Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-01-2014, 14:58   #41
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Niepokojąca cisza przerywana jedynie cichym cykaniem i posykiwaniem podwieszonych pod sufitem lamp otulała ją ciasnym kokonem nie pozwalając na wykonanie najmniejszego nawet ruchu.

Czy dzwoniąc na policję podała adres, powiedziała, co się dzieje? Nie była w stanie przypomnieć sobie, co właściwie zdążyła przekazać dyspozytorce nim jej telefon stracił zasięg. Złośliwość rzeczy martwych – pomyślała i jej myśli zaczęły niebezpiecznie krążyć wokół tego słowa. Martwych…

Nie wiedziała ile czasu stała w tym ciemnym, hipnotyzującym miganiem świetlówek korytarzu. Korytarzu z mnóstwem drzwi, za którymi mogły się kryć najgorsze koszmary.
To księgarnia, tu są tylko książki – przekonywała się w myślach. Nic to jednak nie dawało. Wyobraźnia podsuwała jej makabryczne sceny, postacie i przedmioty, kryjące się za każdymi drzwiami. Były tam średniowieczne narzędzia tortur, strzykawki z brudnymi igłami, chude, zakrwawione psy walczące o jakieś przygniłe truchło, rosły, łysy mężczyzna w lateksowym stroju trzymający w dłoni skórzany pejcz. Za jednymi z tych drzwi leżało też na pewno martwe ciało Laury Szczęściary.

Sparaliżowana strachem wcisnęła się w kąt. I wtedy drzwi ustąpiły. Wpadła do księgarni przewracając się na podłogę. Upadek sprawił, że wyrwała się z przerażającego transu. Wstała szybko bojąc się, że zostanie zaraz trafiona kulą szaleńca, który strzelał do zakapturzonych postaci.
W księgarni nie było jednak ani wariata z pistoletem, klientów czy pracowników. Annabell stanęła jak wryta. Księgarnia wyglądała tak, jakby od co najmniej pięćdziesięciu lat nikt tu nie zaglądał. Farba na ścianach łuszczyła się paskudnie, plakaty, które były do niej przyklejone pożółkły i zaczęły się odklejać. Na suficie widać było długie, głębokie pęknięcie. Książki były stare i zniszczone. Tysiące podartych, zrzuconych na podłogę tomów. Niektóre stały jeszcze na uginających się pod ich ciężarem półkach wyglądających tak, jakby najmniejszy podmuch wiatru mógłby je przewrócić i połamać.
Widok zdemolowanego pomieszczenie i zniszczonych książek nie był jednak najgorszy. W miejscy, w którym tak niedawni siedziała rozdając autografy stały drewniane pale, do których przywiązani byli ludzie w podartych szatach przypominający owych dziwnych mnichów, którzy znaleźli się w księgarni w czasie jej spotkania z fanami, i którzy zostali ofiarami szaleńca z bronią. Nie, nie byli to ludzie a przerażające szkielety wpatrujące się w nią pustymi oczodołami.

Annebell puściła się biegiem do drzwi wejściowych księgarni.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 17-01-2014, 02:03   #42
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie postarała się uspokoić oddech. Starała się myśleć racjonalnie, chociaż to, czego doświadczyła nie miało nic wspólnego z racjonalnością… i to nie odnosiło się tylko do szaleńca, który chciał odebrać jej życie.
Miasto wyglądało na wymarłe, więc czemu akurat posterunek policji miałby być inny? Niemniej fotografka chciała zaryzykować. Jeżeli istniał chociaż cień nadziei, że znajdzie pomoc, to chciała spróbować. Cień nadziei… To chyba wszystko, co jej pozostało w tej szalonej rzeczywistości w jakiej się znalazła, zupełnie nieprzygotowana na to, czym potraktował ją los.
Ruszyła w stronę posterunku.
Minęła neon i wjechała na parking przed głównym wejściem do komisariatu.
Widok nie był zachwycający. Budynek był zdemolowany, a w dodatku wejścia do niego broniła żelazna brama. Sądząc po zniszczeniach dookoła... w tym mieście zdarzyły się jakieś zamieszki.
Wysiadła z samochodu i podeszła do bramy chcąc sprawdzić, czy nie da się jej otworzyć. Ku jej irytacji była ona zatrzaśnięta i mocno zardzewiała, nie chciała się otworzyć.
wysiada i podchodzi do bramy, sprawdza czy nie da się jej otworzyć. Rozejrzała się po okolicy szukając innego sposobu na przedostanie się w obręb murów. Szybko spostrzegła ustawione pod owym murem deski dające możliwość na wdrapanie się na górę. Musiała spróbować.
Nie było łatwo, ale się udało. Znalazła się w obrębie murów.
Od razu ruszyła do komisariatu zastanawiając się, czy pokonała zardzewiałą bramę tylko po to, aby rozbić się o zamknięte drzwi budynku, a rozbijanie okien i wchodzenie po szkle nie było interesującą opcją. Na szczęście jednak drzwi nie były zamknięte i Sophie nie niepokojona przez nikogo weszła do środka komisariatu.
I tu zaczęły się problemy.
Już po pierwszym kroku Sophie zakryła dłonią twarz. W środku cuchnęło tak uryną i wymiocinami, że kobiecie zebrało się na wymioty. Znalazła się w ciemnym, oświetlonym tylko świetlówkami korytarzu. Podłoga była brudna, po części przez mocz, po części przez krew. W powietrzu zaś latały wręcz rojami wielkie końskie muchy.
Zaciskając zęby Sophie ruszyła przed siebie z determinacją stawiając każdy krok. Szczerze wątpiła, aby znalazła tu pomoc, ale musiała wykorzystać każdą możliwość.
Dotarła do izby przyjęć i stanęła jak wryta. Znalazła tam nie osoby, które mogłyby jej pomoc, a zwłoki… Na wpół zasuszone zwłoki kilku policjantów. Co gorsza smród przybiera na sile, a do zapachu wymiocin i uryny dochodzi odór kału. Jeden z policjantów leżał przy drzwiach, drugi siedział przy biurku dla petentów, a dwóch kolejnych przy ścianie. Wszyscy byli lekko gnijący i martwy. Wszyscy mieli otwarte oczy i zastygły grymas boleści na twarzach.
Sophie przymknęła oczy i zaczęła analizować sytuację. Wiedziała już, że nie znajdzie w tym miejscu nikogo żywego, a sama była łatwym kąskiem dla szaleńca. Potrzebowała przynajmniej broni… a wszyscy ci martwi policjanci taką posiadali. Wzięła głęboki oddech i podeszła do tego, który siedział przy biurku dla petentów. Wyciągnęła rękę po broń.
Telefon na biurku zadzwonił.
Sophie zawahała się. Czy powinna odbierać? Czy to ktoś przyjazny, czy może pułapka? Zabrała pistolet, po czym drżącą dłonią podniosła słuchawkę i przystawiła do ucha.
Usłyszała w słuchawce dyszenie i cichy jęk, a potem… męski głos.
- Masz juz na sobie tylko poszarpany szlafroczek, co? Jesteś goła... to takie podniecające będzie wbić nóż w twoje nagie ciało. Będziesz krzyczała z bólu, co? Obiecaj, że będziesz krzyczała głośno.
Sophie odłożyła gwałtownie i silnie słuchawkę. Jej oddech przyśpieszył. Starała się go uspokoić, ale wtedy…
Trupy zaczęły wpadać w niekontrolowane drgawki.
Sophie nie myślała wiele. Chciała się rzucić do ucieczki, do wyjścia...
Brzuchy trupów wybuchły gwałtownie rozlewając swą zawartość po ciele trupów.
Larwy, obrzydliwe tłuste białe larwy jakiś owadów, każda długości dłonie Sophie. rozlewały się i spływały niczym węże. A drogę do wyjścia odciął jej znajomy zakapturzoyn osobnik z nożem.
-Wyglądasz prześlicznie w tym szlafroczku.- rzekł na powitanie uśmiechając równie sadystycznie co obleśnie.
Sophie bez namysłu oddała dwa strzały w głowę mężczyzny i rzuciła się do ucieczki wgłąb komisariatu. Strzały, o dziwo, powaliły szaleńca na ziemię, ale kobieta nie miała czasu napawać się tym małym zwycięstwem. Biegła, biegła nie zwracając uwagi na zalegające podłogę robactwo, kąsające kostki, stopy i łydki. Szukała okna, orzez które mogłaby się wydostać. Kiedy takie znalazła nawet nie zwracała uwagi na to, że się poobija wyskakując przez nie. To nie miało teraz żadnej wartości.
Skoczyła.
Nie miała także czasu na odetchnięcie z ulgą, bo daleko było do takiej reakcji. Szaleniec już wychodził głównym wejściem, a ona musiała działać szybko. Rzuciła się, aby ponownie przedostać przez mur. Niestety mężczyzna zdołał ją dopaść przy przechodzeniu. Ciął płytko nożem po pośladku i rozdarł ubranie, ale Sophie zdołała się przedostać na drugą stronę.
Nie zważając na ból rzuciła się do samochodu, który pozostawiła przez wejściem. Weszła do auta i wtedy usłyszała okropny, metaliczny dźwięk. Mężczyzna… rozcinał nożem zamek w kracie i zaczął biec w jej stronę. Odpaliła silnik i nacisnęła pedał gazu. Przez chwilę myślała, że może to już wszystko, że umknęła, ale… myliła się. Szaleniec wskoczył na bagażnik i zakotwiczył się nożem na dachu. Sophie nie rozważała teraz z czego musiał być zrobiony ten nóż. Zaczęła robić gwałtowne skręty i rozpędzać się, ale to nie zrzuciło drania. Przynajmniej nie posuwał się dalej, tylko gadał...
-No skarbie nie bądź taka. To zaboli tylko chwilę... to prawie jak utrata dziewictwa.- zaśmiał się wesoło szaleniec.
Sophie odwróciła się i oddała strzał przez tylną szybkę. Poskutkowało. Odrzut zrzucił go z samochodu, zaś tkwiący w dachu nóż rozmył się niczym dym.
Sophie nacisnęła pedał gazu i ruszyła, chcąc jak najszybciej oddalić się od tego miejsca, tylko… gdzie? Dała sobie kilka minut na uspokojenie myśli. Czego potrzebowała? Przydałoby się opatrzyć tę płytką ranę, jak i zdobyć ubranie oraz zorientować się, gdzie znajdują się stacje paliw. W końcu ten samochód nie będzie wiecznie jeździł bez tankowania
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 17-01-2014, 13:52   #43
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark



Wyrwanie się z tego przeklętego miejsca, było wpadnięciem z deszczu pod rynnę. Miasto w którym się znalazła, było również opuszczone. I to od lat.
Co więcej, to nie było to miasto w którym podpisywała książki.



Szare budynki które zdewastował czas, samochody pokryte kurzem, szary duszący pył unoszący się w powietrzu. Okna pozabijane deskami, barykady… Annabell czuła się jak aktorka taniego horroru o inwazji obcych, albo… żywych trupach. Bo jak na razie trupy jedynie znajdowała. Zamknięte w samochodach, zasuszone zwłoki ludzi umarłych gwałtowną i bolesną śmiercią. To wyglądało na atak… gazu bojowego?
Tak przynajmniej Clark. Na ofiary takich ataków wyglądały te zwłoki…
Była więc sama w wymarłym mieście. Sama. Cisza stawała się coraz bardziej nieznośna z każdą chwilą. Wręcz wwiercała się uszy. Była sama w mieście trupów. Jedyna ocalała z…?
Właściwie co się stało?!

Teodor Wuornoos


Spróchniałe deski były niezbyt bezpiecznym podłożem. Skrzypiały, podobnie jak zawiasy w drzwiach.


