Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2014, 14:46   #276
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Las podobał się Konradowi coraz mniej. Las wyglądał, mimo spowodowanej trunkiem złagodzonej ostrości widzenia, wypisz wymaluj jak ponure puszcze i knieje z opowieści wioskowych bajarzy, straszących barwnymi opisami dzieci i skłaniających prawie dorosłych młodzieńców do przechwalania się, jacy to oni by byli odważni, i jak to by się rozprawili ze wszystkimi wyskakującymi zza drzew potworami. Konrad miał wrażenie, ze teraz przechwałki tych młodzików wypowiadane by były dużo mniej pewnym tonem, a on sam niezbyt by się zdziwił, gdyby zza najbliższego zakrętu wylazła cała banda szkieletów czy innych truposzy.
W zasadzie był nieco zdziwiony, że nic takiego się nie zdarzyło. Ale, nie da się ukryć, wcale tego nie żałował, jako że alkohol dodawał z pewnością odwagi, ale nie spowodował rozstania się z rozsądkiem.
Żałował za to tego, że Sylwia, jak zwykle zresztą, postanowiła popisać się niezależnością i zaczęła realizować swoje własne plany, w powodzenie których Konrad jakoś nie mógł uwierzyć. Ale dyskutować z nią nie miał zamiaru. Może gdyby gorąco ją zachęcał do rzucenia się w ramiona Schwertera, to przekorna z zasady dziewczyna zmieniłaby zdanie, ale mimo wszystko Konrad wolał nie ryzykować. A nuż dziewczynie coś by się stało, co nie było wcale aż tak nieprawdopodobne, to jeszcze by Konrada dopadły wyrzuty sumienia, że ją zachęcał, miast zniechęcić.
Baba z wozu to jedno, ale zepchnąć ją, to całkiem inna sprawa.


Obóz uchodźców, banitów, czy jak ich tam nazwać, prezentował się całkiem nieźle. Solidne szałasy, ziemianki. No a oprócz cywilów, co z takiego czy innego powodu uciekli do lasu, byli też i zbrojni, i przedstawiciele paru rzemiosł. Oraz, co najbardziej ucieszyło Konrada, zielarz, o którym wcześniej wspomniała parękroć Hilda.

Sam Siegfried, przywódca banitów, nie wywarł na Konradzie olśniewajacego wrażenia. Bardziej wyglądał na chłopka-roztropka, niż na charyzmatycznego kapłana Rhei. Ale najwyraźniej miał odpowiedni wpływ na banitów, no i, zapewne, potrafił powstrzymać napływ różnorakich potworów do tego kawałka lasu, który miał pod swoją opieką. W każdym razie spaczenie, jakie ogarnęło las, nie dotarło w okolice obozu uchodźców.
Czy swój udział miały w tym rzeźbione przez Siegfrieda talizmany? Bardzo możliwe. A jeśli tak, to próba zniszczenia tych talizmanów, jaką chciał podjąć Schwerter, nie należała do rzeczy, jaką należało poprzeć. W jaki jednak sposób można było go powstrzymać? Przemówić do rozsądku, jak to planowała Sylwia? Stawić opór z bronią w ręku?
To ostatnie raczej nie miałoby szans na powodzenie. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że pięćdziesięciu, nie, teraz już tylko czterdziestu sześciu, zabijaków Schwertera rozprawiłoby się w kilka chwil z obrońcami obozu. Nawet gdyby od pierwszej salwy padło dziesięciu tarczowników, a w kolejnej połowa z tego, to i tak reszta wycięłaby w pień i uzbrojonych w miecze i włócznie obrońców, i "cywilnych" banitów, razem z kobietami i dziećmi. Chociaż te pierwsze pewnie nie od razu.

Do rozmowy Gomrunda z Siegfriedem raczej się nie wtrącał. W końcu krasnolud wojakiem był lepszym niż Konrad i o wojaczce miał dużo więcej do powiedzenia. Chociaż nie wszystkie jego bitewne plany się powiodły. Ale mniejsza z tym.
Gdyby Siegfried planował zbudowanie tratwy i rejs po Reiku na przykład, wtedy Konrad by miał wiele do powiedzenia, ale teraz?
Z drugiej strony... Może banici opanowaliby łajbę Wittgensteinów, wtedy by sobie mogli pożeglować tam, gdzie zaraza nie niszczy lasu, gdzieś daleko od przeklętego zamku.
Marzenie ściętej głowy i tyle.

