to chcąc nie chcąc wygadacie na torturach wszystko. Choćby i to, kędyście weszli.

- Gdybyśmy nie sami poszli na zamek, to zapewne nie byłoby aż tak źle - wtrącił się Konrad, któremu już prawie przestało szumieć w głowie. - Ilu tam siedzi załogi? Rycerzy i zwykłych wojaków?

- Może i by tak nie było bo w kupie siła. - Odparł Gomrund na słowa lecz potem już bardziej gadał do kapłana Rhyi. – Jednak z tym fanatykiem Schwerterem na karku nie mogą z nami ruszyć na zamek tym bardziej, że i my nie wyglądamy na takich co to przeważają szalę decyzji do ataku. Nie weszli na zamek wcześniej to i nie wejdą teraz bo zjawiło się kilku obdartusów.

- Prostolinijny z ciebie człek i to mnie odpowiada Siegfriedzie. Płomienny wysilił się nawet na uśmiech. - Obaczymy co Sylwia zdziała z tym zakutym nuleńskim łbem bo jak bogowie będą łaskawi to nie będziesz musiał już pchać swoich ludzi do tych jaskiń a wtedy rozważysz taką pomoc. Tymczasem i mnie rozsądek nakazuje zapytać naiwnie o inny sposób dostania się do zamku jak zwykłą bramą… no i tą sekretną. Może po tych skałach do muru wiedzie jakaś wspinacza ścieżyna albo co? Może znasz sposób nie zagrażający twym ludziom i możesz nam go wyjawić? A może kwestia jaskiń to kwestia ceny? Coś można uczynić dla ciebie i wtedy nam zdradzisz ten sekret? I kim do zaszczanej gobliniej nory jest ten Ulfen za którym goni Schwerter?

- Mury zamku, który zwą zewnętrznym powinien móc pokonać każdy kto odpowiednio długim powrozem dysponuje i komu wspinaczka nie obca. Nikomu jednak nie udało się jeszcze wspiąć na blanki zamku wewnętrznego. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Stamtąd nie wrócił jeszcze nikt o zdrowych zmysłach. Weźcie to pod uwagę ratując swoją przyjaciółkę. Spójrzcie raz jeszcze na Ruso, bo to o tym właśnie mówię. Inne drogi? Jest brama wodna u stóp zamku. Zwykle pięciu zbrojnych tam ma posterunek. Stamtąd wiedzie przejście i schody w skale do wewnętrznego zamku. A załoga? Dwudziestu. Może kilku więcej. Trochę służby. Imię żadnego Ulfena nic mi nie mówi. A cena? Powiedz mi krasnoludzie. Co zamierzacie zrobić jak już się tam dostaniecie? Zabijecie szubrawców, uratujecie przyjaciółkę i odejdziecie w chwale?Głos Siegfrieda przez cały czas brzmiał wyjątkowo beznamiętnie. Wręcz nudnie. Dopiero na koniec zwrócił spojrzenie na Gomrunda chyba naprawdę zainteresowany odpowiedzią.

- Myślę kapłanie, że wiesz w czym rzecz. Czynisz tak samo. Nie jest ważne co dalej… co potem, a walka o ten jeden kolejny dzień. Tydzień. Miesiąc… może rok. Odparł spokojnie krasnolud. – Próbuję jej pomóc bo taki jestem. Nie zostawiam towarzyszy bo tak mnie wychowano. Ona była jednym z naszych najemnych pracowników. Ale jest tam przez to gdzie myśmy jej kazali płynąć. A co zrobię jak tam wejdę… duża szansa, że zginę w miejscu o którym mój klan nie słyszał i nigdy nie usłyszy. W miejscu przeklętym, w którym moja dusza nie zazna spokoju bo nie znajdę drogi do mych przodków. Nie po chwałę tam idę a ratować towarzyszkę… która jednego może być pewna, że do póki żyję to będę próbować. Nie ważne czy będzie na zamku czy w karcerze. Pilnowana przez trzech strażników czy trzydziestu chaośników. Wie, że spróbuję. I mam nadzieję, że jeszcze wierzy w to że dycham.

- To tak jak z tobą. Opuściliście wieś. Teraz odejdziesz stąd ze swoimi ludźmi do pieczar. Brodacz pokazał wszystkich tych ludzi krzątających się tu i ówdzie. – Myślisz co będzie jak ktoś przyjdzie odebrać wam pieczary? Co potem? Nie. Robisz to co trzeba by ich ratować. Tylko, że potem pójdziecie jeszcze gdzieś… a w każdej potyczce będzie was ubywało. Wiesz gdzie leży zło i wiesz, że trzeba je pokonać. Jednak ceną za ostateczną bitwę będzie śmierć wielu z nich. W takich bitwach chwały się nie zdobywa… co najwyżej kompanów do wypicia i kolejne problemy z innymi chaośnikami i zemstą arystokratów i kultystów.

Siegfried przez dłuższą chwilę milczał. W końcu odstawił nieskończoną figurkę na stół. - Nie jestem kapłanem. Nawet nowicjatu nie skończyłem. Przeceniasz to co widzisz. Ale w porządku. Pokażę Wam wejście do jaskiń.

- Dziękuję. Nie wiem, może przeceniam, a może nie. To co sugeruję to docenienie Iustusa Schwertera… to fanatyk ale cholernie skuteczny fanatyk obeznany z bojem. Teraz nie gniewaj się ale chętnie poznałbym tego Kuno, a do tematu jaskiń wrócił później. Po czym krasnolud rozejrzał się za obiecaną pomocą.


***

Umówili się z Sylwią i Dietrichem, że będą czekać. Tutaj albo na podgrodziu… więc czekali. Czekanie ma to do siebie, że bezczynne może się dłużyć niemiłosiernie. Wtedy nawet krasnoludy się zastanawiają nad wieloma niepotrzebnymi rzeczami. Dlatego Gomrund wolał odpocząć. Stary żołnierski nawyk. Kiedy mógł odpoczywał, kiedy mógł najadał się do syta, kiedy mógł zalewał pałę. Klapnął więc pod jednym z rozłożystych drzew. Takim zielonym, zdrowym i w ogóle świetnie nadającym się do ścinki. Wywar, który zapodał mu Kuno po zmianie opatrunku przyjemnie krążył w organizmie. Niezwykle skutecznie odganiał wspomnienie ran i wędrówki przez skażony las. Zwinięty pod głową kaftan ułożył się jak trzeba w mięciutką poduszkę. Ptaszki ćwierkały, a Gomrunda ogarniała senność… tak to z nim było. Kiedy zdrowiał potrzebował snu i żarcia.