A każde skrzypnięcie, każdy dźwięk wydawał roznosić się echem po pozornie pustym hotelu. Skoro bowiem jak dotąd bestie niezmordowanie go tropiły, to czemu teraz miały odpuścić. Taser wszak nie powstrzyma ich na długo. Przydałoby się coś mocniejszego, nawet jeśli bębenek spluwy miał ograniczoną pojemność. Tylko czy rzeczywiście w gabinecie Sandersa znajdzie ową mityczną pukawkę?
Przecież jej nigdy na oczy nie widział. Broń dyrektora Sandersa pojawiała się w opowieściach, w których to kuzyn brata słyszał od siostry kolegi, iż widziała jak on wyjmował ją z szuflady.
Niemniej uczepił się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. Kulejąc co raz bardziej szedł uparcie w kierunku gabinetu. Gdy poziom adrenaliny w ciele opadł, ból zranionej nogi stawał się coraz bardziej dojmujący.
A Tom w końcu dotarł do barykady mebli blokujących dojście do gabinetu Sandersa. I musiał skapitulować.
Nie miał dość sił, by je przesunąć, nie miał też dość sił, by się na nie wdrapać i przejść górę. Nie, gdy noga pulsowała mu bólem.
Na szczęście pozostała jeszcze jedna ścieżka dostępu do gabinetu Sandersa. Naokoło poprzez pokoje dla średniozamożnych klientów.
I gdy Tom dotarł do tej części hotelu zamarł na chwilę zaskoczony. Każde drzwi oznaczone było specyficzną ryciną wypaloną w sosnowym drewnie. Mimo, że korytarz wyglądał jak po pożarze, to same drzwi były nietknięte. Dwadzieścia dwoje drzwi, każde z ryciną karty tarota, każde z zamkiem magnetycznym. Tak jak mówiła czaszka. Czy miał jej zaufać?
Tom stanął przed drzwiami, ze znajomym rysunkiem.


Księżyc. Głęboki oddech. Chwila prawdy. Przesunął kartą po czytniku. Drzwi się otworzyły i wszedł do pokoju… hotelowego. Normalnego pokoju hotelowego. Żadnych śladów zniszczeń nie dostrzegł.
Co więcej, był to jego pokój hotelowy w Phoenix. Widział swoje rzeczy, a gdy zerknął do tyłu, za sobą widział normalny korytarz hotelowy. Żadnych zniszczeń, żadnych kart tarota wyrytych na drzwiach. Gdy podszedł do okna, stwierdził że widok przez nie był całkiem normalny. Wrócił?
Nadal miał przy sobie taser. Nadal nogawka jego spodni była rozszarpana, nadal rana na nodze bolała.
Pojawiło się coś jeszcze… leżąca na łóżku kartka maszynopisu. Dość zniszczona strona tytułowa z której jasno można było wyczytać tytuł i autora pracy naukowej, której ta strona była początkiem.

Kontrola i programowanie zachowania agresywnych pacjentów za pomocą pochodnych metylobenzoiloekgoniny

A autorem tej pracy był dr. psychiatrii i farmakologii Teodor Wuornoos.



Susan Chatiere


Zbudził ją dziwny dźwięk, głośny i metalowy. Dźwięk zbroi. Byli tu!
Dźwięk się powtórzył, krok za krokiem. Susan sparaliżował strach. Byli tu!
Nie powstrzymały ich drzwi, nie powstrzymał Matthew… zresztą pewnie już nie żył. Niepotrzebnie się łudziła. Istnieli wszak poza wszelkimi prawami, w tym logiki i rzeczywistości.
Czarni rycerze byli w jej domu! Krok za krokiem zbliżali się do jej sypialni. Tym razem nie zdąży się skryć. Tym razem… czeka ją los Laury.
Drzwi się otworzyły, dwie czarne jak smoła zbroje weszły do sypialni. Czerwona poświata wypełniająca szczeliny pancerza przerażała. Bo czyż można powstrzymać istoty, które nie są z tego świata.
Podchodzili coraz bliżej sparaliżowanej strachem Susan. To był koniec. Żelazna dłoń zacisnęła się na szyi dziewczyny. Zaczynało brakować jej powietrza, dusiła się…
… obudziła się z krzykiem.
Matt wpadł jak burza do jej pokoju. Na szczęście to był tylko koszmar. Zwyczajny sen.

Obudziła się dość późno rano. A Matthew robił śniadanie. Jajecznica na boczku, tosty i kawa. Matt nie był najlepszym kucharzem w mieście. Co do tego nie było wątpliwości.
Lubił też czytać codzienną prasę. Stolik w jadalni zarzucony był gazetami.


Całkiem sporą ilością gazet, które dla zabicia czasu Susan zaczęła przeglądać. Smakowity zapach dochodzący z kuchni informował bowiem tłumaczkę, że jest na co czekać.
Nagle wzrok Susan utkwił w tytule jednego artykułów w USA TODAY. Był to po części reportaż, po części nekrolog na temat Laury Clark właścicielki kasyna w las Vegas, zwanej także Laurą Szczęściarą. Ta pochodząca z Silver Ring kobieta zginęła niedawno brutalnie zamordowana w swojej w willi na obrzeżach Las Vegas.

Emma Durand


Drzwi się otworzyły. Oczy Emmy zalał blask. Przez chwilę nic nie widziała, ale po chwili zorientowała się, że stoi na ulicy przed swoim samochodem. Był już późny wieczór. Słońce zaszło nad Audubon Zoo, które wyglądało normalnie. Całe miasto wyglądało normalnie. Samochody jeździły po ulicach. Nieliczni ludzie mijali ją z zaskoczonymi minami. I szeptali cicho między sobą. Zapewne z powodu broni, którą trzymała. Wciąż bowiem miała pneumatyczny pistolet na strzałki… a to wyglądało jak spluwa zrobiona w garażu, przez rusznikarza amatora.
Emma wsiadła więc do swego samochodu i… zobaczyła coś na siedzeniu pasażera. Kawałek kliszy filmowej przedstawiający kobietę w stroju kąpielowym przechadzającą się po plaży.



Szarfa z napisem "Miss Florida" mówiła Emmie, że to uczestniczka konkursu piękności. Strój upięta w lekki kok fryzura sugerowała lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. A twarz… była bardzo podobna do oblicza Emmy. Ta kobieta mogłaby być jej matką, ciotką, albo kimś z rodziny. Tyle że Emma nie pamiętała by ktokolwiek z jej familii brał udział w konkursie piękności. A tym bardziej by go wygrał.

Sophie Grey


Nie wiedziała ile już jechała, zmęczona i obolała. Na szczęście dla Sophie, rany zadane jej przez szalonego zabójcę były płytkie. I obecnie odczuwała jedynie dyskomfort. Siedziała za kierownicą buicka już kilka godzin. Była głodna i śpiąca. Ale nie stać ją było na ten luksus. Póki cały czas się przemieszczała, uśmiechnięty morderca nie pojawiał się. Być może nie potrafił jej namierzyć, gdy się jeździła samochodem po mieście. Być może były inne powody.


Wypatrywała stacji benzynowej wśród ulic tego miasta. Z coraz większą desperacją rozglądała się za dystrybutorem paliwa, bowiem wskaźnik paliwa wskazywał,


iż zawartość baku nieuchronnie się zmniejszała. W końcu, po kolejnym lawirowaniu wśród porzuconych pojazdów natrafiła na promyk nadziei. Przed oczami zdesperowanej Sophie pojawiła się stara zdewastowana stacja paliwowa. To dobrze, zważywszy, że jej samochód jechał już na oparach. To źle, bo musiała się zatrzymać na dłużej, by zatankować.
Jej niedoszły oprawca, mógł ją znów odnaleźć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 25-01-2014, 22:52   #44
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
- To jakiś koszmar – szepnęła mijając kolejny samochód wypełniony ludzkimi szczątkami. Dwoje dorosłych i dwa małe, dziecięce szkielety w samochodowych fotelikach. Nie chciała tego oglądać. Szła przed siebie wolnym, jednostajnym krokiem, jak zahipnotyzowana. Nie mogła tu zostać, musiała uciec z tego koszmaru, znaleźć kogoś żywego w postapokaliptycznym mieście przepełnionym złowrogą ciszą. Była zbyt przerażona by biec, zesztywniałe ze strachu ciało pozwalało tylko na miarowy krok, więc szła.

Nie była wcześniej w tym mieście, a jednocześnie wiele budynków i miejsc wydawało jej się dziwnie znajomych. Może widziała je kiedyś na zdjęciach w gazetach albo w książkach? Albo dostawała pocztówki od znajomych podróżujących po Ameryce?

Nie wiedziała jak długo szła przez te opustoszałe ulice, była jednak pewna, że znajomo wyglądających obiektów było zbyt wiele, by były tylko odbiciem widzianych gdzieś fotografii. I wtedy zobaczyła akademik, w którym mieszkała jako nastolatka. Annabelle uświadomiła sobie gdzie jest, co wcale nie zmniejszyło jej strachu. Wręcz przeciwnie…

Miasto zbudowane było z jej wspomnień, wyobrażeń i pragnień. Miejsca, w których kiedyś bywała albo te, które zawsze chciał odwiedzić. Plac zabaw z Silver Ring, na którym zawsze bawiła się z siostrą, mała włoska knajpka, w której spotykała się z przyjaciółmi w czasie studiów, kościół, do którego zaglądała, gdy chciała pobyć sama i pomyśleć. Był też ekskluzywny sklep z biżuterią, obok którego lata temu przechodziła patrzące tęsknym wzrokiem na wystawy z diamentową biżuterią i biblioteka, w której pracował zabójczo przystojny chłopak, przez co wstydziła się tam chodzić.

Tego było za wiele. Zebrała w sobie ostatnie siły i zaczęła biec najszybciej jak potrafiła. Chciała uciec z tego strasznego miejsca, które doprowadzało ją do obłędu. Biegła przed siebie środkiem szerokiej drogi a łzy wpadały jej do nosa i ust. Wkrótce ciało odmówiło posłuszeństwa. Zatrzymała się i oparła dłonie o kolana dysząc ciężko i zaciągając się łapczywie powietrzem. Zakręciło jej się w głowie, straciła równowagę i przewróciła się obcierając boleśnie przedramię.

- Jest tu kto?! – zawołała nie spodziewając się, ze będzie w stanie wydać z siebie tak głośny dźwięk. Głos Any odbił się echem tak, że jeszcze przez kilka sekund słyszała swój pełen rozpaczy krzyk.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 28-01-2014, 18:37   #45
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Toeodor czuł się zagubiony i zdezorientowany.

Przez dłuższą chwilę jedynie stał i wpatrywał się w widok za oknem.
Nie był strachajłom lub psychicznym słabeuszem. Przeszedł przez piekło podczas wojny i zniósł to mężnie.

Teraz jednak wszytko to, czego doświadczył, spowodowało że po prostu stał i patrzył.

Potem dopiero, kiedy ogarnął rozdygotane nerwy podszedł do barku i wyjął oszronioną wodę z lodówki. Przekręcił nakrętkę z cichym trzaskiem i wychylił zawartość kilkoma łykami. Odetchnął ciężko. Potem poczłapał do łóżka i usiadł na brzegu. Ukrył twarz w dłoniach.

Co się z nim dzieje! Co się stało?! Co było prawdą, a co nie. Nie potrafił pojąć tego, czego doświadczył i nie sądził, by mógł to pojąć.

Wstał, przespacerował się kilka razy w tą i z powrotem po pokoju. Potem spojrzał na kartkę z maszynopisu.

On to napisał? Kiedy? W jakim momencie?

Potrząsnął głową.

Potem zaczął się śmiać.

Edgar Ricks!

To było niedorzeczne! Teraz skojarzył! Że też jego podświadomość otępiona narkotykiem spłatała mu takiego figla. Przecież znał to nazwisko. Doskonale je znał. To był jego przeklęty pseudonim artystyczny.

Śmiejąc się obłąkańczo pokusztykał do łazienki. Najpierw wziął prysznic, potem wyjął z apteczki w łazience bandaż i środki opatrunkowe i dokładnie oczyścił ranę na nodze, zakładając następnie czysty bandaż. Potem połknął dwie tabletki przeciwbólowe popijając wodą z kranu. Przez chwilę stał przed lustrem wpatrując się w swoją zmęczoną, pobladłą twarz.

Wrócił ido pokoju. Rzeczy miał spakowane, w końcu jutro wracał do Chicago, do domu. Bilet zarezerwowany na lot o 9:30. Budzenie zamówione na szóstą trzydzieści, taksówka na siódmą czterdzieści pięć. Plan ułożony, jak zawsze.

Wuoornoos podjął decyzję. Przebrał się w czyste rzeczy. Potem usiadł na łóżku i wyjął zapalniczkę. Potem w lewą dłoń ujął kartę tarota.

Przez chwilę wahał się. Potem zapalił płomień w zapalniczce.

A potem zgasił ją szybkim ruchem dłoni.

Powtórzył tą czynność jeszcze kilka razy. W końcu zgasił płomień, schował zapalniczkę do kieszeni. Przez chwilę patrzył jeszcze na kartę tarota. Ją schował do wewnętrznej kieszeni, podobnie jak wcześnie zrobił to ze stroną tytułową. maszynopisu.

Miał mętlik w głowie, ale liczył na to, że kiedy złapie odrobinę snu a potem wróci do Chicago, wszystko jakoś się ułoży.

Miał też zamiar przeprowadzić małe, prywatne śledztwo w tej sprawie.

Ale to dopiero po powrocie do Chicago.
 
