Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2014, 20:36   #47
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark


Była sama. Była sama. Była SAMA w wymarłym mieście. To jakiś koszmar na jawie!


Puste ulice zniszczone miasta. Zwłoki pozostawione same sobie, by gniły… choć akurat ten proces tu nie występował. Z jakiś niewiadomych przyczyn wszystkie mijane trupy, były zakonserwowane przed wpływem czasu, czyli...zmumifikowane. Murszały jak samo miasto. Kolejna boczna alejka, tu inne trupy… tu ludzie zginęli gwałtownie…mężczyźni, kobiety, dzieci. Pocięte, poszatkowane… zmarłe w agonii.
Zamordowane…
Pomiędzy nimi rysunek, trzymany przez odciętą dłoń dziecka.


I jedno słowo na nim. “Strzeż się”.
Odgłos samochodu! Ktoś tu jeździł! Inny człowiek. Nadzieja wlała się w serce Annabell. Nie była sama ! Pognała w kierunku owego odgłosu… dostrzegła nawet skręcającego za róg budynku kremowego buicka z rozbitą tylną szybą. Krzyczała i pobiegła w tamtym kierunku, ale była tylko człowiekiem. Nie mogła dogonić samochodu. Nie została dostrzeżona.
Nadzieja umarła tak szybko jak się narodziła. Nadzieja umarła wraz urywanym oddechem.
Nie mogła dogonić samochodu. Znów była sama.

Kolejne ulice pustego miasta, kartka z rysunkiem w odruchowo zaciśniętej dłoni. Ślady łez na policzkach. Kilka spłynęło mimo woli po twarzy, godzinę, dwie… godziny temu? Straciła poczucie czasu wśród tych ruin. Szare chmury nad nią ukrywały słońce, a patrzenie na zegarek nie miało sensu.
Strzał! Jeden , drugi. Terkot broni maszynowej jak w filmach. Strach mieszał się z nadzieją.
Strzał oznaczał ludzi, ale też i zagrożenie. Kto strzelał? I do kogo?
Niedawno była świadkiem strzela… Nie. To nie była strzelanina. To była egzekucja.
Dlatego była ostrożna, odruchowo przylgnęła do muru i powoli zbliżała się do rogu budynku.
Wyjrzała zza niego i... co do cholery?!


Rozpoznawała mundury,naszywki i opaski. Naziści?! Niezupełnie.
Mundury mieli takie jak na filmach wojennych, ale te… stwory nie były ludźmi. Przypominały ożywione zwłoki, takie jak te które mijała w samochodach i za stolikami w restauracjach. Tyle, że ci hitlerowcy truposze chodzili i strzelali z karabinów maszynowych do czegoś wrzeszczącego nieludzko. Nie mogła co prawda dojrzeć tego co dobijali. Samochód jej zasłaniał. Ale była pewna. Upiory mordowały upiora…
Dowodzący nimi oficer warknął chrapliwym głosem z niemieckim akcentem.- Znaleźć ją dla najwyższej kapłanki, znaleźć dla naszej Papieżycy. Was warten Sie noch?
Sześciu podwładnych upiornego hitlerowca zaczęło przeszukiwać samochody i zaglądać do sklepów. A Annabell była pewna jednego. Nie chciała ich spotkać na swej drodze.

Teodor Wuornoos


Teodor był żołnierzem. Był na wojnie. Nauczył się walczyć. Nauczył się zwyciężać. Ale nie przegrywać...
Narkotyki były prostym wyjaśnieniem tego co Teodor przeżył. Cholernie kulawym i mało wiarygodnym wytłumaczeniem.
Takim które rodzi kolejne pytania. Kiedy je zażył? Kto mu je podał? Dlaczego? Skąd się wzięły rany? Bo na pewno nie od noża… Rana na nodze była największym argumentem, który rozwalał teorię o narkotykach. To nie były rany od noża, to wyglądało na pazury…
Myśli krążyły wokół tych pytań i wątpliwości. niczym płomień wokół karty tarota. Ostatecznie, ani ów kawałek papieru nie spłonął, ani wątpliwości nie zostały rozwiązane.
Chicago… wszystko musiało poczekać do Chicago. Teodor uchwycił się tej myśli jak liny rzuconej tonącemu.

Kartka maszynopisu, nadpalona i zniszczona. Kiedy ją napisał i... czy ją napisał?
Pożółkły papier nie pochodził z jego pliku śnieżnobiałych kartek, trzymanych w teczce. Nie został też napisany na jego maszynie do pisania. To po przyjrzeniu się czcionkom Teodor szybko zauważył. Maszyna do pisania nie jest drukarką… nie stawia czcionek idealnie. Nie po kilku latach intensywnego używania. Czcionki się zużywają, mechanizm zaczyna zacinać. Tekst napisany na maszynie nabiera unikalnej estetyki. Ten tutaj.. nie był z jego maszyny. “E” było lekko przekrzywione, a “a” miało cały brzuszek. Jego maszyna stawiała “E” prosto, a “a” było nieco dziurawe.
Chicago… odpowiedzi muszą poczekać na Chicago. Muszą.


“Proszę zapiąć pasy… startujemy.” Głos stewardessy działał kojąco. Phoenix po ostatnich wydarzeniach, przestało być dla Teodora bezpiecznym miastem.