Obudził go jakiś przebiegający obok dzieciak. A może to był głód jaki go dopadł. Krasnolud miał wrażenie, że żołądek trawił już sam siebie. Był głody jak wilk… albo raczej jak cała wataha wilków. Sięgnął po tobołek z żarciem i poszukał jakiegoś miejsca nadającego się do zjedzenia tak żeby połowy tego co ma nie zżarły mrówki które już i tak wykazywały zbytnie zainteresowanie jego prowiantem. Postanowił się dosiąść do jednego z ognisk… siedzący przy nim człek wyglądał na takiego co to może zjeść prosiaka popijając antałkiem miodu i stwierdzić że mu mało… jednak postanowił zaryzykować. Tym bardziej rumiany jegomość dawał szansę na zakosztowanie nieco mocniejszego trunku… i nie wyraźnie obnosił się z sigmaryckim symbolem.

Przysiadł się i poczęstował człowieka. Sam zaś uraczył się zsiadłym mlekiem… może niezbyt pasowało to do suchych racji jakie miał i nie współgrało z ziółkami jak należy ale jakoś miał smaka takiego olbrzymiego. Zjadł więcej niż przez ostatnie dni. Jadł tak jakby nie widział jedzenia przez długi czas… albo co najmniej jakby to miał być ostatni obfity posiłek przed długim czasem głodu… apetyt mu dopisywał. Humor mniej. - W świątyni i na cmentarzysku zalęgły się ghule. Kiepsko to wszystko wyglądało ale już chyba wszystkie szkodniki wytępiliśmy… Zaczął temat na poważnie jak już skończyli kurtuazyjne gadki. – Sigmaryci z Nuln nie interesują się tym co się dzieje we wsi i ze świątynią?

- Hilda wspominała też o jakichś watahach? Co tu się w tych lasach zalęgło? Jak jest tego większa grupa to coś temu przewodzi… Dziewka wspominała o kimś imieniem Ulfen?

***

Czas płynął powoli. Może nawet mógłby płynąć przyjemnie gdyby nie myśli krążące wokół zamczyska jak i Iustusa. Dwie dziewki były poniekąd skazane na dobry lub zły nastrój jakiś niezrównoważonych typów. Jeden wierzył, że jest ramieniem swego boga niosącym prawo i porządek. Drugi zaś mniemał się ulubieńcem innego i szerzył zepsucie na wszystkie strony świata… Za jednym i za drugim ciągnęło się dużo trupów i łez.

W pobliskim strumieniu przeprał ubranie tak by pozbyć się zapach ghuli i krwi jaki nie odstępował go od kilkunastu godzin. Omył się dla polepszenia efektu. Kiedy już wysuszył i pocerował łachy a Sylwii i Dietricha dalej nie było ani widu ani słychu zabrał się za łażenie po obozowisku. Może nie liczył, że natrafi na jakiś zbędny oręż czy pancerz ale z hełmu czy tarczy by się nie obraził… nie mówiąc już o porządny ostrzu. Pieniądze miał… ale co z tego.


 
baltazar jest offline  
Stary 03-02-2014, 14:46   #276
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Las podobał się Konradowi coraz mniej. Las wyglądał, mimo spowodowanej trunkiem złagodzonej ostrości widzenia, wypisz wymaluj jak ponure puszcze i knieje z opowieści wioskowych bajarzy, straszących barwnymi opisami dzieci i skłaniających prawie dorosłych młodzieńców do przechwalania się, jacy to oni by byli odważni, i jak to by się rozprawili ze wszystkimi wyskakującymi zza drzew potworami. Konrad miał wrażenie, ze teraz przechwałki tych młodzików wypowiadane by były dużo mniej pewnym tonem, a on sam niezbyt by się zdziwił, gdyby zza najbliższego zakrętu wylazła cała banda szkieletów czy innych truposzy.
W zasadzie był nieco zdziwiony, że nic takiego się nie zdarzyło. Ale, nie da się ukryć, wcale tego nie żałował, jako że alkohol dodawał z pewnością odwagi, ale nie spowodował rozstania się z rozsądkiem.
Żałował za to tego, że Sylwia, jak zwykle zresztą, postanowiła popisać się niezależnością i zaczęła realizować swoje własne plany, w powodzenie których Konrad jakoś nie mógł uwierzyć. Ale dyskutować z nią nie miał zamiaru. Może gdyby gorąco ją zachęcał do rzucenia się w ramiona Schwertera, to przekorna z zasady dziewczyna zmieniłaby zdanie, ale mimo wszystko Konrad wolał nie ryzykować. A nuż dziewczynie coś by się stało, co nie było wcale aż tak nieprawdopodobne, to jeszcze by Konrada dopadły wyrzuty sumienia, że ją zachęcał, miast zniechęcić.
Baba z wozu to jedno, ale zepchnąć ją, to całkiem inna sprawa.


Obóz uchodźców, banitów, czy jak ich tam nazwać, prezentował się całkiem nieźle. Solidne szałasy, ziemianki. No a oprócz cywilów, co z takiego czy innego powodu uciekli do lasu, byli też i zbrojni, i przedstawiciele paru rzemiosł. Oraz, co najbardziej ucieszyło Konrada, zielarz, o którym wcześniej wspomniała parękroć Hilda.

Sam Siegfried, przywódca banitów, nie wywarł na Konradzie olśniewajacego wrażenia. Bardziej wyglądał na chłopka-roztropka, niż na charyzmatycznego kapłana Rhei. Ale najwyraźniej miał odpowiedni wpływ na banitów, no i, zapewne, potrafił powstrzymać napływ różnorakich potworów do tego kawałka lasu, który miał pod swoją opieką. W każdym razie spaczenie, jakie ogarnęło las, nie dotarło w okolice obozu uchodźców.
Czy swój udział miały w tym rzeźbione przez Siegfrieda talizmany? Bardzo możliwe. A jeśli tak, to próba zniszczenia tych talizmanów, jaką chciał podjąć Schwerter, nie należała do rzeczy, jaką należało poprzeć. W jaki jednak sposób można było go powstrzymać? Przemówić do rozsądku, jak to planowała Sylwia? Stawić opór z bronią w ręku?
To ostatnie raczej nie miałoby szans na powodzenie. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że pięćdziesięciu, nie, teraz już tylko czterdziestu sześciu, zabijaków Schwertera rozprawiłoby się w kilka chwil z obrońcami obozu. Nawet gdyby od pierwszej salwy padło dziesięciu tarczowników, a w kolejnej połowa z tego, to i tak reszta wycięłaby w pień i uzbrojonych w miecze i włócznie obrońców, i "cywilnych" banitów, razem z kobietami i dziećmi. Chociaż te pierwsze pewnie nie od razu.