Armiel jest offline  
Stary 30-01-2014, 08:28   #46
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Dopiero po dobrych kilkunastu minutach zorientowała się, że gapi się na zdjęcie z otwartymi ustami, jak ostatnia idiotka. Otrząsnęła się z zamyślenia i odłożyła wszystkie tobołki na siedzenie pasażera, kliszę wrzuciła do torebki i postanowiła zająć się nią później. Nerwowym gestem sprawdziła, czy karta tarota spoczywa bezpiecznie w kieszeni jeansów… i odetchnęła z ulgą. Nadal tam była. Cokolwiek się stanie, nie mogła jej zgubić…
Przeszukała torebkę w poszukiwaniu komórki i zaklęła wściekle przypominając sobie, co się z nią stało. Niech to szlag… potrzebowała telefonu. A co, jeśli… jeśli jej telefon wciąż jest tam, gdzie go rzuciła?
Sięgnęła ręką do klamki i zawahała się. Ile czasu właściwie jej tu nie było?
Wygrzebała z torebki kluczyki i odpaliła samochód, niecierpliwie przeskakując kolejne informacje na wyświetlaczu radia. Data… data… o, jest…
Opadła na oparcie fotela i roześmiała się histerycznie. Minęło tylko pół godziny… jakżeby inaczej? Czy mogła się spodziewać czegokolwiek innego?

Nadal śmiejąc się niepohamowanie, wysiadła z samochodu, zabierając ze sobą jedynie torebkę i butelkę wody… i podążyła w stronę wejścia do Zoo, podejrzliwie oglądając się za siebie by się upewnić, że samochód nadal jest nowy i błyszczący a ludzie nie znikają z ulic. Spróbuje jeszcze wejść do środka i poszukać swojego telefonu… może strażnik ją wpuści, jak się ładnie uśmiechnie…
Zoo było jednak jeszcze otwarte, choć zwiedzających było już niewielu. Zwierzęta leniwie odpoczywały w klatkach. A przynajmniej te żyjące w dziennym cyklu, bo wszak było wiele gatunków aktywnych nocą. I te szykowały się do wieczornej aktywności. Przy wejściu do Zoo Emma została ostrzeżona, że jest ono zamykane za jakieś pół godziny i że powinna ograniczyć zwiedzanie do minimum.
Uprzejmie odpowiedziała, że “oczywiście” i podążyła prosto w kierunku wnęki, w której porzuciła swoją komórkę, rozglądając się na boki. Wspomnienia niedawnej ucieczki przed krwawymi potworami budziły w niej echa tamtego przerażenia… ale ciekawość okazała się silniejsza.
Nie było tam jednak śladu po komórce. Ani po ostatnich wydarzeniach. Mimo bacznego rozglądania się, Emma nie mogła nic dostrzec. A i klatka którą przy okazji znalazła, a do której wtedy weszła, tym razem była zamknięta. Miała też lokatora… niedźwiedzia brunatnego.
Emma westchnęła, zawiedziona. Cóż, wiele kontaktów przepadło bezpowrotnie, tak samo, jak telefon. Będzie musiała udać się do salonu po duplikat karty, ale dziś już z pewnością nie zdąży tego zrobić. Odwróciła się, rozglądając za kimś, kto mógłby jej pożyczyć telefon… ale nikogo już nie było. Została sama, a wokół niej zaczął zapadać delikatny zmierzch. Znów westchnęła i z ponurą miną ruszyła w kierunku wyjścia z Zoo. Poczeka przed wejściem do zmroku… może Eric jednak się zjawi…
Nie zjawił się jednak, co było bardzo niepokojące w kontekście ostatnich wydarzeń. Emma wiedziała już, co to jest to, co on nazywa Koszmarem. Jak niebezpieczne to miejsce… i że można z niego nie wrócić. Spotkała tam inną kobietę, więc zapewne wszyscy trafiali tam niemal jednocześnie. Eric zapewne też tam trafił… ale czy wrócił?
Na to pytanie nie znalazła odpowiedzi. Jedyne, co mogła jeszcze zrobić, to spróbować dodzwonić się do niego z budki telefonicznej… ale najpierw musiała wrócić do domu, by spisać numer jego komórki…
Coraz bardziej roztrzęsiona, odpaliła samochód i ruszyła do siebie.

Droga powrotna dłużyła się przez korki w centrum, a każdy cień wydawał się ukrywać jakąś bestię. Emma co prawda była już za duża na banie się potwora w szafie. Ale lęk przed ciemnością, ten jeden z najbardziej pierwotnych lęków ludzkości.. ożył w niej. Przynajmniej na ten wieczór. Na jej szczęście miasto rozświetlone było neonami i latarniami, więc ciemne zaułki znajdowały się z dala od niej i od jej samochodu. I dotarcie do domu… odbyło się bez kłopotów.
Wpadła jak burza na swoje piętro i omal nie rozbiła sobie czoła o drzwi, zapominając otworzyć najpierw zamek. Drżące ręce z trudem włożyły klucz do zamka, ale jakoś sobie poradziły i już po chwili Emma spisywała ciąg cyfr na wyrwanej z notesu kartce.
Budka telefoniczna nie była daleko, wystarczyło wziąć z ozdobnego słoja przy drzwiach garść drobnych i wybrać numer…
Odpowiedziała poczta głosowa. Eric beznamiętnym głosem, z trudem siląc się na entuzjazm powiedział, że w tej chwili jest zajęty malowaniem i proszę zostawić wiadomość. Dla Emmy to był znak, że coś złego się wydarzyło.
Wróciła szybko do domu, by po krótkich poszukiwaniach jeszcze szybciej wypaść do auta i z piskiem opon ruszyć na pomoc dawnemu przyjacielowi.
Dotarła na miejsce, gdy zmrok otulał miasto. Eric mieszkał w dość starej kamienicy w centrum miasta, wynajmując dla siebie całe ostatnie piętro i poddasze. Musiał być więc całkiem majętny. Na widok wchodzącej do windy i wybierającej numer piętra Emmy, stary windziarz uśmiechnął się znacząco. Więc albo malarz miał powodzenie wśród kobiet, albo… dość gotówki na luksusowe damy do towarzystwa. Bo za którąś z nich musiał ją brać. Wszak nigdy tu nie była, a windziarz nie wykazywał ni cienia podejrzliwości z tego powodu.
Niemniej nie zamierzała wyprowadzać go z błędu, z trudem jednak zachowując spokój. Chyba powiedziałby jej, gdyby Erica nie było u siebie? Czy może jego kobiety zwykły przychodzić nawet pod nieobecność gospodarza? Winda jechała nieznośnie powoli, a Emma miała coraz większą ochotę krzyczeć, żeby się pospieszyła.
Dotarli w końcu na miejce i Durand wyszła. Ruszyła korytarzem, słysząc za sobą dźwięk zamykanych drzwi windy. Przed sobą zaś miała drzwi do apartamentu Erica.
Zdecydowała się najpierw zapukać i cicho zawołać jego imię, choć wszystko w niej krzyczalo, by ignorując dobre maniery, wpaść do środka i na własną rękę przeszukać mieszkanie w poszukiwaniu malarza.
Nikt nie odpowiedział, ani na jej pukanie, ani na jej słowa. Nie słychać było ani jednego dźwięku zza drzwi. Cisza zdawała się wypełniać korytarz.
Nie było sensu ani dobijanie się do drzwi, ani krzyczenie głośno imienia Erica. Jedyne, co Emma mogła jeszcze w tym momencie zrobić, to nacisnąć klamkę…
Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Przedpokój mieszkania artysty był pogrążony w mroku, podobnie jak całe mieszkanie. Chemiczny zapach farb niemal wypełniał powietrze. Niewątpliwie Eric swoje malarstwo traktował bardzo poważnie.
- Eric...? - cichy szept zabrzmiał nienaturalnie głośno w ciszy apartamentu. Emma po chwili wahania weszła do środka i nie zamykając za sobą drzwi, sięgnęła do kontaktu, by zapalić światło.
Kontakt się lepił, gdy zaświeciła światło… zorientowała, że od czerwonej cieczy… krwi, którą kontakt był pokryty. Na podłodze z gustem urządzonego przedpokoju były kolejne krwawe plamy. Krwawe odbicia stóp idącej osoby… do środka mieszkania. I krwawe odbicie dłoni na kontakcie.
Tego było już dla kobiety za wiele. Spojrzała pustym wzrokiem na zdobiącą wszystko krew, wreszcie na swoje pokryte czerwienią palce… a po chwili wysoki, głośny krzyk odbił się od ścian mieszkania malarza, a potem wystrzelił przez otwarte drzwi, budząc makabryczne echa na klatce schodowej, brzmiąc całą wieczność, nim Emmie zabrakło wreszcie powietrza w płucach. A potem krzyknęła jeszcze raz… i jeszcze… nim udało jej się na drżących nogach opuścić mieszkanie i oprzeć o ścianę, szlochając gwałtownie.
Minęło trochę czasu, nim ktoś zareagował. Widać znieczulica komunalna nie dotknęła całkiem tej kamienicy. Znieczulica, jaką było zamykanie się w czterech ścianach i udawanie, że nie słyszy się wołania o pomoc, sięgała wielu mieszkań w Miami, zwłaszcza w mało przyjemnych dzielnicach i paradoksalnie... także tych najbogatszych. Kilku mężczyzn w dresach… Włochów, sądząc po akcencie. Kilku mężczyzn zobaczyło co się dzieje. Uzbrojeni w kije bejsbolowe nie ośmielili się jednak wejść do mieszkania. Mówili między sobą mieszaniną włoskiego i angielskiego, który w stanie, w jakim była Emma, był dla niej niezrozumiały. Dwóch z nich zgarnęło ją do swego mieszkania. Posadzona przy stole i z wciśniętymi w dłonie ziółkami przez jakąś starszą kobietę w papilotach… słyszała, jak rozmowa zeszła na wezwanie policji przez jednego z nich.
Zupełnie roztrzęsiona, pozwalała sobą kierować, wdzięczna, że ktoś podejmuje za nią wszystkie konieczne decyzje. Jednak przez chwilowe otępienie przebijała się jedna natrętna myśl - czy Eric został zamordowany tu, czy dostał się do Koszmaru i nie mógł już wrócić?
A zaraz za nią kolejne… Czy to jego krew? Czy dotarł do Zoo i wrócił, bo jej tam nie było? Czy się spóźniła? Czy…
Z zamyślenia wyrwało ją słowo “policja”, na które ożywiła się na chwilę, by entuzjastycznie pokiwać głową… i wróciła do sączenia ziółek, czujnie obserwowana przez kobietę w papilotach.


Minęło kilkanaście minut, nim do pokoju w którym siedziała Emma weszła blondynka w stroju policjantki i usiadła naprzeciw Emmy, uśmiechając się ciepło.


