Larch z krzywym uśmiechem spojrzał na krasnoluda, a potem rzekł do Neferi:
- Udało się... Żyjemy...
Przykucnął obok dziewczyny i kawałkami szmaty opatrzył głowę i obandażował sobie nogę.
"Na razie to musi wystarczyć" - pomyślał. - "Może ten klecha - jeśli jeszcze nie umarł ze strachu - zrobi to lepiej. Albo Neferi..." - uśmiechnął się na myśl o dotyku delikatnych dłoni dziewczyny.
Korzystając z tego, że prowizoryczny opatrunek powstrzymał krwawienie zaczął realizować znane powiedzenie: 'Wojna jest po to, by zbrojni mężowie łupy brali..'
Powoli, krok za krokiem przyprowadził i przywiązał tuż przy chacie trzy wierzchowce napastników.
"Może to i lepiej, że reszta uciekła" - pomyślał. - "Po co by nam było tyle koni".
Potem przyniósł do chaty i rzucił na rozłożony na środku izdebki koc zawartość juków oraz kieszeni napastników. Znalezioną broń położył tuż przy wejściu do chaty. - Dużo tego nie ma - powiedział. - Około 50 złota, pięć mieczy, topór... Nada się do rąbania drewna w chłodne wieczory... Kilka strzał... Za to z głodu przez tydzień nie umrzemy.
- No, może przez pięć dni - poprawił się, przypominając sobie apetyt krasnoluda.
W tej chwili jego oczom, nieco niepewnie widzącym, ukazał się zadziwiający widok - kapłan Mora przywalony ciężką belką.
"Więc to miał na myśli Muran mówiąc 'Załotwiłem sprowe z kluchą' " - pomyślał. - "Tylko po co używał belki." Jego szare komórki, osłabione upływem krwi, nie potrafiły na razie rozwiązać tego problemu...
Potem, odczuwając lekki zawrót głowy i czując, że krew zaczyna się przesączać przez opatrunek usiadł koło kominka. Znalazł w jukach czyste kawałki materiału i wykorzystując je oraz (zewnętrznie) nieco rozwodniony alkohol zabrał się do zakładania bardziej fachowego opatrunku.
Gdy skończył, odwrócił się do Murana.
- Łopata jest tu - powiedział, pokazując w stronę kominka - ale na razie nie mam siły na kopanie grobów...
Po chwili dodał:
- I może już wyciagniesz klechę spod tej belki. Może mu jest niewygodnie... - dorzucił z sarkazmem w głosie... |