Do rozmowy Gomrunda z Siegfriedem raczej się nie wtrącał. W końcu krasnolud wojakiem był lepszym niż Konrad i o wojaczce miał dużo więcej do powiedzenia. Chociaż nie wszystkie jego bitewne plany się powiodły. Ale mniejsza z tym.
Gdyby Siegfried planował zbudowanie tratwy i rejs po Reiku na przykład, wtedy Konrad by miał wiele do powiedzenia, ale teraz?
Z drugiej strony... Może banici opanowaliby łajbę Wittgensteinów, wtedy by sobie mogli pożeglować tam, gdzie zaraza nie niszczy lasu, gdzieś daleko od przeklętego zamku.
Marzenie ściętej głowy i tyle.

Gdy tylko skończyły się rozmowy z Siegfriedem, zakończone, ku zaskoczeniu Konrada, jakimś tam sukcesem, eks-kapitan powlókł się do chatynki zielarza, którą wskazał mu jeden tubylców.
Kuno obrzucił go krzywym spojrzeniem.
- To o tobie i tym drugim, krasnoludzie, mówiła Hilda? - spytał. - Pokaż ten łeb - powiedział, nie czekając na potwierdzenie tych słów. - Siadaj.
Prawie zmusił Konrada do zajęcia miejsca na kulawym stołku, po czym ściągnął szmaty, którymi Hilda opatrywała ranę Konrada.
- Gdybyś nosił na łbie taki garnek, jak prawdziwi wojacy mają, to byś tak nie oberwał - mruczał do siebie Kuno. - Zostanie ci blizna - wypowiedział oczywistą dla Konrada oczywistość - ale znaczną część zakryją ci włosy. Wystraczy, ze nie będziesz golić głowy.

Kuno gadał i gadał, a Konrad czuł, że robi sie coraz bardziej senny i senny.
Drgnął, gdy Kuno nagle klepnął go w ramię.
- Koniec! - powiedział.
Konrad otworzył oczy.
- Jutro przyjdź do zmiany opatrunku - powiedział Kuno. - No już, możesz iść.
- Dziękuję bardzo
- powiedział Konrad, zrywajac się ze stołka. O dziwo, czuł się o wiele lepiej. - Bardzo dziękuję. Ile jestem winien?
- Nic
- odparł Kuno. - W końcu ocaliliście życie Hildzie.

***

Po zmyciu z siebie resztek śladów walki Konrad wybrał się na spacer po osadzie, chcąc uzupełnić zapasy i przygotować się do ewentualnego starcia.
Na szczęście ocalało złoto, które Konrad schował przed atakiem na statek Wittgensteinów.

- Po co mi złoto w leśnej głuszy? - spytał Ulryk, tutejszy majster od łuków i kusz.
Co, na szczęście, nie oznaczało definitywnego "nie!".
- Przecież kiedyś wyjdziesz z tego lasu - odparł Konrad. - A po co ci trzy łuki?
Tyle akurat wisiało na ścianie. Łuki wyglądały na porządne - jesionowe łęczyska, majdan starannie owinięty sznurkiem, cięciwy ze ścięgien. Dobra robota jednym słowem.

Po krótkiej chwili dyskusji i targowanie Konrad stał się posiadaczem łuku, oraz trzech dziesiątków strzał w prostym, ale funkcjonalnym kołczanie, tudzież zapasową cięciwą.


***

Kolczugi na zbyciu nie było. I nic dziwnego - w takiej leśnej osadzie?
Spoglądając na odzianych w grube skóry leśnych wojaków Konrad z nostalgią wspominał kolczugę - trofeum z pierwszej w życiu potyczki z mutantami. Poszła biedaczka na dno wraz ze "Świtem". Gdyby miał ją wtedy na sobie... to już od paru dni karmiłby rybki. Żal żalem, ale odrobina realizmu była zawsze mile widziana.
A skoro nie było kolczugi, to musiała wystarczyć tarcza.

Miejscowy kowal, którego nazwano raz Otmarem, raz Czarnym, a innym razem po prostu kowalem, miał tarczę podobną do tej, jaką kiedyś Konrad kupił w Altdorfie. Z tym, że ta, miast metalowego, miała umbo drewniane.
- Dobre drewno - zapewniał kowal. - Nie masz nic lepszego, niż dąb.
Konrad nie był drwalem, ale i tak wiedział, że dąb ma swoją twardość i nie tak łatwo zrąbać takie drzewo. No i była nadzieja, że parę ciosów miecza taka tarcza wytrzyma. Bez względu na wszystko była lepsza, niż gołe ręce.
W czasie gdy Otmar dopasowywał tarczę do wymogów Konrada i przymocowywał uchwyt, Konrad usiadł z boku i z gładzikiem i nasyconą olejem szmatką doprowadzał do idealnego stanu swój miecz.

A potem do roboty pozostało już niewiele - zjeść coś i znaleźć jakieś miejsce do spania. Odrobina odpoczynku po przeżyciach dnia bardzo by mu się przydała.
 
Kerm jest offline  
Stary 04-02-2014, 20:21   #277
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Poszturchiwanie i inne przyjemności, zapewniane przez ludzi Schwertera, znosił w drodze do ich obozu i na miejscu cierpliwie. Sam w przeszłości nie wzbraniał się raczej przed takimi sposobami pieczętowania chwilowej hierarchii. W każdym razie nie przesadnie często. Takie już prawo tego, kto akurat okazał się cwańszy, mocniejszy albo po prostu mniej pechowy i za to nie ma co wyjątkowo gniewać się na niego.
Ale ohydy, którą tak ochoczo wypluł z siebie Russoaux, tak łatwo Spieler nie zdzierżył.
– Nie zapomnij, co ci obiecałem w młynie – wycedził wściekle przez zęby, ignorując przez chwilę wszystkie – a trochę ich po prawdzie było – okoliczności, które dotrzymanie słowa obecnie mocno utrudniały.

Potem trzymał już gębę na kłódkę. Poszedł z Sylwią, żeby jej w potrzebie pomagać, może trochę przypilnować, ale na pewno nie przeszkadzać. A kiedy patrzył na wypindrzonego ghula, obitego Ericha, który wyzbył się najwyraźniej resztek człowieczeństwa, i do porzygania pretensjonalnego Schwertera, tracił jakoś wiarę w swoje dyplomatyczne talenty.
Gdyby nie ostrze łaskoczące w grdykę i gdyby nie parę dziesiątek uzbrojonych ludzi wokół, może mógłby jeszcze jakoś się przydać... Ale na razie musiał położyć uszy po sobie i pokornie zaczekać, co im przyniesie bezczelna szczerość złodziejki. Albo co odbierze.
 