Usiadła naprzeciw Emmy, mówiąc. - Witaj, jestem oficer Jane Hardesky. Wiem, że to co się zdarzyło przed chwilą, było dla ciebie szokiem. I współczuję ci. Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię?
Zbierając w sobie całą siłę woli, wokalistka skupiła spojrzenie na policjantce i odetchnęła głęboko.
- Emma. Emma Durand. - mówiła cichym, ale opanowanym głosem, korzystając ze wszystkich lat szkoleń, jakie były jej udziałem - Czy Eric… czy w mieszkaniu jest jego... ciało?
Uśmiech nieco zbladł na twarzy kobiety. Przez chwilę milczała, nim rzekła. - Tak. Znaleźliśmy ciało. Ale na razie ciężko będzie stwierdzić, czyje ono jest. Czy była pani dobrą znajomą Erica…
Sięgnęła po notatki, by sprawdzić nazwisko. - Erica Robertsa?
Gwałtowny wdech i wydech. Potem jeszcze jeden. Dłonie na kubku ziółek drżały, ale głos Emmy pozostał spokojny.
- Znaliśmy się kiedyś bardzo dobrze… dorastaliśmy razem. Kilka dni temu był o nim reportaż w telewizji, rozpoznałam go, umówiliśmy się… - wiedziała, że nie może powiedzieć wszystkiego, co ją z nim łączyło, bo policjantka uznałaby ją za nienormalną. Ale musiała się dowiedzieć, czy to ciało należy do Erica. Jeśli tak… znaczyłoby to, że ona sama znajduje się teraz w śmiertelnym niebezpieczeństwie… o którym nikomu nie może powiedzieć.
Ale przecież… Susan! Ona tam była, i weszła w swoje drzwi, więc z pewnością gdzieś się pojawiła. Wymieniły się przecież numerami telefonów…
A w korytarzu było znacznie więcej drzwi…
Pochłonięta własnymi myślami nie od razu zorientowała się, że policjantka po raz chyba czwarty powtarza to samo zdanie.
- Czy jest gotowa pani złożyć wstępne zeznanie… - widać uznała, że to milczenie jest niezgodą właśnie. I Hardesky uśmiechnęła się, dodając. - To może jutro na posterunku? Potrzebuje pani spotkania z psychologiem? Odwieźć panią do domu?
- Nie, nie trzeba… przepraszam, zamyśliłam się. - Emma potrząsnęła głową, odsuwając niechciane myśli na bok - Miałam ciężki dzień. Chcę mieć to jak najszybciej za sobą.
- To tylko wstępne przesłuchanie. Pewnie detektyw prowadzący tą sprawę jeszcze panią wezwie. - rzekła policjantka i sięgnęła po dyktafon przy pasku spodni. - Proszę własnymi słowami opowiedzieć co się wydarzyło, co pani widziała, słyszała może? Każdy szczegół jest ważny. Proszę się jednak nie zmuszać do niczego… rozumiem, że było to dla pani ciężkie przeżycie.
- W zasadzie... nie ma tu wiele do opowiadania. - Emma westchnęła - Umówiłam się z Erikiem w Audubon Zoo, ale nie przyszedł. Próbowałam się do niego dodzwonić, jednak nie udało mi się nawiązać połączenia, więc przyjechałam tutaj. Jest… był… malarzem... mógł po prostu stracić poczucie czasu przy pracy… - głos jej się załamał, ale szybko się opanowała i mówiła dalej - …zapukałam, ale nikt nie otwierał, więc nacisnęłam klamkę. Drzwi się otworzyły bez problemu, więc uznałam, że Eric pewnie jest w domu. Było ciemno, sięgnęłam do kontaktu, żeby zapalić światło… i zobaczyłam krew. Nie, najpierw poczułam, że lepią mi się palce… - spojrzała na swoją dłoń, na której nadal miała ciemnobrunatne już ślady i wzdrygnęła się - …na kontakcie ktoś pozostawił odcisk dłoni. Dalej były plamy krwi i ślady stóp prowadzące wgłąb mieszkania. Nie wchodziłam tam. Zaczęłam krzyczeć, a wtedy przyszli ci Włosi i mnie zabrali do siebie. Nic nie słyszałam... - zakończyła trochę niezręcznie i wpatrzyła się w policjantkę błagalnie, przełykając ślinę - Czy… mogłabym może… rozpoznać…?
- Obawiam się, że w obecnym… stanie... nawet jego własna matka by go nie rozpoznała. Ale niewątpliwie zostanie wezwana pani do indentyfikacji zwłok, jak tylko… odnajdziemy głow… - Jane stwierdziła, że powiedziała zbyt wiele. I uśmiechnęła się blado, dodając. - Na razie proszę się tym nie przejmować. To był wszak stresujący dzień.
- Odcięto mu głowę? - głos Emmy zabrzmiał nienaturalnie wysoko. Nagle zrobiło jej się słabo, wydarzenia ostatnich kilku godzin rozbiły ją zupełnie. Rozejrzała się bezradnie - Czy tu jest… telefon...? Mój się… zepsuł… - brakowało jej tchu, świat lekko wirował. W takim stanie nie ma mowy o prowadzeniu samochodu, a nie chciała być odwożona przez radiowóz. Jedyną jej nadzieją był Anton…
Kobieta w papilotach podała jej staromodny stacjonarny aparat, do którego musiała być nieco przywiązana. W końcu ile telefonów obecnie ma tarczę numerową zamiast przycisków?


Wokalistka uchwyciła się telefonu jak tonący brzytwy i z trudem wybrała numer, wyławiając cyfry z otchłani skołowanej pamięci.
- Halo? Anton Wayneright przy telefonie. - odezwał się znajomy, ciepły głos. - Z kim mam przyjemność?
- Anton, mówi Emma… zabierz mnie stąd... - niemal błagała go przez telefon, kurczowo przyciskając słuchawkę staromodnego aparatu do ucha.
- Emma? Co? Jak? Co się stało… Skąd cię mam zabrać? - pytania wysypały się z jego ust, ale tylko ostatnie wydawało się być dla niego ważne. Przynajmniej w tej chwili.
- Jestem w kamienicy przy Edvards Avenue, będę czekała przed wejściem. - odpowiedziała, niemal mdlejąc z ulgi.
- Dobrze. Już jadę. - odparł szybko Anton i połączenie się urwało.

Kiedy zobaczyła znajomy samochód i wysiadającego z niego fotografa, ogarnęło ją tak obezwładniające uczucie ulgi, że z pewnością osunęłaby się na ziemię, gdyby nie podbiegł i jej nie podtrzymał. Nie była już w stanie utrzymać łez. Wtulając się w podkoszulek na piersi Antona, rozszlochała się gwałtownie, wdzięczna za to, że jedynie objął ją ciasno i cierpliwie czekał, aż się uspokoi. Na razie o nic nie pytał, choć w jego oczach malowała się ciekawość wymieszana w przerażeniem. Zauważył, że dłoń Emmy jest umazana krwią, choć na szczęście nie wyglądało na to, by była ranna. Bez wahania zabrał ją do siebie, a ona nie zamierzała protestować.
Wciśniętą do ręki szklaneczkę whisky opróżniła jednym haustem, nawet się nie krzywiąc. Potem poszła do łazienki, gdzie przez pełny kwadrans szorowała ręce mydłem i po kolejnej zimnej whisky zaczęła opowiadać, co ją spotkało od chwili, gdy wyszła - wydawałoby się całe wieki temu - z pracowni Antona. Opowiedziała mu wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami, nie dbając o to, że robi z siebie kompletną wariatkę i na dowód pokazując przyjacielowi nieco sfatygowaną od noszenia w kieszeni kartę tarota. A potem wpatrzyła się w niego z napięciem, podświadomie czekając na wybuch śmiechu.
Anton był jednak… zszokowany jej opowieścią i jakoś nie było mu do śmiechu. Nalał sobie i jej kolejną szklankę whisky, dodając. - W to trudno uwierzyć. To zakrawa na… To z punktu zdrowego rozsądku, z punktu nauki… to nie ma sensu. Myślisz, że to magia? Gdyby ktokolwiek inny powiedział mi to, co ty… uznałbym, że zmyśla, kłamie, albo… narkotyki bierze… że zwariował.
Emma bezradnie pokręciła głową.
- Wiem, jak to brzmi. Sama zaczynam mieć wątpliwości, czy to się w ogóle zdarzyło. Ale mam tę kartę i wizytówkę Susan… ona potwierdzi to, co mówię. I Eric… - wzdrygnęła się na wspomnienie krwi w przedpokoju i upiła długi łyk trunku - Widziałeś ten wywiad z nim? Widziałeś jego obrazy? Są identyczne, jak moje… Jak to możliwe? - nadmiar alkoholu i emocji powodował, że zaczynało jej się kręcić w głowie.
- Wyglądasz ślicznie… Tak kusząco. Szkoda, że ja nie zjawiłem się przy Zoo. To wtedy mogłaby być urocza randka. - odparł Anton, desperacko próbując zmienić temat na mniej posępny. - Dasz sobie zrobić zdjęcie w tym stroju?
- Co…? - Emma w pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym on właściwie mówi - Zdjęcie? - niezrozumienie w oczach w rozpłynęło się w obłędzie i kobieta wybuchnęła śmiechem.
- Jasne, dlaczego nie? - wsunęła sobie kartę tarota za dekolt bluzki i wypięła pierś - Czy tak będzie dobrze? - zapytała słodko, spoglądając na fotografa spod półprzymkniętych powiek.
- O tak… - odparł z ciepłym uśmiechem na ustach Anton, nerwowo macając stolik. Wpatrzony w jej dekolt nie śmiał oderwać wzroku od Emmy. W końcu pochwycił za aparat i ustawiwszy parametry, nacisnął migawkę. Pierwsze zdjęcie, drugie... kolejne. Zmieniał pozycje, by uchwycić pod różnymi kątami urodę Emmy. - Powinnaś kiedyś spróbować modelingu.
Wstała i podeszła do niego, po drodze starannie wsuwając kartę do kieszeni spodni i zasuwając zamek błyskawiczny, by przez przypadek nigdzie nie wypadła. Z bardzo bliska poważnie spojrzała mu w oczy.
- Jeśli wyjdę z tego żywa… zostanę Twoją modelką, Antonie Wayneright. Obiecuję Ci to. - zamruczała, a w jej ciepłym alcie wibrowała obietnica.
- Muzą… moją muzą. Zajmuję się wszak fotografią artystyczną… a muzą to już jesteś. - dłoń mężczyzny przesunęła się po brzuchu Emmy delikatnie. - To był dla ciebie ciężki dzień. Proponuję jakiś relaks. Najlepiej upić się i pójść spać. Albo…
Nie pozwoliła mu dokończyć. Usta miała ciepłe i miękkie i choć gdzieś na samym dnie tego wszystkiego kryła się desperacja, potrzebowała teraz tej bliskości. Ciepłego, żywego ciała, ekstazy zapomnienia…
Wsunęła dłonie pod koszulkę Antona i z wyraźną przyjemnością gładziła jego skórę całując go tak, jakby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu.

<...>

Ciemność rozświetlana jedynie fleszem, nadała tej wspólnej nocy niesamowity klimat. A rozkosz wzbierająca w Emmie z każdym ruchem bioder Antona, szybko docierała do kresu wytrzymałości kobiety. Czuła go… czuła go całym ciałem… każdy ruch w sobie, każdy pocałunek na dumnie prezentowanych piersiach, każde drżenie mięśni o które ocierały się jej uda. Napięcie wywołane koszmarami jakie dziś przeżyła, przelewało się w dziką, nieokiełznaną żądzę.
Emma tuliła się do mężczyzny całym ciałem, coraz mocniej wodząc paznokciami po jego plecach i coraz ciaśniej otulając nogami. W końcu jej ciało wygięło się w łuk, a z ust wydobyło się głośne westchnienie, gdy całe napięcie poprzedniego dnia w blasku ostatniego flesza znalazło wreszcie ujście w eksplozji rozkoszy.
Anton pocałował namiętnie szyję kochanki, ulegając eksplozji ekstazy. Osunął się na bok i zaborczo przytulił ją do siebie, by nawet przez chwilę nie czuła się sama. Będąc jednak namiętnym mężczyzną, nie potrafił się oprzeć pokusie głaskania dłonią kształtnych pośladków artystki.
A ona ufnie wtuliła twarz w ramię przyjaciela, w jego objęciach czując się znów bezpieczną. Niedawne wydarzenia jawiły się teraz jako jakiś chory senny koszmar, który zepchnęła na samo dno świadomości… i zapadła w spokojny sen.


