Administrator | Las podobał się Konradowi coraz mniej. Las wyglądał, mimo spowodowanej trunkiem złagodzonej ostrości widzenia, wypisz wymaluj jak ponure puszcze i knieje z opowieści wioskowych bajarzy, straszących barwnymi opisami dzieci i skłaniających prawie dorosłych młodzieńców do przechwalania się, jacy to oni by byli odważni, i jak to by się rozprawili ze wszystkimi wyskakującymi zza drzew potworami. Konrad miał wrażenie, ze teraz przechwałki tych młodzików wypowiadane by były dużo mniej pewnym tonem, a on sam niezbyt by się zdziwił, gdyby zza najbliższego zakrętu wylazła cała banda szkieletów czy innych truposzy.
W zasadzie był nieco zdziwiony, że nic takiego się nie zdarzyło. Ale, nie da się ukryć, wcale tego nie żałował, jako że alkohol dodawał z pewnością odwagi, ale nie spowodował rozstania się z rozsądkiem.
Żałował za to tego, że Sylwia, jak zwykle zresztą, postanowiła popisać się niezależnością i zaczęła realizować swoje własne plany, w powodzenie których Konrad jakoś nie mógł uwierzyć. Ale dyskutować z nią nie miał zamiaru. Może gdyby gorąco ją zachęcał do rzucenia się w ramiona Schwertera, to przekorna z zasady dziewczyna zmieniłaby zdanie, ale mimo wszystko Konrad wolał nie ryzykować. A nuż dziewczynie coś by się stało, co nie było wcale aż tak nieprawdopodobne, to jeszcze by Konrada dopadły wyrzuty sumienia, że ją zachęcał, miast zniechęcić.
Baba z wozu to jedno, ale zepchnąć ją, to całkiem inna sprawa.
Obóz uchodźców, banitów, czy jak ich tam nazwać, prezentował się całkiem nieźle. Solidne szałasy, ziemianki. No a oprócz cywilów, co z takiego czy innego powodu uciekli do lasu, byli też i zbrojni, i przedstawiciele paru rzemiosł. Oraz, co najbardziej ucieszyło Konrada, zielarz, o którym wcześniej wspomniała parękroć Hilda.
Sam Siegfried, przywódca banitów, nie wywarł na Konradzie olśniewajacego wrażenia. Bardziej wyglądał na chłopka-roztropka, niż na charyzmatycznego kapłana Rhei. Ale najwyraźniej miał odpowiedni wpływ na banitów, no i, zapewne, potrafił powstrzymać napływ różnorakich potworów do tego kawałka lasu, który miał pod swoją opieką. W każdym razie spaczenie, jakie ogarnęło las, nie dotarło w okolice obozu uchodźców.
Czy swój udział miały w tym rzeźbione przez Siegfrieda talizmany? Bardzo możliwe. A jeśli tak, to próba zniszczenia tych talizmanów, jaką chciał podjąć Schwerter, nie należała do rzeczy, jaką należało poprzeć. W jaki jednak sposób można było go powstrzymać? Przemówić do rozsądku, jak to planowała Sylwia? Stawić opór z bronią w ręku?
To ostatnie raczej nie miałoby szans na powodzenie. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że pięćdziesięciu, nie, teraz już tylko czterdziestu sześciu, zabijaków Schwertera rozprawiłoby się w kilka chwil z obrońcami obozu. Nawet gdyby od pierwszej salwy padło dziesięciu tarczowników, a w kolejnej połowa z tego, to i tak reszta wycięłaby w pień i uzbrojonych w miecze i włócznie obrońców, i "cywilnych" banitów, razem z kobietami i dziećmi. Chociaż te pierwsze pewnie nie od razu.
Do rozmowy Gomrunda z Siegfriedem raczej się nie wtrącał. W końcu krasnolud wojakiem był lepszym niż Konrad i o wojaczce miał dużo więcej do powiedzenia. Chociaż nie wszystkie jego bitewne plany się powiodły. Ale mniejsza z tym.
Gdyby Siegfried planował zbudowanie tratwy i rejs po Reiku na przykład, wtedy Konrad by miał wiele do powiedzenia, ale teraz?
Z drugiej strony... Może banici opanowaliby łajbę Wittgensteinów, wtedy by sobie mogli pożeglować tam, gdzie zaraza nie niszczy lasu, gdzieś daleko od przeklętego zamku.