Betterman jest offline  
Stary 11-02-2014, 23:55   #278
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Gdy Sylwia skończyła mówić, Ruso tylko nabrał powietrza w usta. Choć wyglądał jakby bardzo chciał wymyślić jakąś ripostę, jakąkolwiek w zasadzie, jedyne co zdołał to tylko zachichotać nerwowo niczym ich stary druh Erich i skulić się pod wzrokiem Schwertera. A wzrok ten nie wiedzieć czemu przywiódł złodziejce na myśl dziobatego herszta mutackiej watahy. Ścierwca. Nie było jednak wątpliwości, że po jej przemowie, ghul nawet jeśli miał wcześniej jakieś szanse na zmydlenie oczu Nulneńczykowi, stracił teraz całą wiarygodność. Czar makijażu prysł.
Co nie zmieniało faktu, że Schwerter bynajmniej nie wyglądał jakby poczuł się poruszony jej oskarżeniami.
- Ci bezbronni wieśniacy to w świetle prawa banici - zaczął mówić obchodząc wkoło przebierającego rączkami Ruso i przypatrując mu się uważnie - Ale nie myślę ich mordować. Gdy mutanci wejdą do ich enklawy, a wejdą napewno, będę tam i zapobiegnę rzezi. W większym stopniu. Ale co ważniejsze zetnę łeb skurwielowi, który im dowodzi. Bez niego gromadzące się w okolicy i napadające na szlak chaotyckie bydło rozproszy się i pomrze w lasach z głodu. I to jest wszystko co mnie interesuje. Miałem zamiar działać… stopniowo. Ale jeśli prawdą jest coś rzekła i na zamku Wittgenstein, albo gdziekolwiek w okolicy jest spaczeń, to nie zamierzam czekać aż ten kurwi syn Ulfhendar położy na nim ręce. A Wittgensteinowie nawet jeśli mają spaczeń… widziałaś ich zamek dziewczyno? To warownia z lat gdy przez ziemie cesarstwa przelewały się armie zielonego i spaczonego gówna. I każda omijała takie fortece nawet jeśli w środku chowała się ledwie garstka obrońców. Bo każda wiedziała, że jedyny sposób by je zdobyć to zamorzyć załogę głodem. I co ważniejsze, to szaleńcy. Nie interesuje ich wojna i pożoga. Niech sobie gniją i mutują w tym ich zameczku. Stają się… takim ścierwem. Tak długo jak nie wyłażą stamtąd i siedzą pod cesarską kiecką, pozostają wrzodem Jego cesarskiej mości.
Chwycił wystarszonego medyka za grdykę i zaczął przyglądać się jego twarzy. Ten nie wyrywał się, ani nie rzucał nawet gdy nulneńczyk brutalnie ręką odchylił do góry jego napuchnięte mięsiste wargi odsłaniając czerniawo krwiste dziąsła zdradzające naturę medyka. Po chwili Schwerter cisnął nim w kąt namiotu gdzie w milczeniu przyglądał się temu wszystkiemu Erich. Ruso zatoczył się i schował za byłym wozakiem ślepiąc wystraszonymi oczkami.
- Misja… - mruknął nieprzyjemnie rycerz - I kto ci tę misję zlecił? Ranald?
Rzuciwszy niepozbawione drwiny pytanie kaszlnął. Choć równie dobrze to suche skrzypienie jakie wydobyło się z jego gardła, mogło być parsknięciem śmiechu.
- Patron kłamców, oszustów i złodziei... Dał ci misję…
Kaszlnął ponownie.
- Wiesz co dziewczyno? Udzielę ci nauki. Czym jest misja. I sama sobie potem odpowiesz na pytanie czy lepiej rodzić dzieci w Middenheim, czy plewić chaos i tępić potwory w baronii Wittgenstein. Najpierw jednak... co byś wiedziała o czym mówię...
Skinął na zbrojnego, którego tak łatwo przed chwilą odsunęła niemal wyłącznie swoim autorytetem, po czym wskazał mu złodziejkę. Nulneńczyk bez problemu ją pochwycił. Schwerter następnie podszedł do Dietricha i wyjąwszy zza pasa sztylet, rzucił go pod stopy ochroniarza.
- Złapaliście ghula żerującego we wsi. Zabij go teraz. Odmowa, Twoją przyjaciółkę z misją... będzie boleć.
Po tych słowach, Schwerter założył na prawicę, pancerną rękawicę którą ongiś obił Karela Strassdorfera, a stojący za złodziejką żołnierz wykręcił jej mocno ramię do tyłu.
- Milcz i patrz - powiedział ulrykanin do Sylwii - Zaraz twoja kolej.
Żołnierz pilnujący Dietricha, puścił go. Ruso odsunąwszy się w najdalszy kąt namiotu padł na kolana skamląc, że przecież nigdy nikogo nie zabił. Erich zaś poruszył się pierwszy raz od początku tego spotkania niespokojnie.

***

Priester Vergilius, lub jak go lokalni nazywali, Wypiłjusz okazał się człekiem nad wyraz wylewnym i co więcej, wcale dobrze zorientowanym w sytuacji w baronii. Przybył do Wittgendorfu jakiś miesiąc temu z Nuln gdyż lokalna świątynia od lat już nie dawała ani znaków życia, ani dziesięciny. Normalnie, zwłaszcza w przypadku dziesięciny, prałaci szybciej takimi sprawami się zajmują, ale w odniesieniu do baronii, sprawa nie była na tyle prosta, by przyjść i upomnieć się o swoje. Z baronią nawet księżna Emmanuela obchodziła się jak ze zgniłym jajem o niezwykle delikatnej skorpuce, pod którą pulsowała żółć i ropna wydzielina w postaci cesarskiego gniewu. Bo w Nuln ci na górze, podejrzewali co ma miejsce w baronii Wittgenstein. Na jaką ścieżkę zszedł stary ród bohaterów cesarstwa. I bardzo starali się by się w tym nie upewnić. Co zaś się tyczy samego Wypiłjusza, priester nigdy nie miał się za szczególnie świątobliwego sługę Młotodzierżcy. Ale tak się składało, że kapłan, który był ongiś, gdy jeszcze żył, jego mentorem, właśnie z tej małej mieściny się wywodził. I gdy Wypiłjusz wrócił spod averheimskiego Streissen skąd odwołali go za przeniewierzenie wina ceremonialnego i przypadkiem dowiedział się o sytuacji w jakiej znalazł się Witggendorf, postanowił pierdolić regułę klasztorną i samemu zobaczyć co tu się wydarzyło. Znalazłszy się zaś tu postanowił zostać z tymi niebożętami jako pomoc duchowa. Bo wiedzieć trzeba, że Wittgendorf to miłe drzewiej było miejsce oku Sigmara.