Był w samolocie, w drodze domu. Monotonia lotu i obecność dużej grupy ludzi dawały poczucie bezpieczeństwa. Usypiały czujność, usypiały zmęczone ciało, usypiały myśli…
-Proszę pana…- szarpnięcie za ramię wyrwało Teodora ze snu. Nad jego twarzą uśmiechała się ciepło stewardessa.- Wylądowaliśmy w Chicaco.
Dotarł...


Emma Durand


Koszmar się nie pojawił. Kolejny ranek był… cudowny. Emma powoli zapominała o mieczu Damoklesa wiszącym nad jej głową. Krótki telefon przypomniał to jej jednak.
-Szykuję się do przylotu, dam znać jak będę na lotnisku.- głos Susan Chatiere wybił ją z tego błogostanu. Susan którą poznała w koszmarze nie była tą ciocią Susan, którą Emma znała z dzieciństwa. Była obcą osobą o znanym jej imieniu. Co więc je łączyło? Co sprawiło że spotkały się w Koszmarze. Czemu… miały takie same karty?
To kim była Susan mogło być kluczem do tej zagadki. Dlatego też od razu ruszyła z Antonem na lotnisko, jak tylko Susan potwierdziła swą obecność w porcie lotniczym im Louisa Armstronga.

Port lotniczy jak na tę porę roku był spokojny. Liczba pasażerów wypełniających poczekalnię była niewielka.


To było leniwe popołudnie na tym międzynarodowym lotnisku. Cisza i spokój przebywających na nim osób, były kontrastem dla galopu myśli Emmy. Serce artystki waliło niczym młot. Jeśli jedną z osób wypełniających okaże się być Susan Chatiere to.. okaże się, że cały koszmar nie był tylko jej wymysłem. Że krew była prawdziwa. Że Eric, że on… zginął tam. I że ona może być następna.
Odgłosy damskich obcasów niosły się echem po posadzce lotniska i oderwały Emmę od ponurych myśli. W kierunku jej i Antona szła Susan Chatiere równie stremowana co ona sama.

Michael Montblanc


Jak życie jego mogło się spaprać? Jak on sam mógł tak spartaczyć? I to nie nawet nawet trudny czy skomplikowany numer sceniczny. To była przecież klasyka iluzji, przerabiana i ćwiczona wiele razy. To była jego rutyna! I pierwszorzędnie ją zawalił.
A ktoś inny… zapłacił za jego błędy.


Szpital w Las Vegas. Najlepszy…


Ładny , zadbany, drogi… Mia tutaj leżała. Przebite płuco, śledziona, krwotok wewnętrzny. Komplikacje. Lekarze operowali ją całą noc. On siedział w poczekalni równie długo.
To w końcu była jego wina, że ona leżała teraz w szpitalnym łóżku walcząc o życie.
To przecież on nie dopilnował sprawy, to przecież on… To była jedna ze sztuczek, klasyka gatunku. Ślicznotka wchodzi do pudła, on je przeszywa mieczami. Potem jest ich wyciąganie i ślicznotka wychodzi żywa. Tym razem… na wyciągniętym mieczu lśniła krew.
Mia nie zdążyła wyjść. Niech to szlag!
I w dodatku nadal nie wiedział czemu… Przecież wszystko sprawdzał przed występem. Każdy zawias… wszystko! Przecież nie była to pierwsza sztuczka, przecież… nie mógł znaleźć śladu zaniedbania. Wszystko powinno zadziałać.
Nie zadziało. Policja też nic nie znalazła. I owo zdarzenie zakwalifikowano jako nieszczęśliwy wypadek.
To jednak nie pocieszało Michaela. Nieszczęśliwy wypadek… też był jego winą. Gdyby… gdyby jeszcze wiedział, gdzie zawiódł. Ale nie wiedział.
Był rozkojarzony. Ciągłe koszmary… o mężczyźnie idącemu po niego. Szczurzym magu. Tak go nazwał. Michael nie pamiętał szczegółów tego koszmaru… Nie pamiętał nic poza cienistą sylwetką i szczurami. Całym rojem szczurów.
I budził się po każdym koszmarze zbudzony potem. Może to przez to?
Nie przez koszmary, ale przez zmęczenie wywołane nimi.
Bo przecież nie wierzył w przesądy i magię, Był iluzjonistą. Wiedział że za każdą sztuczką kryje się zwykłe oszustwo.
Nie wierzył w okultyzm, choć w dłoni trzymał kartę tarota.


Otrzymał ją jakiś czas temu, wraz z dziwną notką. Coś maskach, łowach, rytuale… Bełkot.
Nie zdziwił go taki prezent. Niektórzy ludzie wszak wierzyli, że iluzjoniści naprawdę parają się magią.
Kartkę wyrzucił, kartę zatrzymał na pamiątkę.
Michael spojrzał na kartę, spojrzał na drzwi przed sobą, znów spojrzał na kartę, znów na drzwi. Rozejrzał się… Wstał i przeszedł nerwowo po pomieszczeniu. Nikt mu już nic nie mówił. Od dłuższego czasu czekał na lekarza, pielęgniarkę… Kogokolwiek kto mógłby powiedzieć mu coś na temat stanu Mii. Ale nikt do nie podchodził. Ta niewiadoma go dobijała.
Nagle… zwrócił uwagę na porzuconą gazetę. Na początek jednego artykułu.
USA TODAY … Dziś pogrzeb Laury Clark zwanej też Laurą Szczęściarą, właścicielką jednego z najlepszych kasyn w Las Vegas.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 31-01-2014 o 20:42.
abishai jest offline