Marzenie ściętej głowy i tyle.
Gdy tylko skończyły się rozmowy z Siegfriedem, zakończone, ku zaskoczeniu Konrada, jakimś tam sukcesem, eks-kapitan powlókł się do chatynki zielarza, którą wskazał mu jeden tubylców.
Kuno obrzucił go krzywym spojrzeniem.
- To o tobie i tym drugim, krasnoludzie, mówiła Hilda? - spytał. - Pokaż ten łeb - powiedział, nie czekając na potwierdzenie tych słów. - Siadaj.
Prawie zmusił Konrada do zajęcia miejsca na kulawym stołku, po czym ściągnął szmaty, którymi Hilda opatrywała ranę Konrada.
- Gdybyś nosił na łbie taki garnek, jak prawdziwi wojacy mają, to byś tak nie oberwał - mruczał do siebie Kuno. - Zostanie ci blizna - wypowiedział oczywistą dla Konrada oczywistość - ale znaczną część zakryją ci włosy. Wystraczy, ze nie będziesz golić głowy.
Kuno gadał i gadał, a Konrad czuł, że robi sie coraz bardziej senny i senny.
Drgnął, gdy Kuno nagle klepnął go w ramię.
- Koniec! - powiedział.
Konrad otworzył oczy.
- Jutro przyjdź do zmiany opatrunku - powiedział Kuno. - No już, możesz iść.
- Dziękuję bardzo - powiedział Konrad, zrywajac się ze stołka. O dziwo, czuł się o wiele lepiej. - Bardzo dziękuję. Ile jestem winien?
- Nic - odparł Kuno. - W końcu ocaliliście życie Hildzie.
***
Po zmyciu z siebie resztek śladów walki Konrad wybrał się na spacer po osadzie, chcąc uzupełnić zapasy i przygotować się do ewentualnego starcia.
Na szczęście ocalało złoto, które Konrad schował przed atakiem na statek Wittgensteinów.
- Po co mi złoto w leśnej głuszy? - spytał Ulryk, tutejszy majster od łuków i kusz.
Co, na szczęście, nie oznaczało definitywnego "nie!".
- Przecież kiedyś wyjdziesz z tego lasu - odparł Konrad. - A po co ci trzy łuki?
Tyle akurat wisiało na ścianie. Łuki wyglądały na porządne - jesionowe łęczyska, majdan starannie owinięty sznurkiem, cięciwy ze ścięgien. Dobra robota jednym słowem.
Po krótkiej chwili dyskusji i targowanie Konrad stał się posiadaczem łuku, oraz trzech dziesiątków strzał w prostym, ale funkcjonalnym kołczanie, tudzież zapasową cięciwą.
***
Kolczugi na zbyciu nie było. I nic dziwnego - w takiej leśnej osadzie?
Spoglądając na odzianych w grube skóry leśnych wojaków Konrad z nostalgią wspominał kolczugę - trofeum z pierwszej w życiu potyczki z mutantami. Poszła biedaczka na dno wraz ze "Świtem". Gdyby miał ją wtedy na sobie... to już od paru dni karmiłby rybki. Żal żalem, ale odrobina realizmu była zawsze mile widziana.
A skoro nie było kolczugi, to musiała wystarczyć tarcza.
Miejscowy kowal, którego nazwano raz Otmarem, raz Czarnym, a innym razem po prostu kowalem, miał tarczę podobną do tej, jaką kiedyś Konrad kupił w Altdorfie. Z tym, że ta, miast metalowego, miała umbo drewniane.
- Dobre drewno - zapewniał kowal. - Nie masz nic lepszego, niż dąb.
Konrad nie był drwalem, ale i tak wiedział, że dąb ma swoją twardość i nie tak łatwo zrąbać takie drzewo. No i była nadzieja, że parę ciosów miecza taka tarcza wytrzyma. Bez względu na wszystko była lepsza, niż gołe ręce.
W czasie gdy Otmar dopasowywał tarczę do wymogów Konrada i przymocowywał uchwyt, Konrad usiadł z boku i z gładzikiem i nasyconą olejem szmatką doprowadzał do idealnego stanu swój miecz.
A potem do roboty pozostało już niewiele - zjeść coś i znaleźć jakieś miejsce do spania. Odrobina odpoczynku po przeżyciach dnia bardzo by mu się przydała. |