Gomrund głównie słuchał, bo i priester pauz nijakich nie robił i ciągnąć go za język nie było sensu. Co jednak brodacz szybko odnotował, kapłan pił iście jak smok i rozmowa z nim wymagała od rozmówcy tego samego. Zatem gdy wieczór już był głęboki i niektórzy z banitów poczęli udawać się na spoczynek, Gomrund musiał przyznać, że jest już należycie napity jałowcówką i dostatecznie najedzony wędzoną sarniną i chlebem z miodem, by zacząć działać po krasnoludzku. Tym bardziej, że Wypiłjusz ochoczo przedstawił z imienia i nazwiska wszystkich członków rodu, oraz to co wiedzieli o nich banici. Na czele Wittgensteinów stała obecnie baroneta Ingrida von Wittgenstein. Leciwa już kobieta. Kiedyś ponoć regularnie bywająca na dworze księżnej Emmanueli i tam znana raczej z daleko idącej dbałości o zwyczaje i etykietę. Kolejnym jest jej mąż Ludwig. Zrzekł się on jakoby zwierzchnictwa nad rodem z powodu braku głowy do spraw administracyjnych. Jeszcze kilkanaście lat temu dużo podróżował po cesarstwie i chętnie do siebie zapraszał artystów wszelakich, którym łacniej płacił za dzieła niż łożył na utrzymanie baronii. Pozostałymi była trójka ich dzieci. Najstarsza Margritta, właściwie przejmująca obowiązki swojej matki w zakresie zarządzania baronią. Potem Gottard, zepsuty do szpiku kości i rzadko bywający w baronii ze względu na interesy w Middenheim. I na końcu Kurt, najmłodsza latorośl. Ponoć w ojca się wdał. Od dawna nie widziano go poza zamkiem.

Konrad czas spędził znacznie aktywniej. Gdy tylko znieczulający alkohol wywietrzał z jego głowy, młody kapitan Świtu zabrał się za przygotowania do tego co wcześniej czy później musiało nastąpić. Czyli do konfrontacji ze strażą Wittgensteinów. Chłopak co prawda nie miał dokładniejszych pomysłów w jakich okolicznościach do niego dojdzie, a te które sobie wyobrażał zachował dla siebie, ale wyposażenie się w solidną tarczę i łuk w żadnej nie powinno być utrudnieniem, a wręcz przeciwnie. Pod koniec więc dnia mógł uznać, że był tak gotów, jak to tylko dało się osiągnąć mając do dyspozycji jedynie banicki obóz. I niczym sigmaryckiemu bohaterowi nawet nie postało mu w głowie pytanie co tak naprawdę może zdziałać reiklandzki przewoźnik i krasnolud z Norski przeciw możnej arystokracji.

O dziwo wybitnie dobrze odnalazł się w obozie Markus. Szarlatan już od razu po rozmowie z Siegfridem, w której nie uczestniczył, zajął się tym co wyrobił w nim od dawna uprawiany fach. Najpierw jedna sztuczka, potem druga. Dzieciaki obległy go nim się obejrzał dopominając się o nowe, których starzejący się oszust bynajmniej nie szczędził znajdując w tym jednocześnie jakąś dziwną nawet siebie samego zaskakującą przyjemność. Co nie uszło uwadze jednej z lokalnych dziewczyn, która wołając dwójkę swoich pociech przychylnym okiem przyglądała się jak Oppel zjednuje sobie banicką dziatwę.

I to właśnie Markus obudził nocą Gomrunda i Konrada.
- Chodźcie! - ponaglił ich szybko ręką.
Istotnie w obozowisku było niemałe poruszenie, a większość banitów skupiała się wokół stołu, przy którym wcześniej dane im było rozmawiać z Siegfriedem. Wrzawa też była nielicha, bo zdawało się że każdy z Wittgendorfczyków ma coś do powiedzenia i tylko herszta w potoku słów nie było słychać. Młoda dziewczyna, córka zielarza Kuno i zarazem wdowa po jakimś młodzianie, pomachała do Markusa pokazując im którędy mogą się dostać bliżej obleganego stołu. Uśmiechnęła się przy tym wdzięcznie do szarlatana. Po chwili zaś Gomrund i Konrad już wiedzieli w czym rzecz.
- Setka! Może dwie. A może i więcej! Tak wielkiej watahy jeszczem nie widział - mówił jeden z łowczych, który wyglądał jakby świeżo z lasu wrócił.
Gomrund od Wypiłjusza dowiedział się o tych watahach tylko tyle, że to zbieraniny mutantów i zwierzoludzi, którzy z jakichś przyczyn łączą się czasami w zorganizowane małe oddziały. Lub nawet armie.
Siegfried siedział przy stole jak i wczoraj. Patrzył na rozłożoną na nim prowizoryczną mapę zrobioną z kubków i patyków. Nie odzywał się.
- Wracajmy do Wittgendorfu…
- Idźmy nad Reik i zatrzymajmy jakiś statek!
- Prośmy nulneńczyków o pomoc!
- Na pohybel tym skurwysynom! Oni ich tu sprowadzili!
- Wataha może tu być wciągu kilku godzin. Wedrą się!
- Nie ma zaklęć! Nulneńczycy ścieli totemy!
- Nie widziałeś tego! Nie wiesz!
- Mutactwo przyszło po Nulneńczyków -
Ozwał się nagle Siegfried, a wszyscy dookoła zamilkli spoglądając po sobie - Nie po nas. Jeszcze nie.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 16-02-2014, 15:35   #279
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Nawet gdyby Schwerter nie zadbał o dodatkowe argumenty, Spieler pewnie i tak wykorzystałby niespodziewaną okazję, żeby odpłacić trupożercy za łgarstwa wedle taryfy, jaką mu obiecał. Z przyzwyczajenia i zamiłowania starał się być raczej słownym człowiekiem. Szczególne okoliczności, zorganizowane przez żądnego krwi duchownego, chociaż napawały obrzydzeniem, miały akurat drugorzędne znaczenie.

Podniósł sztylet, obejrzał krytycznie i zważył w ręce, a potem popatrzył przeciągle na przerażonego medyka. Uznał, że pchnięcie w serce to przy takiej broni sposób najpewniejszy, a w każdym razie najczystszy. Mimo wszystko nie chciał ani pastwić się nad ghulem, ani dostarczać nulneńczykom niezdrowej rozrywki.
Podszedł pewnym krokiem, zdecydowany zakończyć sprawę najszybciej, jak to było możliwe, bez gadania i niepotrzebnej szarpaniny. Rozpaczliwa obrona ze strony trupojada byłaby w tej sytuacji bardziej naturalna niż samo jego istnienie, ale Spieler nie należał przecież do ułomków i nie takich osobników potrafił okiełznać. Przynajmniej na chwilę wystarczająco długą, żeby celnie dźgnąć.