Obudziła się późno, w ramionach Antona. Nie tylko ona zaspała. Także i fotograf nie był rannym ptaszkiem.
Emma mogła się cieszyć… Po wczorajszym dniu, mocny sen był naprawdę darem. Tym bardziej, że nie był przerywany koszmarami.
W pierwszej chwili nie mogła sobie przypomnieć, co tu robi. Z jakiegoś powodu pękała jej głowa, więc delikatnie potrząsnęła ramieniem przyjaciela, całując go lekko w policzek i mrucząc [i]”Antooon…”[i]
- Coooo? - wymruczał macając na oślep, aż w końcu objął dłonią nagi pośladek Emmy i masując go uśmiechnął się. - Ja lubię takie pobudki, a ty nie?
Skrzywiła się komicznie i poskarżyła - Głowa mnie boliii…
- Kac pewnie… - westchnął Anton wstając i pocierając czoło. - Cena, jaką się płaci za dobrą zabawę… Masz jakiś niezawodny sposób, czy próbujemy mojego?
- Pierwszy raz mam kaca. - odpowiedziała, siadając na łóżku i przekrzywiając głowę, dodała - I mam nadzieję, że ostatni. To nic miłego.
Cała sytuacja z jakiegoś powodu wydawała jej się absurdalna… ale Emma nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego. Ból głowy zupełnie ją rozpraszał.
Nagi Anton ruszył do kuchni i wrócił po kilkunastu minutach z czymś wściekle czerwonym i o szczypiącym w oczy zapachu. Niewątpliwie papryczka chili była tego składnikiem. Fotograf podał ów napój siedzącej na łóżku Emmie.
Kobieta spojrzała nieufnie na zawartość szklanki, ale odważnie przytknęła ją do ust i wychyliła na raz piekący płyn. Przez chwilę łapczywie łapała powietrze, walcząc z nagłymi mdłościami, ale wystarczyło ledwie kilka minut, by wszelkie sensacje się uspokoiły. W głowie jej się przejaśniło… wspomnienia poprzedniego dnia zalały ją niczym niepowstrzymana fala tsunami. Z drżącej dłoni wypadła szklanka, na której dnie pozostały krople napoju, tak niepokojącego przypominającego krew.
Nagle pobladła, w oczach zapaliły się znajome już iskierki obłędu.
- Anton… Eric… mój samochód… telefon… krew… wszędzie krew... - mówiła nieskładnie, rozglądając się niewidzącym wzrokiem dookoła.
Fotograf położył dłonie na jej ramionach i spojrzał wprost w oczy. - Spokojnie… Jesteś bezpieczna. Nic ci nie grozi.
Potem zaś przytulił kobietę. - Pomyśl… spokojnie. Pomyśl, co powinnaś teraz zrobić.
Minęła długa chwila, nim spojrzenie Emmy oprzytomniało.
- Potrzebuję telefonu. Swój… musiałam wyrzucić. - mówiła spokojnie, choć gdzieś na dnie świadomości kołatała niechciana myśl ”nie jesteś bezpieczna i nigdy nie będziesz…”
Anton skinął głową, po czym oddalił się na chwilę, by powrócić ze swoim telefonem komórkowym. - Dać ci chwilę prywatności, w związku z rozmową?
Spojrzała na niego zaskoczona, a potem pokręciła głową, uśmiechając się mimowolnie.
- Nie… muszę pójść do salonu po duplikat i jakiś nowy telefon… muszę mieć własny. I muszę zabrać swój samochód spod tamtej kamienicy. To chyba będzie dobry początek. - do Susan zadzwoni ze swojego numeru, tak chyba będzie lepiej. Dlatego musi tę sprawę załatwić w pierwszej kolejności.
- Mogę ci jakoś pomóc ?- zapytał Anton. - Jak dasz kluczyki to przyjadę twoim samochodem pod twój dom.- zaoferował się fotograf.
- Czy mógłbyś… towarzyszyć mi dzisiaj przez cały dzień? - Emma podniosła błagalne spojrzenie na przyjaciela i zadrżała lekko - Boję się być sama.
- Cóż… to raczej kuszenie, niż prośba. Towarzyszyć cały dzień tak znanej artystce i pięknej kobiecie. Każdy facet o tym marzy. - odparł Anton, uśmiechając się ciepło. Podrapał się po głowie. - Będę musiał przełożyć parę rzeczy, ale… jasne. Chętnie pobędę z tobą cały dzień.
Emma uśmiechnęła się z wdzięcznością i odetchnęła spokojniej, wyplątując się z kojących objęć i podnosząc się z łóżka.
- Myślę, że możemy zacząć od prysznica. - rzuciła przez ramię, kierując się w stronę łazienki.
Anton skinął głową. Emma doskonale zdawała sobie sprawę, że jego spojrzenie skupia się na jej krągłościach. Czuła je na sobie. Mężczyzna westchnął cicho i ruszył za nią. Wszak bała się być sama. A już bardziej nadzy być nie mogli.
Gorąca woda obmywająca ciało kobiety w cudowny sposób zmywała z niej koszmarne przeżycia poprzedniego dnia. Bliskość Antona wpływała na nią równie kojąco i była mu za to wdzięczna. Za jego zwinne dłonie, które masowały jej plecy, rozcierając na nich żel pod prysznic… nim zeszły na pośladki, a potem powędrowały na piersi. Jego gesty były pełne czułości… ale nie nachalne. I za to też była mu wdzięczna. Rozumiał jej potrzebę pośpiechu, więc gdy wyszła z kabiny z mokrymi włosami, otulił ją miękkim, nagrzanym ręcznikiem i pocałował w czubek głowy. Na szczęście miał zapasową szczoteczkę do zębów, więc do rozwiązania pozostał jedynie problem… garderoby. Nie wszystkie ubrania, które miała na sobie poprzedniego dnia, nadawały się do założenia.
Niestety, zmuszało to Emmę do pożyczenia kilku ubrań od Antona. Na szczęście nie na długo. Wszak mieszkała niemal naprzeciwko niego. Podczas, gdy ona dobierała brakujące elementy stroju, fotograf dzwonił. Musiał przecież odwołać lub przesunąć na później wszelkie spotkania i obowiązki związane z pracą.
Kiedy udało jej się skompletować wszystkie niezbędne części garderoby, odruchowo sprawdziła, czy karta tarota jest bezpieczna w jej spodniach i dopiero wtedy przeszła do przedpokoju, by poczekać na gospodarza. Kiedy dołączył do niej, spojrzała na niego, wyraźnie usiłując sobie coś przypomnieć.
- Robiłeś mi wczoraj zdjęcia… prawda? - zapytała w końcu, przekrzywiając głowę. Kiedy potwierdził, jej spojrzenie nabrało podejrzliwości.
- Czy ja też… hmmm… miałeś aparat przy łóżku…
- Hmmm… - Anton zamyślił się, po czym nagle otworzył szeroko oczy. - Tak! I o ile dobrze pamiętam, używałaś go!
Podrapał się po karku, śmiejąc się speszony. - Dobrze, że to moje prywatne aparaty. Wybacz, później zniszczę w nim zapis. Usunę te zdjęcia, których… nikt nie powinien ujrzeć
- Nie! - nagła reakcja Emmy wydawała się zaskoczyć nawet ją samą - Nie chcę, żebyś je niszczył. Chcę je zobaczyć. - dodała po chwili, już znacznie spokojniej. Jednak ujrzana w wyobraźni klisza od aparatu przypomniała jej o czymś jeszcze, co zupełnie wyleciało jej z głowy. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej zagadkowe zdjęcie Miss Florydy i pokazała je Antonowi, bez słowa czekając na jego reakcję.
- Co to? - spytał zaskoczony Anton, po czym obejrzał dokładniej. - To twoje? Ładnie wyszł… Nie. Ona jest tylko bardzo do ciebie podobna, hmmm...twoja siostra?
- Nie mam siostry. Ani kuzynki, ciotki, czy kogokolwiek, kto byłby do mnie tak podobny. W ogóle nie mam w rodzinie żadnej miss. - odpowiedziała ponuro Emma, wychodząc z mieszkania i powoli schodząc po schodach - Znalazłam tę kliszę na siedzeniu samochodu, po tym jak… udało mi się… wrócić. - z wyraźnym trudem dokończyła zdanie.
- Miss Florydy… Nie powinno być trudno odkryć, kim była. Strój jest dość charakterystyczny i fryzura też. - rozważał Anton podążając za nią i przyglądając się kobiecie na kliszy. - Dziwne.Kto ci to podrzucił… i w jakim celu?
- Chciałabym to wiedzieć. - odpowiedziała kwaśno, po czym z westchnieniem ujęła ramię mężczyzny - Wpadniemy na momencik do mnie i pójdziemy do salonu, dobrze? Twoje rzeczy oddam później... - urwała, kiedy uświadomiła sobie, że “w zamian” zapomniała zabrać z mieszkania Antona własnych ubrań - ...i odbiorę swoje. - dokończyła ze śmiechem.
Świat nagle przestał być taki straszny. Na błękitnym niebie świeciło jasne słońce, jakieś ptaszki śpiewały tuż nad ich głowami, a silne ramię Antona dodawało otuchy. Ludzie dookoła spieszyli się dokądś, zajęci swoimi sprawami, a z pobliskiej kawiarenki roznosił się apetyczny zapach kawy i croissantów. W blasku dnia potworne przeżycia zbladły, niczym koszmarny sen. Mieszkanie Emmy wyglądało zupełnie zwyczajnie, gdy wpadła do garderoby, szukając czegoś do przebrania. W oko wpadła jej kwiecista sukienka, która tak podobała się Antonowi i już miała po nią sięgnąć, gdy uświadomiła sobie, że sukienka nie ma kieszeni. Nagłe ukłucie strachu przyprawiło ją o mdłości. Jak w transie zmieniła jeansy na luźne spodnie z naturalnego lnu i założyła do nich wiązany na szyi top z wzorzystej satyny. Do tego pantofelki na płaskim obcasie i ulubiony berecik. Karta tarota wylądowała bezpiecznie w dużej kieszeni spodni, czerwona szminka zamaskowała bladość ust. Wokalistka zerknęła do lustra. Ogólnie prezentowała się całkiem nieźle jak na kogoś, kto poprzedniego wieczora uciekał przed krwistymi potworami i nie wiadomo czym jeszcze, a potem znalazł jeszcze więcej krwi w mieszkaniu starego przyjaciela...
Westchnęła i zakładając torebkę na ramię, omiotła spojrzeniem swoje mieszkanie. Było niewielkie i przytulne… ale czy bezpieczne?