Gdy tylko skończyły się rozmowy z Siegfriedem, zakończone, ku zaskoczeniu Konrada, jakimś tam sukcesem, eks-kapitan powlókł się do chatynki zielarza, którą wskazał mu jeden tubylców.
Kuno obrzucił go krzywym spojrzeniem.
- To o tobie i tym drugim, krasnoludzie, mówiła Hilda? - spytał. - Pokaż ten łeb - powiedział, nie czekając na potwierdzenie tych słów. - Siadaj.
Prawie zmusił Konrada do zajęcia miejsca na kulawym stołku, po czym ściągnął szmaty, którymi Hilda opatrywała ranę Konrada.
- Gdybyś nosił na łbie taki garnek, jak prawdziwi wojacy mają, to byś tak nie oberwał - mruczał do siebie Kuno. - Zostanie ci blizna - wypowiedział oczywistą dla Konrada oczywistość - ale znaczną część zakryją ci włosy. Wystraczy, ze nie będziesz golić głowy.

Kuno gadał i gadał, a Konrad czuł, że robi sie coraz bardziej senny i senny.
Drgnął, gdy Kuno nagle klepnął go w ramię.
- Koniec! - powiedział.
Konrad otworzył oczy.
- Jutro przyjdź do zmiany opatrunku - powiedział Kuno. - No już, możesz iść.
- Dziękuję bardzo
- powiedział Konrad, zrywajac się ze stołka. O dziwo, czuł się o wiele lepiej. - Bardzo dziękuję. Ile jestem winien?
- Nic
- odparł Kuno. - W końcu ocaliliście życie Hildzie.

***

Po zmyciu z siebie resztek śladów walki Konrad wybrał się na spacer po osadzie, chcąc uzupełnić zapasy i przygotować się do ewentualnego starcia.
Na szczęście ocalało złoto, które Konrad schował przed atakiem na statek Wittgensteinów.

- Po co mi złoto w leśnej głuszy? - spytał Ulryk, tutejszy majster od łuków i kusz.
Co, na szczęście, nie oznaczało definitywnego "nie!".
- Przecież kiedyś wyjdziesz z tego lasu - odparł Konrad. - A po co ci trzy łuki?
Tyle akurat wisiało na ścianie. Łuki wyglądały na porządne - jesionowe łęczyska, majdan starannie owinięty sznurkiem, cięciwy ze ścięgien. Dobra robota jednym słowem.

Po krótkiej chwili dyskusji i targowanie Konrad stał się posiadaczem łuku, oraz trzech dziesiątków strzał w prostym, ale funkcjonalnym kołczanie, tudzież zapasową cięciwą.


***

Kolczugi na zbyciu nie było. I nic dziwnego - w takiej leśnej osadzie?
Spoglądając na odzianych w grube skóry leśnych wojaków Konrad z nostalgią wspominał kolczugę - trofeum z pierwszej w życiu potyczki z mutantami. Poszła biedaczka na dno wraz ze "Świtem". Gdyby miał ją wtedy na sobie... to już od paru dni karmiłby rybki. Żal żalem, ale odrobina realizmu była zawsze mile widziana.
A skoro nie było kolczugi, to musiała wystarczyć tarcza.

Miejscowy kowal, którego nazwano raz Otmarem, raz Czarnym, a innym razem po prostu kowalem, miał tarczę podobną do tej, jaką kiedyś Konrad kupił w Altdorfie. Z tym, że ta, miast metalowego, miała umbo drewniane.
- Dobre drewno - zapewniał kowal. - Nie masz nic lepszego, niż dąb.
Konrad nie był drwalem, ale i tak wiedział, że dąb ma swoją twardość i nie tak łatwo zrąbać takie drzewo. No i była nadzieja, że parę ciosów miecza taka tarcza wytrzyma. Bez względu na wszystko była lepsza, niż gołe ręce.
W czasie gdy Otmar dopasowywał tarczę do wymogów Konrada i przymocowywał uchwyt, Konrad usiadł z boku i z gładzikiem i nasyconą olejem szmatką doprowadzał do idealnego stanu swój miecz.

A potem do roboty pozostało już niewiele - zjeść coś i znaleźć jakieś miejsce do spania. Odrobina odpoczynku po przeżyciach dnia bardzo by mu się przydała.
 
Kerm jest teraz online