Ustawił się tak, żeby zasłonić sobą kluczowe szczegóły sceny, choć dobrze wiedział, że po wszystkim będzie przez to musiał obejrzeć się, żeby sprawdzić, jak zareagują Sylwia i – przede wszystkim – Schwerter.
A bez tego nie odważyłby się samowolnie doskoczyć do Ericha. Z całego serca chciał oszczędzić Sylwii tak parszywej próby, wyręczyć ją w tym, co wedle jego rozumienia nijak nie mogło przynieść chwały w oczach Ranalda, nie mówiąc już o wewnętrznym spokoju. Ale nie za wszelką cenę.
Nie wtedy, gdyby miało to bez wątpienia zaszkodzić im obojgu już teraz.
 
Betterman jest offline  
Stary 16-02-2014, 16:55   #280
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Wybudzony z drzemki krasnolud był gotów. Początkowo nie wiedział o co Markusowi chodziło ale i tak był gotów… na wszystko. Wszystkie bety miał pod ręką więc mógł się bić, zwiewać albo cokolwiek… Jednak nie widząc zagrożenia z żadnej strony kazał człeczynie poczekać sam w tym czasie odcedził kartofelki. Bo prawdę powiedziawszy to wespół z Vergiliusem wlali w siebie co niemiara płynów o słusznej zawartości alkoholu. Pozbierał manatki i ruszył w kierunku skąd dochodził rwetes. Informacja o bandzie mutantów to był miód na uszy podchmielonego brodacza. – Stu… no to chodźmy im nastukać! Aaaaa dwustu, cholera toż to dwa razy lepiej!! I dopiero po chwili się zmiarkował, że tak naprawdę to nie ma z kim leźć. No bo z kim? Z leśnymi ludkami? Z ich babami i całą dziatwą? Ponadto to nie powinno być teraz jego zmartwienie. Nie jego sprawa. Zwiadowca mówiący, że wrogów jest setka… albo i dwie… to nawet jak na standardy krasnoludzkie to marny zwiadowca. Wiadomo, nawet maszerujący w szyku oddział trzeba umieć porachować… a co dopiero jakąś luźną zbieraninę… ale do jednego i drugiego trzeba potrafić w ogóle rachować nie tylko do dziesięciu. Jednak czego można wymagać od pospolitego leśnego ruszenia.

- A może by jakiego języka pochwycić!? Płomienny Łeb głośno się zastanawiał kiedy już Siegfried uciszył sejmik. Ugryzł się zaraz w język bo chyba przez ten wypity alkohol nadto do bitki się garnął. A przecież Julita czekała, przecież z Dietrchem i Sylwią się umówili albo tutaj albo na podgrodziu. No ale słowo się rzekło i kości można by rozprostować… Swoją drogą martwiła go tak długa nieobecność towarzyszy. W końcu z taką kupą chaostwa pochowaną po krzaczorach to ciężko będzie łazić po tym lesie.

***

Ludziska poczęli się pakować. Nie mieli chęci obrony swych domostw… czy zapału do walki… a może tylko możliwości. Toż to nie były żadne wojowniki jeno zbiegłe w las wieśniaki. Lecz trzeba im było przyznać byli dość karni. Jak widać przywódca tutejszej społeczności jednak cieszył się sporym respektem… krasnolud chciał wierzyć, że zasłużonym. Herszt po krótkiej wymianie zdań jasno zakomunikował mu, że jak chcą dowiedzieć się o jaskiniach to muszą wytrwać do rana bo teraz nie mają na to najmniejszych szans. Chcąc nie chcąc Płomienny musiał uzbroić się w cierpliwość. Z jednej strony nie powinno było mu to zaszkodzić… tak jak i Konradowi zresztą bo obu przydałoby się jeszcze trochę odpoczynku to jednak nosiło go. Pogadali trochę i koniec końców stwierdzili, że innej rady nie ma jak czekanie do rana bo samotna wędrówka po tym lesie nie była rozsądna. Jakby nie pobłądzili to by pewnie wpadli albo na urlykwców albo na mutanty, a i tak sami jaskiń by nie znaleźli.

Sparren co było lekko zadziwiające powoli przekonywał się do szlachetnej, khazadzkiej sztuki wojennej i wypomniał Gomrundowi sprzeniewierzenie się jej pierwszej zasadzie. Po pierwsze obrona... czy też ochrona. I sporo racji w tym było. Gomrund z tym dwuręcznym młotem był w stanie powalić jednym ciosem niejednego przeciwnika to jednak narażał się na niepotrzebne lapy. Przy jego szybkości ten skórzany pancerz tak naprawdę to był trochę o kant dupy roztrzaskać. Co innego na arenie jak po wyeliminowaniu przeciwnika mógł się sobie odpocząć. Jednak tutaj po wyeliminowaniu jednego wpadał na drugiego a trzech następnych już było w kolejce. I tak każdego dnia… albo i kilka razy na dzień. Dlatego jednak podstawą było nie zbierać w łeb.

Patrzył na krzątających się po leśnej polanie ludzi. Pakowali swoje toboły. Jedni bardziej rozsądnie mając na uwadze konieczność taszczenia tego na swym grzebiecie inni zaś bez ładu i składu tworząc góry gratów, które ni jak nie byliby w stanie przetransportować… niektórzy ładowali dobytek na małe wózki, które będą ciągnąć za sobą inni zaś w toboły do zapakowania na grzbiet. Zwierząt było jak na lekarstwo… a każdy wiedział, że jak wpadną tutaj chaośnicy to wszystko rozkradną albo splugawią. Niektórzy mieli bardzo ciężki orzech do zgryzienia co ze sobą zabrać. Czy jedzenie żeby pociechy głodem nie przymierały, czy może przyodziewek aby w zimnie nie pomarzły. Gomrund przysłuchiwał się niejednej awanturze pomiędzy małżonkami co zabrać… a co zostawić. W sumie to im nie pozazdrościł. Sam w tym czasie nawijał nasączone oliwą szmaty na kijaszka. Potargana w równe pasy koszula równo i ciasno opasały drewniane stylisko… wyszły dwie. Powinny się przydać w jaskini.