Wydanie duplikatu karty wiązało się z tymi wszystkimi formalnościami, jakich nie znosiła. Wypełniła chyba ze cztery formularze, podpisała się w niezliczonej liczbie miejsc, trzy razy potwierdzała swoją tożsamość i odpowiedziała na milony pytań… ale w końcu mogła włożyć kartę w nowiutki telefon i przekonać się, czy wszystko działa tak, jak trzeba. Dla testu wybrała numer Antona i uśmiechnęła się szeroko, słysząc dźwięk dzwonka dobiegający z jego spodni. Podziękowała obsługującej ją młodej konsultantce i ujęła przyjaciela pod ramię, prowadząc go do kawiarni. Kiedy poszedł zamówić kawę i coś na śniadanie, wyjęła z torebki wizytówkę Susan i wybrała jej numer, z mocno bijącym sercem czekając na połączenie.
- Halo? - znajomy od niedawna dźwięk głosu. Rozstrzęsiony ton. - Kto mówi?
- Emma... Emma Durand… spotkałyśmy się, pamiętasz?
- Tak… Tak… Laura...ona… nie żyje… to co… widziałam tam, wtedy… oni ją zabili… prawie na moich oczach. - głos Susan się załamał.
- Susan, spokojnie… - resztką siły woli Emma zdusiła narastającą panikę. Wyglądało na to, że coś… lub ktoś… polował na ich znajomych - Gdzie teraz jesteś?
- W domu, w mieście… wybacz… trochę rozstrzęsiona jestem. - odetchnęła głośno Susan. - Jestem w domu na Long Island. Nowy York.
- Jest ktoś z Tobą? Nie powinnaś być teraz sama… - w głosie Emmy brzmiało zrozumienie i współczucie.
- Jestem… Jeremy’ego nie ma. Wyjechał do Silver Ring i ostatnio nie mogę się z nim skontaktować. - Susan wydawała się być roztrzęsiona. -Ale… Matt jest… w kuchni.
- Pomyślałam sobie… wiesz, w sumie jesteśmy niedaleko od siebie… nie miałabyś ochoty na odpoczynek od zgiełku NY w jazzowej atmosferze Nowego Orleanu? Z przyjacielem, oczywiście. Jeśli masz ochotę. - zapytała z nadzieją.
- Matt nie jest aż tak bliski… To kolega z pracy. - Susan szybko ucięła tę kwestię, po czym zamilkła na dłużej. Gdy już wydawało się Emmie, że coś złego jej się stało, ponownie usłyszała jej głos w słuchawce. - Myślę, że mogę… Tylko muszę załatwić zwolnienie lekarskie i urlop. W tej sytuacji nie ma co myśleć o karierze, prawda?
- Prawda. - w głosie kobiety zabrzmiała ulga - Daj mi znać, jak już będziesz miała zarezerwowany lot. Odbiorę Cię z lotniska. I… postaraj się nie myśleć za dużo.
- Dobrze… dam znać wkrótce. U ciebie... wszystko dobrze? Nie męczyły cię koszmary? Nic złego się nie wydarzyło po powrocie? - spytała cicho Susan.
- Nie było… przyjemnie… - równie cicho odpowiedziała Emma, dyplomatycznie przemilczając szczegóły - ...ale zaopiekował się mną przyjaciel. Myślę, że to nie jest rozmowa na telefon. Porozmawiamy, jak przylecisz… dobrze?
- Masz rację. Zadzwonię przed wyruszeniem i po przylocie. Myślę, że za dzień lub dwa pojawię się u ciebie. - odparła cicho Susan.
- Do zobaczenia w takim razie. - Emma uśmiechnęła się do telefonu - Trzymaj się. - przygryzła wargę, nie pozwalając wydostać się histerycznym słowom, które usiłowały przemocą wyrwać się z jej ust. Że ma rzucić wszystko i przylatywać natychmiast, że mogą nie mieć aż tyle czasu, że drzwi do Koszmaru mogą znajdować się wszędzie… i nie wiadomo, czy tym razem też się spotkają…
- Ty też… uważaj na siebie. - cichy głos w słuchawce zamilkł. Susan rozłączyła się.
Emma z westchnieniem odłożyła telefon na stolik i wsparła brodę na opartej łokciem o blat ręce. Palcami drugiej dłoni stukała miarowo w polerowane drewno, pogrążona w niewesołych myślach. To, że Susan odebrała telefon i poznała ją, było marnym pocieszeniem. Chyba wolałaby, żeby to wszystko, co działo się poprzedniego dnia, było objawem jakiejś dziwnej choroby psychicznej albo skutkiem zatrucia… tylko czym? Okazało się jednak, że to nie były zwidy ani sen, tylko prawda. Czy Susan uda się dotrzeć bezpiecznie do Nowego Orleanu? A może Emma powinna była zaproponować, że sama przyleci? W jej przypadku wzięcie wolnego nie było problemem, nie potrzebowała ani zwolnień lekarskich, ani urlopu… jednak było już na to za późno…
- To gdzie teraz? - spytał Anton, wyrywając artystkę z zamyślenia. - Jakie masz plany?
- Muszę zabrać samochód spod… tej kamienicy… i… - urwała, zastanawiając się - ...i nie wiem, co dalej. Policja może mnie wezwać w każdej chwili więc chyba nie powinnam nigdzie wyjeżdżać, ale siedzieć w domu bez celu też nie chcę. Wygląda więc na to, że mamy wolne popołudnie. - uśmiechnęła się blado do fotografa, a po chwili jej uśmiech wyraźnie się rozpogodził - Możemy obejrzeć efekty wczorajszej sesji.
- Samochodu chyba ci tak szybko nie ukradną… więc… sesja? - spytał Anton uśmiechając się i podając aparat, który wziął ze sobą z domu. - Jako ich wykonawczyni masz prawo pierwsza je obejrzeć.
- Nie widzę powodu, byś miał ich nie oglądać razem ze mną. - roześmiała się kobieta i przesunęła krzesło tak, by drugie mogło się swobodnie zmieścić obok - Chyba nie masz nic przeciwko oglądaniu siebie na zdjęciach? - zapytała, łobuzersko puszczając mu oczko - Takie sytuacje są w Twojej pracy nieczęste, co?
- Nie uważam się za fotogeniczną osobę. - odparł Anton i zerknął na pierwszą fotkę go przedstawiającą… podczas mocowania się ze skarpetkami.
- Ja też nie jestem fotogeniczna, ale uparłeś się robić mi zdjęcia. - pokazała przyjacielowi język i w skupieniu przyjrzała się zdjęciu - Nie uważasz, że to jest bardzo seksowne ujęcie?
- Myślę, że kolejne będą bardziej. - mruknął speszony Anton.
- Ależ… - Emma zerknęła na twarz mężczyzny i roześmiała się - Pan fotograf się peszy? - była szczerze rozbawiona reakcją Antona na oglądanie własnych zdjęć - Może pan fotograf woli obejrzeć zdjęcia w miejscu nieco mniej… publicznym? - zapytała, ocierając łzy z kącików oczu.
- Przecież nikomu ich nie pokazujemy. - mruknął Anton i wzruszył ramionami. - Trochę głupio wyglądam ze skarpetką w dłoni.
- A jednak wolałabym je obejrzeć na większym ekranie.
- Czyli u mnie lub u ciebie na komputerze? - spytał Anton.
- Chętnie bym je sobie wrzuciła na dysk, jeśli masz przy sobie kabel… - spojrzenie Emmy wyrażało absolutną niewinność.
- Mam. - odparł Anton, całkowicie zauroczony jej niewinną minką.
- Więc zapraszam do mnie. - kobieta dopiła kawę i wstała, zabierając ze sobą nietknięty rogalik… i cenną zdobycz w postaci aparatu, którego nie zamierzała wypuścić z rąk, dopóki wszystkie zdjęcia nie wylądują bezpiecznie w jej komputerze.
Fotograf jakoś nie planował oponować i wkrótce znów był jej szoferem, jadąc z Emmą do jej mieszkania. To nieco łechtało jej próżność. Taka męska opieka.
Jak się okazało na miejscu, komputer nie był wyłączony. Rzeczywiście, zapomniała to zrobić, zanim wybiegła na spóźniony ratunek Erikowi. Drżącą ręką szybko wyłączyła przeglądarkę i odwróciła się do Antona wyczekująco. Kiedy podał jej kabel, rozpoczęła kopiowanie zdjęć na dysk i z westchnieniem przeniosła się na kanapę, siadając obok gościa i przytulając się lekko.
- To potrwa… dłuższą chwilę. Musiałam zrobić strasznie dużo zdjęć… masz ochotę na wino?
- Odrobinę wina. - stwierdził Anton cierpliwie czekając na pokaz i wbrew swym słowom tuląc Emmę do siebie.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem, ale nie odmówiła sobie kpiącego stwierdzenia - Więc musisz puścić mnie do kuchni… nie chowam butelek z winem pod łóżkiem…
- No dobrze… - odparł z pewną niechęcią Anton, wypuszczając opornie kobietę.
- Możesz iść ze mną… w ogóle czuj się jak u siebie. - Emma uśmiechnęła się ciepło, wstając miękko z kanapy.
- Obiecałem cię pilnować. - Anton ruszył za Emmą do kuchni. Niepotrzebnie. Zabranie wina i kieliszków zajęło tylko kilka minut.
Wystarczająco dużo, by kopiowanie zdjęć zdążyło się zakończyć. Pozostało tylko przestawić nieco kanapę, nalać wina do kieliszków, opuścić rolety... i można było zaczynać pokaz.
Kolejne zdjęcia były coraz bardziej pikantne… i pełne szczegółów anatomicznych Antona. Przedstawiały jego wędrówkę po łóżku, a potem… jego czuprynę między jej nogami. Pokaz obfitował w atrakcje nie tylko wzrokowe. Emma czuła też dłoń Antona masującą jej brzuch przez materiał topu. Czuła jego ciało przytulone do siebie i czasem czułe muśnięcia jego warg na swej szyi.
Jej również udzielała się atmosfera pewnej… intymności tego pokazu. Z wyraźną przyjemnością oglądała zdjęcia, na których widoczny był głównie jej kochanek. Może uważał, że nie jest fotogeniczny, ale ona uważała inaczej. Niektóre zdjęcia były rozmazane, inne prześwietlone lub zbyt ciemne… ale wszystkie były na swój sposób piękne. Już miała mu o tym powiedzieć, gdy na kolejnym zdjęciu zobaczyła… siebie. Wyraźnie i niemal ze wszystkimi szczegółami… przymknięte oczy i napięte ciało świadczyły nader dobitnie, jaki moment został utrwalony na zdjęciu. Nagle zrobiło jej się gorąco, a z półotwartych ust nie dobył się żaden dźwięk. Zrobiła ruch, jakby chciała poderwać się z miejsca, ale ostatecznie opadła na kanapę, nie mogąc oderwać wzroku od kolejnych zdjęć ostatniej serii.
Dla Antona te zdjęcia też zrobiły się bardziej interesujące, więc nie muskał już wargami jej szyi. Skupiał bowiem wzrok na kolejnych zdjęciach pełnych pasji.. Nie przestał jednak masować jej brzucha i powoli przesunął swą dłoń na jej piersi.
Pod palcami poczuł cudowną miękkość tych krągłości, które mógł równocześnie podziwiać na wyświetlających się fotografiach. A zaraz potem delikatne sztywnienie w odpowiedzi na jego dotyk… i widoki, w które Emma była wpatrzona, instynktownie prężąc ciało pod jego dłonią.
- Anton… - kobieta jęknęła cicho, wpatrując się w ostatnie zdjęcie, które zastygło na ekranie i drżącą dłonią niemal na oślep odstawiając nietknięte wino na blat biurka - Te zdjęcia… - przez jej ciało przebiegł wyraźny dreszcz.
- Co? - szepnął jej cicho zmysłowym głosem wprost do ucha, nie zaprzestając intensywnego ugniatania piersi przez materiał topu. Sądząc po tonie głosu… na niego również ten pokaz zadziałał. A może po prostu sama bliskość Emmy?
- One… one… - oddychała szybko, urywanie - Ja nigdy… nie… nie widziałam… - szeptała ochryple, nie odrywając wzroku od swojej twarzy uwiecznionej na zdjęciu.
- Rzadko kiedy… widzi się własną rozkosz. No… chyba, że się ją nagrywa na wideo. - odparł mężczyzna pieszcząc ustami szyję Emmy… językiem muskając czasem wiązanie topu. Na pewno go kusiło, by je rozwiązać. Emma czuła to w jego dotyku.
Odetchnęła głęboko i spojrzała wreszcie na pieszczącego ją przyjaciela, wsuwając mu dłoń we włosy i zmuszając do spojrzenia sobie w oczy. Drugą dłonią sięgnęła do wiązania bluzki, by jednym ruchem rozwiązać tasiemki.
Bluzka osunęła się, odsłaniając prężące się piersi. Dłoń mężczyzny sięgnęła ku nim, pieszcząc je drapieżnie i czasem ocierając jedną o drugą. Jego wzrok był pełen pragnień i pożądania. Patrzył w jej oczy śmiało i błagalnie zarazem, po czym przycisnął usta do jej ust, całując namiętnie i z pasją.
Odpowiedziała mu z równą pasją, która zaskoczyła ją samą. Ciało, pobudzone przez intymną sesję, domagało się spełnienia. Teraz już obie dłonie miała wsunięte w jego ciemną czuprynę, odwzajemniając pocałunek z takim żarem, jakby w ten sposób miała wynagrodzić mu wszystkie stracone lata...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein

Ostatnio edytowane przez Viviaen : 30-01-2014 o 08:41.
Viviaen jest offline  
Stary 31-01-2014, 20:36   #47
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark


Była sama. Była sama. Była SAMA w wymarłym mieście. To jakiś koszmar na jawie!


Puste ulice zniszczone miasta. Zwłoki pozostawione same sobie, by gniły… choć akurat ten proces tu nie występował. Z jakiś niewiadomych przyczyn wszystkie mijane trupy, były zakonserwowane przed wpływem czasu, czyli...zmumifikowane. Murszały jak samo miasto. Kolejna boczna alejka, tu inne trupy… tu ludzie zginęli gwałtownie…mężczyźni, kobiety, dzieci. Pocięte, poszatkowane… zmarłe w agonii.
Zamordowane…
Pomiędzy nimi rysunek, trzymany przez odciętą dłoń dziecka.


I jedno słowo na nim. “Strzeż się”.
Odgłos samochodu! Ktoś tu jeździł! Inny człowiek. Nadzieja wlała się w serce Annabell. Nie była sama ! Pognała w kierunku owego odgłosu… dostrzegła nawet skręcającego za róg budynku kremowego buicka z rozbitą tylną szybą. Krzyczała i pobiegła w tamtym kierunku, ale była tylko człowiekiem. Nie mogła dogonić samochodu. Nie została dostrzeżona.
Nadzieja umarła tak szybko jak się narodziła. Nadzieja umarła wraz urywanym oddechem.
Nie mogła dogonić samochodu. Znów była sama.

Kolejne ulice pustego miasta, kartka z rysunkiem w odruchowo zaciśniętej dłoni. Ślady łez na policzkach. Kilka spłynęło mimo woli po twarzy, godzinę, dwie… godziny temu? Straciła poczucie czasu wśród tych ruin. Szare chmury nad nią ukrywały słońce, a patrzenie na zegarek nie miało sensu.
Strzał! Jeden , drugi. Terkot broni maszynowej jak w filmach. Strach mieszał się z nadzieją.
Strzał oznaczał ludzi, ale też i zagrożenie. Kto strzelał? I do kogo?
Niedawno była świadkiem strzela… Nie. To nie była strzelanina. To była egzekucja.
Dlatego była ostrożna, odruchowo przylgnęła do muru i powoli zbliżała się do rogu budynku.
Wyjrzała zza niego i... co do cholery?!


Rozpoznawała mundury,naszywki i opaski. Naziści?! Niezupełnie.
Mundury mieli takie jak na filmach wojennych, ale te… stwory nie były ludźmi. Przypominały ożywione zwłoki, takie jak te które mijała w samochodach i za stolikami w restauracjach. Tyle, że ci hitlerowcy truposze chodzili i strzelali z karabinów maszynowych do czegoś wrzeszczącego nieludzko. Nie mogła co prawda dojrzeć tego co dobijali. Samochód jej zasłaniał. Ale była pewna. Upiory mordowały upiora…
Dowodzący nimi oficer warknął chrapliwym głosem z niemieckim akcentem.- Znaleźć ją dla najwyższej kapłanki, znaleźć dla naszej Papieżycy. Was warten Sie noch?
Sześciu podwładnych upiornego hitlerowca zaczęło przeszukiwać samochody i zaglądać do sklepów. A Annabell była pewna jednego. Nie chciała ich spotkać na swej drodze.