Podszedł do niego brodaty olbrzym. Gomrund widział go wcześniej bo chłopisko przewyższał praktycznie wszystkich w obozie o głowę… ramiona miał równie wielkie jak krasnolud a i w barach niewiele mu ustępował. Wyglądał na takiego co to na samej rzepie się nie hodował… - Te mości krasnolud. Podobno szukaliśta jakiego oręża. Złoto ma? Kiedy zobaczył skinięcie krasnoluda to dodał. - Jak dale szuka to poćta. Dużo drogi nie było… i gadania zresztą też. Kurt, bo tak dali rodzice wielkoludowi na imię opowiedział co i jak. Tak jak inni począł rachować i lepiej mu wyszło nosić w sakwie monety niż na plecach jakieś graty, których nie użyje… a rozdać szkoda… tak to z ludźmi bywa, że chciwe z nich bestyjki. Jakoby już jakiś czas temu znalazł trochę oręża jak to się natknęli na pobitych wojaków nuleńskich… niby wyglądali jakby cudem uszli z jatki jeno skonali z ran błądząc po lesie ale krasnolud nie mógł mieć pewności czy przypadkiem ktoś im nie dopomógł. Przy jednym z obalonych drzew czekał i drugi handlarz. Świeżo rozgrzebana ziemia sugerowała gdzie ukryli dobra… - Otto, pokaż mu co tu mamy. Nam to na nic bo my w blachach nie przywykli walczyć ani takim orężem… a takie wielgachne tarczysko też w lesie nie jest poręczne. Poza tym jam drwalem jest więc siekierką walę w bitce… na te słowa wskazał opartą o korzenie dwuręczne siekierzysko. Takie jakiego niejeden krasnolud by się nie powstrzymał. – Tośmy znaleźli płytowe zbroisko, garnek na łeb jakowy… i nawet ten przejebany korbacz co to każda łepetyna roztrzaska.

Krasnolud przypatrzył się tym wszystkim gratom z lekkim dystansem bo zrozumiał dlaczegóż to takie cuda przeleżały tyle w ukryciu. Zastanawiał się tylko jak tutaj się łupami dzielą z hersztem… ale to w sumie nie był jego kłopot. To co miałobyć przednim napierśnikiem może i nim było… ale dla konia. Bo jak w mordę strzelił stargali przedpierśnię tutaj. Fakt… zacną… ale bezwartościową dla krasnoluda. Korbacza pewnie nikt używać nie chciał bo to zdradliwy oręż był niczym elfia baba. Hełmisko już na pierwszy rzut oka było podejrzanie wielkie… i ktoś kto je nosił musiał mieć łeb jak dzwon. Otwarty hełm z kolczym kołnierzem pewnie i na Gomrund by nie pasował ale przez ten opatrunek na głowie i założony na czepiec siedział jak należy. Zresztą co by nie mówić ale brodacz też na karku nie nosił małej łepetyny. To co go jednak najbardziej ucieszyło to tarcza. Obita blachą i mierząca dobry metr prezentowała się okazale. Nawet ze śladami solidnej eksploatacji. Przyjrzał się jej dobrze. Metal już atakowała rdza ale lekkie przetarcie, naoliwienie i powinna być w porządku. Drewno nieuszkodzone nawet w miejscu dużej rysy na okuciu. Paski też trzymały jak należy.


- No to krasnoludzie jak będzie? Chce ta to czy mamy przedać komu innemu? Odezwał się Otto przebierając z nogi na nogę jakby mu się chciało lać.

- A spodziewacie się jakiejś karawany z Nuln czy może na zamek te dobra zabierzecie? Odrzekł rozbawiony krasnolud. - Jakbyście mieli komu to sprzedać to już dawno byście się tego pozbyli. Wezmę tarczę i może ten garnek… choć ze łba zlatuje no ale zupę w nim można ugotować jak trzeba. A resztę…

- To 20 karlów za te cudeńka… Znowu wyrwał się Otto.

- 20?! Chyba żeście mózgownice wysrali! Dwadzieścia złota za pordzewiałą tarczę i hełm co to na żaden łeb nie pasuje?! Obruszył się nie na żarty krasnolud. – Myślałem, że chcemy się dogadać a nie okradać… ale jak tak to chyba nie mam co tutaj szukać. Za tyle to ja w mieście kupiłbym nowiutkie.

- Ale nie jesteście w mieście. Dajcie piętnaście i będzie jak trzeba. Ozwał się Kurt.

- Piętnaście to wam może i te zwierzoczłeki dadzą bo wybitnie to na ich miarę łeb hełm skrojony jest. Zmierzył się z nimi na spojrzenia i chwilę pomyślał. – Dam piętnaście jak jeszcze jaki porządne toporzysko mi skołujecie. Bo jak mam z tą tarczą biegać to przydałoby się coś więcej niż tylko taka mała siekierka. Co powiedziawszy poklepał się po zatkniętej za pasie broni, która faktycznie lepsza była do rąbania drewna na ognisko niż gnatów.

- Dwadzieścia i zgoda.

Podali sobie dłonie i uścisnęli na zgodę. Jak się okazało odpowiedniego toporzyska nie znaleźli za to Kurt przylazł z nadziakiem co to wcale nie wyglądał jakby go ludzkimi rękami stworzono. Krasnolud nie zadawał zbędnych pytań. Koniec końców wszyscy byli zadowoleni… nawet brodacz pomimo, iż musiał jeszcze piątaka dopłacić.





Przyszli w do niego w czwórkę. W skórach, zarośnięciu i o niezbyt przyjaznym spojrzeniu. Każdy z nich uzbrojony w łuk i podręczny oręż. Ten, który mówił miał też wielki nóż z rączką wykonaną z jeleniego rogu. – Siegfried stwierdził, że można spróbować kogoś złapać… a nóż coś będzie wiedzieć. Nie mówił tego jakby był zachwycony takim pomysłem. – Jako, że to twój pomysł to poleziesz z nami. Jednym z tych, którzy teraz stali przed nim był ten co przyniósł wieści o takiej kupie mutactwa.

Łaził cicho po lesie jak każdy krasnolud. Nie do lekkiego pląsania ich stworzyli bogowie to i nie pląsał jak elf po leśnej polanie. Jednak widział dobrze w nocy… i pomimo, iż ta nie była najciemniejsza to jednak radził sobie wcale nie gorzej niż ludzie obyci z tym lasem. W dzień to pewnie by na nim wieszali psy… ale teraz jakoś go tolerowali. Chociaż z całą pewnością szli wolniej by mógł za nimi nadążyć. Myśliwi znali okolicę, wiedzieli którędy iść i gdzie… a przede wszystkim jak. On szedł z jednym z tyłu. Pozostała trójka utworzyła przed nimi i po obu bokach klin w odległości kilkudziesięciu metrów. Nie wiedział ile mogli przejść, jednak łady kawałek drogi musieli pokonać. Zatrzymali się i kazali mu tutaj czekać. Więc czekał… w małym śmierdzącym gnijącą roślinnością jarze. Las był dziwnie cichy. Nie wiedział ile czekała ale parę kwadransów na pewno nim ktokolwiek się zjawił. Skurczybyk wylazł za cicho i za blisko. Gomrund się wkurzył… - Następnym razem mogę cię za takie dowcipy ukatrupić. Co dalekie od prawdy nie było bo już miał gotową broń do zdzielenia skurczybyka.