Teodor Wuornoos


Teodor był żołnierzem. Był na wojnie. Nauczył się walczyć. Nauczył się zwyciężać. Ale nie przegrywać...
Narkotyki były prostym wyjaśnieniem tego co Teodor przeżył. Cholernie kulawym i mało wiarygodnym wytłumaczeniem.
Takim które rodzi kolejne pytania. Kiedy je zażył? Kto mu je podał? Dlaczego? Skąd się wzięły rany? Bo na pewno nie od noża… Rana na nodze była największym argumentem, który rozwalał teorię o narkotykach. To nie były rany od noża, to wyglądało na pazury…
Myśli krążyły wokół tych pytań i wątpliwości. niczym płomień wokół karty tarota. Ostatecznie, ani ów kawałek papieru nie spłonął, ani wątpliwości nie zostały rozwiązane.
Chicago… wszystko musiało poczekać do Chicago. Teodor uchwycił się tej myśli jak liny rzuconej tonącemu.

Kartka maszynopisu, nadpalona i zniszczona. Kiedy ją napisał i... czy ją napisał?
Pożółkły papier nie pochodził z jego pliku śnieżnobiałych kartek, trzymanych w teczce. Nie został też napisany na jego maszynie do pisania. To po przyjrzeniu się czcionkom Teodor szybko zauważył. Maszyna do pisania nie jest drukarką… nie stawia czcionek idealnie. Nie po kilku latach intensywnego używania. Czcionki się zużywają, mechanizm zaczyna zacinać. Tekst napisany na maszynie nabiera unikalnej estetyki. Ten tutaj.. nie był z jego maszyny. “E” było lekko przekrzywione, a “a” miało cały brzuszek. Jego maszyna stawiała “E” prosto, a “a” było nieco dziurawe.
Chicago… odpowiedzi muszą poczekać na Chicago. Muszą.


“Proszę zapiąć pasy… startujemy.” Głos stewardessy działał kojąco. Phoenix po ostatnich wydarzeniach, przestało być dla Teodora bezpiecznym miastem.


Był w samolocie, w drodze domu. Monotonia lotu i obecność dużej grupy ludzi dawały poczucie bezpieczeństwa. Usypiały czujność, usypiały zmęczone ciało, usypiały myśli…
-Proszę pana…- szarpnięcie za ramię wyrwało Teodora ze snu. Nad jego twarzą uśmiechała się ciepło stewardessa.- Wylądowaliśmy w Chicaco.
Dotarł...


Emma Durand


Koszmar się nie pojawił. Kolejny ranek był… cudowny. Emma powoli zapominała o mieczu Damoklesa wiszącym nad jej głową. Krótki telefon przypomniał to jej jednak.
-Szykuję się do przylotu, dam znać jak będę na lotnisku.- głos Susan Chatiere wybił ją z tego błogostanu. Susan którą poznała w koszmarze nie była tą ciocią Susan, którą Emma znała z dzieciństwa. Była obcą osobą o znanym jej imieniu. Co więc je łączyło? Co sprawiło że spotkały się w Koszmarze. Czemu… miały takie same karty?
To kim była Susan mogło być kluczem do tej zagadki. Dlatego też od razu ruszyła z Antonem na lotnisko, jak tylko Susan potwierdziła swą obecność w porcie lotniczym im Louisa Armstronga.

Port lotniczy jak na tę porę roku był spokojny. Liczba pasażerów wypełniających poczekalnię była niewielka.


To było leniwe popołudnie na tym międzynarodowym lotnisku. Cisza i spokój przebywających na nim osób, były kontrastem dla galopu myśli Emmy. Serce artystki waliło niczym młot. Jeśli jedną z osób wypełniających okaże się być Susan Chatiere to.. okaże się, że cały koszmar nie był tylko jej wymysłem. Że krew była prawdziwa. Że Eric, że on… zginął tam. I że ona może być następna.
Odgłosy damskich obcasów niosły się echem po posadzce lotniska i oderwały Emmę od ponurych myśli. W kierunku jej i Antona szła Susan Chatiere równie stremowana co ona sama.

Michael Montblanc


Jak życie jego mogło się spaprać? Jak on sam mógł tak spartaczyć? I to nie nawet nawet trudny czy skomplikowany numer sceniczny. To była przecież klasyka iluzji, przerabiana i ćwiczona wiele razy. To była jego rutyna! I pierwszorzędnie ją zawalił.
A ktoś inny… zapłacił za jego błędy.


Szpital w Las Vegas. Najlepszy…


Ładny , zadbany, drogi… Mia tutaj leżała. Przebite płuco, śledziona, krwotok wewnętrzny. Komplikacje. Lekarze operowali ją całą noc. On siedział w poczekalni równie długo.
To w końcu była jego wina, że ona leżała teraz w szpitalnym łóżku walcząc o życie.
To przecież on nie dopilnował sprawy, to przecież on… To była jedna ze sztuczek, klasyka gatunku. Ślicznotka wchodzi do pudła, on je przeszywa mieczami. Potem jest ich wyciąganie i ślicznotka wychodzi żywa. Tym razem… na wyciągniętym mieczu lśniła krew.
Mia nie zdążyła wyjść. Niech to szlag!
I w dodatku nadal nie wiedział czemu… Przecież wszystko sprawdzał przed występem. Każdy zawias… wszystko! Przecież nie była to pierwsza sztuczka, przecież… nie mógł znaleźć śladu zaniedbania. Wszystko powinno zadziałać.
Nie zadziało. Policja też nic nie znalazła. I owo zdarzenie zakwalifikowano jako nieszczęśliwy wypadek.
To jednak nie pocieszało Michaela. Nieszczęśliwy wypadek… też był jego winą. Gdyby… gdyby jeszcze wiedział, gdzie zawiódł. Ale nie wiedział.
Był rozkojarzony. Ciągłe koszmary… o mężczyźnie idącemu po niego. Szczurzym magu. Tak go nazwał. Michael nie pamiętał szczegółów tego koszmaru… Nie pamiętał nic poza cienistą sylwetką i szczurami. Całym rojem szczurów.
I budził się po każdym koszmarze zbudzony potem. Może to przez to?
Nie przez koszmary, ale przez zmęczenie wywołane nimi.
Bo przecież nie wierzył w przesądy i magię, Był iluzjonistą. Wiedział że za każdą sztuczką kryje się zwykłe oszustwo.
Nie wierzył w okultyzm, choć w dłoni trzymał kartę tarota.


Otrzymał ją jakiś czas temu, wraz z dziwną notką. Coś maskach, łowach, rytuale… Bełkot.
Nie zdziwił go taki prezent. Niektórzy ludzie wszak wierzyli, że iluzjoniści naprawdę parają się magią.
Kartkę wyrzucił, kartę zatrzymał na pamiątkę.
Michael spojrzał na kartę, spojrzał na drzwi przed sobą, znów spojrzał na kartę, znów na drzwi. Rozejrzał się… Wstał i przeszedł nerwowo po pomieszczeniu. Nikt mu już nic nie mówił. Od dłuższego czasu czekał na lekarza, pielęgniarkę… Kogokolwiek kto mógłby powiedzieć mu coś na temat stanu Mii. Ale nikt do nie podchodził. Ta niewiadoma go dobijała.
Nagle… zwrócił uwagę na porzuconą gazetę. Na początek jednego artykułu.
USA TODAY … Dziś pogrzeb Laury Clark zwanej też Laurą Szczęściarą, właścicielką jednego z najlepszych kasyn w Las Vegas.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 31-01-2014 o 20:42.
abishai jest offline  
Stary 07-02-2014, 07:03   #48
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Widownia w Teatrze Miejskim Las Vegas była oczarowana. Michael Montblanc zakończył właśnie trik „wyrocznia”, który zadziwił, oszołomił i zmusił do jeszcze intensywniejszego myślenia nawet najbardziej sceptycznie nastawioną część publiczności. Z uśmiechem spojrzał na VIPów usadzonych w przednich rzędach. Po środku pierwszego siedział sam burmistrz miasta wraz z najbliższą rodziną. Ponoć jego córka była zafascynowana pokazami Montblanca i bardzo chciała dostać jego autograf.
- Teraz przyszła kolej na sztuczkę, która mrozi krew w żyłach. Tych z państwa o słabym sercu pragnę jednak uspokoić – w Republice Tadżykistanu trik uchodzi za całkowicie bezpieczny i spełniający wymogi BHP. - Michael dał znak Mii, która wjechała na scenę stalowym wózkiem, na którym spoczywała czarna skrzynia w kształcie sześcianu. Kobieta otworzyła ją, eleganckim gestem pokazała, ze jest pusta w środku, a następnie obróciła ją dookoła prezentując wszystkie ściany. Widownia zamarła. Żeńska część z zazdrości, męska z wrażenia. Sceniczna asystentka Michaela zarówno wyglądała, jak i poruszała się niczym młoda bogini. Była tancerka i fotomodelka uśmiechnęła się promiennie i oddała pole magikowi.
Będę potrzebował dwóch ochotników, najlepiej panów. Mężczyzn, którzy potrafią sami podejmować decyzje. Kawalerów, mówiąc wprost. Sara, moja druga asystentka, wybierze kogoś z publiczności. Można się śmiało zgłaszać, nie pobieramy za to ekstra opłat! – Michael żartobliwym tonem kontynuował wstęp do sztuczki. Wybrani zostali dwaj mężczyźni w średnim wieku. Ich rola ograniczała się do sprawdzenia skrzyni, wózka na której stała oraz siedmiu długich, wąskich i ostrych jak brzytwa mieczy. Po drobiazgowej kontroli poświadczyli, że wszystkie przedmioty są prawdziwe a wózek nie kryje żadnego tajnego schowka – co było nawet widoczne dla publiczności, gdyż w przestrzeni między kółkami widzieli tło sceny.
Mia weszła do środka. Scenę oświetlał pojedynczy jupiter wyławiając z mroku skrzynię i dzierżącego miecz Michaela. – A teraz, drodzy państwo, wszyscy patrzą jednym okiem na mnie, jednym na skrzynię i jednym na miecz! Rozległy się werble. Iluzjonista wprawnym, szkolonym podczas tysiąca prób ruchem przebił skrzynię, po czym wziął kolejną klingę. Przebił czarne pudło sześciokrotnie, wbijając ostrza w boki pod różnymi kątami. Następnie wszedł na wózek i przeszył mieczem skrzynię pionowo od góry. Serce Michaela zamarło, gdy poczuł opór. Natychmiast wycofał broń. Klinga wychodziła nieznośnie powoli, a gdy już się pokazała pokryta była szkarłatnymi plamami. – Mia? Mia!!! Odpowiedziała mu cisza. Iluzjonista dał znak swojemu inżynierowi, aby przerwał spektakl, ale kiedy wykonywał gest, kurtyna już opadała. Czuwający nad aspektami technicznymi John Bridges wiedział, że coś się stało. W przeciwnym razie Michael trzymałby się scenariusza.
- Wezwijcie karetkę! – krzyknął iluzjonista do nadbiegających pomocników technicznych.

* * *

Karetka na sygnale szybko przebijała się przez wieczorne korki. Czy jednak wystarczająco szybko? Michael ściskał bladą dłoń Mii. Jego garnitur i koszula pokryte były ciemnoczerwonymi plamami. Ze ściśniętym sercem obserwował słaby puls asystentki wyświetlany na elektrokardiografie.
Będziemy potrzebowali krwi – sanitariusz rozmawiał z kimś ze szpitala – jaką ma grupę? – zwrócił się do iluzjonisty.
O Rh + - odpowiedział. Znał swoich współpracowników na wylot, co często się przydawało.

W szpitalu asystentką zajęli się chirurdzy, podobno najlepsi w stanie. Przepłacanie za ubezpieczenie zdrowotne w końcu przyniosło pozytywne rezultaty, choć Michael wolałby nadal psioczyć na niebotycznie wysokie stawki i nigdy z nich nie korzystać. Jednak stało się. W głowie iluzjonisty cały czas kołatało się pytanie „jak?”. Co poszło źle? Był za szybki? Mia się źle ułożyła? Coś nie tak ze skrzynią? Analizował wszystkie możliwości i nie mógł dojść do żadnych konstruktywnych wniosków, co nie było ani trochę pocieszające. Będzie musiał porozmawiać z Bridgesem, może on się czegoś domyśla, w końcu zaprojektował i zbudował to nieszczęsne pudło. Teraz jednak inżynier najprawdopodobniej przekonywał ochronę szpitala, aby trzymała z daleka pismaków. Jeżeli te hieny zwietrzą krew, to poranne wydania popularnych dzienników pełne będą tytułów takich jak: „Zabójcza magia” czy „Rzeźnik z Silver Ring na wojennej ścieżce”. A tego Michael chciałby uniknąć przez wzgląd na rodzinę Mii.

Siedząc w przesyconej zapachem środków dezynfekujących poczekalni iluzjonista zwrócił uwagę na artykuł o pogrzebie Laury Clark. To nazwisko znał dobrze, w końcu była to jego znajoma z rodzinnego miasta. Jedna z dwóch sióstr – ładna i dobra, siostra mądrej i złośliwej Annabell . Michael podkochiwał się w Laurze w czasach szkolnych, ale bez wzajemności. Jakoś nigdy nie mógł ani zaimponować jej sztuczkami ani zainteresować osobowością.

Iluzjonista któryś raz z rzędu czytał artykuł, bezwiednie stukając w blat stołu kartą kuglarza z jakiejś talii tarota. Sztukmistrz stał za stołem, na którym między innymi miał rekwizyty do najstarszego triku na świecie - kulki i kubki. Michale uśmiechnął się zdawkowo. Sam zaczynał z podobnym repertuarem. Sama karta go intrygowała, gdyż nie pamiętał gdzie ją znalazł. Czy może dostał ją od kogoś, wraz z liścikiem o łowach maskach i podobnych bredniach? Pewne było tylko to, że nie był to rekwizyt do żadnego repertuaru close-up, gdyż w takich sytuacjach używał tradycyjnych kart pokerowych a nie rekwizytów wróżbiarskich.

Michael miał już dość siedzenia w ascetycznie urządzonej poczekalni. Przeczytał już wszystkie gazety, przejrzał magazyny o urodzie, kilka tabloidów a nawet pismo o pielęgnacji rasowych psów. Po wypiciu czterech kaw, przeczytaniu wszystkich wiszących na ścianach informacji prozdrowotnych postanowił poszukać kogoś z personelu i zapytać o wynik operacji asystentki a następnie poinformować jej rodzinę oraz Vanessę – dziewczynę Mii. Przeczuwał, że Ne będą to łatwe rozmowy, ale musiał się z tym zmierzyć. Wstał i teatralnym gestem strzepnął dłonią. Gdyby ktoś go obserwował, zauważyłby, że karta, którą trzymał rozpłynęła się w powietrzu jak kamfora. Michael ruszył całkowicie wyludnionym korytarzem do szpitalnej recepcji. Towarzyszyło mu tylko echo kroków odbijające się od pomalowanych na biało i zielono ścian, oraz dziwny chrobot i piski dobiegające z sąsiednich pomieszczeń. Iluzjonista zatrzymał się nasłuchując. Przetarł dłonią zmęczoną twarz. Zdawało mu się. Albo zdarzył mu się mikrosen na jawie, który błyskawicznie zamienił się w koszmar podobny do tych, jakie miewał ostatnio – o gigantycznych szczurach i ich przywódcy. – Weź się w garść, człowieku – powiedział sam do siebie.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 08-02-2014, 01:45   #49
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie nie miała wielkiego wyboru, więc skierowała się prosto na stację rozglądając bacznie. Na szczęście, lub na nieszczęście, nikogo nie zobaczyła. Podjechała pod dystrybutor paliwa i zaczęła tankować samochód.
Lekki wiatr obmywał jej twarz.
Uczucie pieczenia spowodowane niegroźną raną pośladka przypomniało Sophie, że powinna się zająć i tym. Zaczęła przeszukiwać samochód w poszkiwaniu apteczki. Nie przeliczyła się i po chwili mogła już przemyć rankę i ją opatrzeć. Jej dręczyciel zapewne teraz jej szukał, ale nie mogła nic poradzić na to. Czekała cierpliwie, aż zakończy się tankowanie…
Prawie jakby zaprogramowany zerwał się wiatr niosący pył. Poszarpany szlafrok, w który wciąż odziana była Sophie szarpany był jego podmuchami. Kobieta spojrzała w kierunku stacji i zawahała się. W środku mogły znajdować się potrzebne rzeczy, a przynajmniej jakieś ubrania. Wzięła głęboki oddech, rozejrzała się jeszcze raz po okolicy i skierowała swoje kroki do środka stacji.
W środku zastała obrazek, który tym razem zupełnie jej nie zdziwił. Przy kasie leżały zwłoki, praktycznie zmumifikowane, sklepikarza. Na całe szczęście prócz tego makabrycznego obrazka zalazła potrebne ubranie, szorty i t-shirty. Wzięła także rękawiczki, scyzoryk, zestaw pierwszej pomocy i trochę jedzenia i picia… chociaż znalazła głównie napoje gazowane i batoniki. Wyszła ze wszystkim ze stacji i załadowała to do samochodu, sama przebierając się w środku.
Tyle zdołała załatwić, ale… co teraz?
Sophie nigdy nie była przesadnie religijna. Jako dziecko chodziła z matką do kościoła, ale to dawno uległo zmianie. Teraz jednak potrzebowała ochrony, a skoro nie było ludzi, którzy mogli ją obronić… może coś wyższego się ulituje? Ruszyła w poszukiwaniu kościoła.

***

Kościół na który się natknęła był zabarykadowany. Musiała użyć samochodu by wedrzeć się do środka. Po staranowaniu wejścia... znalazła się w środku.


Nie wyglądało to za dobrze.
Budynek był opuszczony i zniszczony. Jedynie krucyfiks nad nawą główną był nietknięty.
-Nie masz prawa szukać schronienia w takim miejscu. - usłyszała za sobą Sophie. On tam stał..., jej zakapturzony prześladowca stał przed wejściem do kościoła, ale z jakiegoś powodu nie mógł przekroczyć jego drzwi.- Za późno na skruchę, za późno na żal za grzechy... jesteś skażona... jesteś jak ja.. jesteś mną.
- Nie jestem tobą, nie jestem taka jak ty. - zaprzeczyła Sophie. - Nie znasz mnie i nigdy nie poznasz. Czemu się tak na mnie uparłeś?
-Ależ mylisz się... To ty nie jesteś sobą. To ty nie znasz siebie. Ja zaś znam cię bardzo dobrze.- zachichotał opętańczo mężczyzna i spróbował przekroczyć granicę świątyni, ale... coś go powstrzymało. Warknął gniewnie niczym dzika bestia.- Ja cię może nie dostanę osobiście, ale zawsze ktoś może to zrobić za mnie.
- Nie poddam się tak łatwo. - odparła twardo Sophie. - Nie wiem czemu chcesz mojej śmierci, ale ani ty, ani ktokolwiek inny łatwo mnie nie dopadnie.
-Jakież to dramatyczne.- mężczyzna usiadł po turecku przed wejście i uśmiechając się rzekł.- Ale powiedz mi króliczku... kto tu dłużej wytrzyma. Ja nie muszę jeść, ani spać.
- Przekonamy się... - odparla ciszej i odwrocila sie w kierunku krucyfiksu. - Zobaczymy czy naprawdę jestem tak skażona jak mówisz.
-Liczysz na miłosierdzie jakiejś rzeźby? - zakpił stwór.- To nie jest nawet świat za który umarł. To nie jest rzeczywistośc w której zabijałaś. Tu jesteś moją kochanką.
- Nigdy nie zabiłam nikogo! A najwyraźniej to miejsce ma swoją moc, skoro nie wejdziesz tutaj.
-Tak. Ale nie powiem skąd się ona bierze.- zaśmiał się stwór i wzruszył ramionami.- Ale proszę bardzo. Macaj.
Sophie dotknęła rzeźby, ale nie stało się zupełnie nic.
Spojrzała na stwora i parsknęła.
- Jeszcze tu jestes? Ja prędzej zdechnę z głodu niż wyjdę do ciebie.
-Wolałbym cię zabić osobiście. Nie lubię wysyłać pionków...- uśmiechnął się stwór, splatając dłonie razem.- Ale... kusisz. Śmierć głodowa... jeszcze takiej nie widziałem.
Sophie usiadła w ławce i uklekla splatając dłonie do modlitwy. Musia,ła coś zrobić. Nie mogła tu zostać do końca świata… Spróbuje odczekać, może prześladowca zniknie na chwilę, a wtedy spróbować wydostać się tyłami, przez zachrystię...
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 08-02-2014 o 17:04.
Zell jest offline  
Stary 11-02-2014, 18:32   #50
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Kilka pojedynczych strzałów wyrwało ją z zamyślenia, a raczej otępienia, w którym trwała od jakiegoś czasu, stojąc oparta o odrapany, szary mur w jakiejś bocznej uliczce. Po chwili ciszy usłyszała kolejne strzały, tym razem serię, może z karabinu maszynowego? Nie znała się na tym. Wystraszona, odruchowo schowała głowę w ramionach. Zaraz jednak strach przegrał z ciekawością i nadzieją, bo przecież ktoś musiał te strzały oddać celując do kogoś innego, a to oznaczało, że byli tu ludzie, że nie była sama w tym przerażającym, opustoszałym mieście.
Podeszła ostrożnie do końca ściany i wychyliła się zza budynku, za którym się chowała. Spodziewała się wielu rzeczy, ale do cholery nie tego!
Ulicą szło kilku mężczyzn w mundurach hitlerowskich żołnierzy. Annabelle potrząsnęła głową z niedowierzaniem. A to nie był jeszcze koniec. Ta mała, nazistowska armia składała się z umarlaków… żywych trupów… zombie! Kobieta czuła się jak bohaterka jakiegoś taniego horroru, najwyżej klasy B. Bohater takich filmów nigdy jednak nie był sam. Przydałaby się jakaś seksowna blondynka, umięśniony przystojniak i jajogłowy, najlepiej murzyn lub azjata. Zaśmiała się głośno na tę myśl, ale jej śmiech został zagłuszony przez kolejną serię strzałów, co pozwoliło jej wrócić do rzeczywistości, czy może raczej koszmaru, w którego centrum się znajdowała. Strzały mieszały się z przeraźliwymi, nieludzkimi okrzykami bólu. Gdy złowroga mieszanka dźwięków umilkła do uszu Any dobiegł żołnierski rozkaz wypowiedziany zdecydowanym, chrapliwym głosem - Znaleźć ją dla najwyższej kapłanki, znaleźć dla naszej Papieżycy. Was warten Sie noch?
Mała armia zombie-nazistów zaczęła przeszukiwać samochody i budynki znajdujące się zaledwie kilkanaście metrów od niej, a słowa jednego z nich odbijały się echem w jej głowie.

Znaleźć ją dla naszej kapłanki…

Znaleźć…

Znaleźć dla naszej Papieżycy…

I wtedy wszystko zaczęło układać się w jedną całość. Szaloną, koszmarną i nieprawdopodobną, ale jednak całość. Karta tarota, którą znalazła w swoim mieszkaniu, wiadomość o śmierć Laury Szczęściary, podejrzenie, że może być jej małą, zaginioną siostrą, egzekucja w księgarni… a zaczęło się w momencie, gdy znalazła kartę, kartę z wizerunkiem papieżycy.

Znów ogarnęło ją paraliżujące przerażenie, nie mogła sobie jednak na to pozwolić, wola przetrwania kazała jej biec. Puściła się więc biegiem zostawiając za plecami martwych hitlerowców. Biegła szybko, najszybciej jak potrafiła. Biegła nie zastanawiając się, dokąd właściwie ma pójść. W końcu opadła z sił i osunęła się na podłogę z trudnością łapiąc oddech, co było spowodowane długim biegiem i silnym przerażeniem. Kiedy już ochłonęła na tyle, by zacząć zauważać gdzie jest zorientowała się, że znajduje się w małym opuszczonym sklepie ze starymi meblami. Rozejrzała się po wnętrzu i uznając, że jest tu zupełnie sama usiadła na wielkim bordowym fotelu i zaczęła grzebać w torebce, którą wciąż miała przewieszoną przez ramię. Po chwili wyciągnęła z kalendarza ową przeklętą kartę i z całej siły cisnęła ją w kąt obserwując jak papieżyca wsuwa się po zakurzonej podłodze pod drewniana komodę.
Musiała odpocząć, choć przez chwilę. Skuliła się w fotelu.
Kilka minut odpoczynku, a potem zacznę zastanawiać się, co dalej – pomyślała, gdy powieki zaczęły jej opadać.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172