- Pałęta się tutaj czterach łachudrów… są ostrożni ale chyba się stracili… albo czegoś szukają. Powiedział jeden z myśliwych nie zważając na utyskiwania brodacza. – Powinni tędy przełazić. Na wszelki wypadek jednak spróbuj rozpalić ogień to powinni cię zniuchać i tutaj przyleźć. Dwójka im odetnie drogę… a dwójka będzie tam i tam wskazał jakieś drzewa. Ty masz tylko nikogo nie przepuścić… Poradzisz sobie karle?

Gomrund nie odpowiedział. Po chwili był już sam. Zebrał trochę chrustu… trochę starych liści i uformował z tego coś na kształt ogniska. Kapnął tam trochę oliwą po czym skrzesał ogień. Las był wilgotny… trochę zajęło nim dym powoli i przylepiony do gruntu począł się powolutku rozchodzić. Przysiadł w kucki. Przyglądał się przez chwilę jak płomyki skaczą po patyczkach. Jednak tylko tyle aby się upewnić, czy aby nie zgasną. Potem już spokojnie nasłuchiwał i wypatrywał gości. Usłyszał znajome pohukiwanie… już wcześniej myśliwi w ten sposób się porozumiewali.
Nie musiał czekać długo. Po kilkunastu może kilkudziesięciu uderzeniach serca pojawiły się trzy sylwetki. Trzy?! Jedna mała cuchnąca goblinem poruszająca się na czworaka… ale zadziwiająco sprawnie. Jakby kończyny od urodzenia właśnie były stworzone do takiego chodu. Niuchała. Za nią dwie większe… postury ludzi… ale ludźmi nie byli. Jeden wygolony na kislevską modłę z pancernym ramieniem niczym krab. Początkowo jakby niepewnie. Jakby nie wierząc we własne szczęście. Krasnolud powstał… rozglądnął się w lewo i w prawo… potem zaczął cofać… Odbiegł parę kroków od ogniska. Obudził instynkt. Ruszyli…

Gomrund cofnął się jeszcze. Szli ławą. Goblin piskał podniecony… wystrzelił do niego niczym strzała. Szybki był skubaniec niczym chart. Krasnlud czekał schowany za tarczą. Był gotów na przyjęcie gości. Śmignęła strzała. Najpierw jedna potem druga. Obie minęły zmutowanego zielonoskórca o dobry metr. Chędożeni mistrzowie łuków… tyle zdążył sobie pomyśleć krasnolud nim przeciwnik na niego spadł. Pokurcz wyskoczył jakieś cztery metry przed nim by wpaść z impetem wprost na niego. Tego się nie spodziewał. Z trudem ustał… ale ciosu nie wyprowadził. Usłyszał jęk bólu i jedne z mutantów upadł by po chwili niezgrabnie się pozbierać. Goblin doskoczył wymachując jakimś ostrzem… kraboręki już też siedział mu na karku. Unik. Krok w tył. Parowanie. Parowanie. Ich ciosy odbijał skutecznie. Wywinął młyńca opędzając się od nich. Goblin się nie przestraszył skoczył… jednak minął się z celem… dostał w grzbiet tak, aż chrupnęło. Zaczął się zwijać i podskakiwać niczym kot z przetrąconym kręgosłupem. Z tyłu nadbiegało dwóch ludzi. Kraboręki zobaczył jak beznadziejna jest jego sytuacja… spróbował ominąć krasnoluda. Bezskutecznie… trzeci mutant skoczył w bok próbując wspinać się pomimo broczącej krwią nogi. To już była kwestia czasu.

Mieli dwóch. Jedne średnio nadawał się do chodu… ale jeszcze dychał. Kiedy myśliwi pętali ich Gomrund upewnił się czy obaj potrafią gadać po ludzku… potrafili…

Nie zdążyli wyjść z jaru.

Trzymający zachodnią krawędź Olo wrzasnął poczym szaleńczo zaczął zbiegać w dół. Tuż za nim wyłoniły się trzy sylwetki… cholerne bestie. Diabły na kozich nogach z rogatymi łbami. Ruszyły za nim z potępieńczym wyciem… ktoś przeklął. Ktoś jęknął trwożnie. Gomrund wrzasnął – Strzelać kurwaaaaaa… Sam żałował teraz, że nie ma jakiejś kuszy. Poleciały dwie strzały… Dzięki bogom trafiły… pierś i brzuch tej samej bestii. Zwierzoczłek upadł i począł turlać się ze zbocza. Krasnolud ruszył pozostałej dwójce na spotkanie… i jednocześnie na ratunek uciekającemu. Ten jednak potknął się i runął jak długi.



Strzały jeszcze raz przecięły powietrze. Tym razem wszystkie chybiły celu… Olo nie miał szans dopadły go jak wstawał. Jucha jaka z niego strzeliła po miażdżącym czaszkę ciosie maczugi chlusnęła w krasnoluda… Wpadł na tego co podnosił nabijaną siekańcami prymitywną broń… impet z jakim wyprowadził cios wbił cały dziób nadziaka idealnie w oczodół… tak głęboko, że aż się zaklinował w koźlej głowie… ale góra kudłatego mięcha opadła na wilgotną ściółkę.

Przez kolejną chwilę rozpaczliwie bronił się przed atakami pozostałego przy życiu ostatniego zwierzoczłeka… nim opadli go z toporami myśliwi… i zarąbali.

Na szczycie pojawił się czyjś paskudnie powykrzywiany mutacjami łeb… poczym zaczął zwiewać ile sił miało to coś w nogach. Gomrund dobił te chędożone kozły… z jednego zdążył zedrzeć jeszcze pancerny naramiennik jaki ten miał przytwierdzony do prawej ręki. Wycofali się jak najszybciej potrafili… nie odzywali się do siebie słowem… jak już ktoś coś powiedział to było to połajanie jednego z jeńców by szybciej się poruszał…

Ranny w nogę za bardzo ich opóźniał. Do obozu wrócili tylko z jednym.




 
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172