Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-02-2014, 23:55   #278
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Gdy Sylwia skończyła mówić, Ruso tylko nabrał powietrza w usta. Choć wyglądał jakby bardzo chciał wymyślić jakąś ripostę, jakąkolwiek w zasadzie, jedyne co zdołał to tylko zachichotać nerwowo niczym ich stary druh Erich i skulić się pod wzrokiem Schwertera. A wzrok ten nie wiedzieć czemu przywiódł złodziejce na myśl dziobatego herszta mutackiej watahy. Ścierwca. Nie było jednak wątpliwości, że po jej przemowie, ghul nawet jeśli miał wcześniej jakieś szanse na zmydlenie oczu Nulneńczykowi, stracił teraz całą wiarygodność. Czar makijażu prysł.
Co nie zmieniało faktu, że Schwerter bynajmniej nie wyglądał jakby poczuł się poruszony jej oskarżeniami.
- Ci bezbronni wieśniacy to w świetle prawa banici - zaczął mówić obchodząc wkoło przebierającego rączkami Ruso i przypatrując mu się uważnie - Ale nie myślę ich mordować. Gdy mutanci wejdą do ich enklawy, a wejdą napewno, będę tam i zapobiegnę rzezi. W większym stopniu. Ale co ważniejsze zetnę łeb skurwielowi, który im dowodzi. Bez niego gromadzące się w okolicy i napadające na szlak chaotyckie bydło rozproszy się i pomrze w lasach z głodu. I to jest wszystko co mnie interesuje. Miałem zamiar działać… stopniowo. Ale jeśli prawdą jest coś rzekła i na zamku Wittgenstein, albo gdziekolwiek w okolicy jest spaczeń, to nie zamierzam czekać aż ten kurwi syn Ulfhendar położy na nim ręce. A Wittgensteinowie nawet jeśli mają spaczeń… widziałaś ich zamek dziewczyno? To warownia z lat gdy przez ziemie cesarstwa przelewały się armie zielonego i spaczonego gówna. I każda omijała takie fortece nawet jeśli w środku chowała się ledwie garstka obrońców. Bo każda wiedziała, że jedyny sposób by je zdobyć to zamorzyć załogę głodem. I co ważniejsze, to szaleńcy. Nie interesuje ich wojna i pożoga. Niech sobie gniją i mutują w tym ich zameczku. Stają się… takim ścierwem. Tak długo jak nie wyłażą stamtąd i siedzą pod cesarską kiecką, pozostają wrzodem Jego cesarskiej mości.
Chwycił wystarszonego medyka za grdykę i zaczął przyglądać się jego twarzy. Ten nie wyrywał się, ani nie rzucał nawet gdy nulneńczyk brutalnie ręką odchylił do góry jego napuchnięte mięsiste wargi odsłaniając czerniawo krwiste dziąsła zdradzające naturę medyka. Po chwili Schwerter cisnął nim w kąt namiotu gdzie w milczeniu przyglądał się temu wszystkiemu Erich. Ruso zatoczył się i schował za byłym wozakiem ślepiąc wystraszonymi oczkami.
- Misja… - mruknął nieprzyjemnie rycerz - I kto ci tę misję zlecił? Ranald?
Rzuciwszy niepozbawione drwiny pytanie kaszlnął. Choć równie dobrze to suche skrzypienie jakie wydobyło się z jego gardła, mogło być parsknięciem śmiechu.
- Patron kłamców, oszustów i złodziei... Dał ci misję…
Kaszlnął ponownie.
- Wiesz co dziewczyno? Udzielę ci nauki. Czym jest misja. I sama sobie potem odpowiesz na pytanie czy lepiej rodzić dzieci w Middenheim, czy plewić chaos i tępić potwory w baronii Wittgenstein. Najpierw jednak... co byś wiedziała o czym mówię...
Skinął na zbrojnego, którego tak łatwo przed chwilą odsunęła niemal wyłącznie swoim autorytetem, po czym wskazał mu złodziejkę. Nulneńczyk bez problemu ją pochwycił. Schwerter następnie podszedł do Dietricha i wyjąwszy zza pasa sztylet, rzucił go pod stopy ochroniarza.
- Złapaliście ghula żerującego we wsi. Zabij go teraz. Odmowa, Twoją przyjaciółkę z misją... będzie boleć.
Po tych słowach, Schwerter założył na prawicę, pancerną rękawicę którą ongiś obił Karela Strassdorfera, a stojący za złodziejką żołnierz wykręcił jej mocno ramię do tyłu.
- Milcz i patrz - powiedział ulrykanin do Sylwii - Zaraz twoja kolej.
Żołnierz pilnujący Dietricha, puścił go. Ruso odsunąwszy się w najdalszy kąt namiotu padł na kolana skamląc, że przecież nigdy nikogo nie zabił. Erich zaś poruszył się pierwszy raz od początku tego spotkania niespokojnie.

***

Priester Vergilius, lub jak go lokalni nazywali, Wypiłjusz okazał się człekiem nad wyraz wylewnym i co więcej, wcale dobrze zorientowanym w sytuacji w baronii. Przybył do Wittgendorfu jakiś miesiąc temu z Nuln gdyż lokalna świątynia od lat już nie dawała ani znaków życia, ani dziesięciny. Normalnie, zwłaszcza w przypadku dziesięciny, prałaci szybciej takimi sprawami się zajmują, ale w odniesieniu do baronii, sprawa nie była na tyle prosta, by przyjść i upomnieć się o swoje. Z baronią nawet księżna Emmanuela obchodziła się jak ze zgniłym jajem o niezwykle delikatnej skorpuce, pod którą pulsowała żółć i ropna wydzielina w postaci cesarskiego gniewu. Bo w Nuln ci na górze, podejrzewali co ma miejsce w baronii Wittgenstein. Na jaką ścieżkę zszedł stary ród bohaterów cesarstwa. I bardzo starali się by się w tym nie upewnić. Co zaś się tyczy samego Wypiłjusza, priester nigdy nie miał się za szczególnie świątobliwego sługę Młotodzierżcy. Ale tak się składało, że kapłan, który był ongiś, gdy jeszcze żył, jego mentorem, właśnie z tej małej mieściny się wywodził. I gdy Wypiłjusz wrócił spod averheimskiego Streissen skąd odwołali go za przeniewierzenie wina ceremonialnego i przypadkiem dowiedział się o sytuacji w jakiej znalazł się Witggendorf, postanowił pierdolić regułę klasztorną i samemu zobaczyć co tu się wydarzyło. Znalazłszy się zaś tu postanowił zostać z tymi niebożętami jako pomoc duchowa. Bo wiedzieć trzeba, że Wittgendorf to miłe drzewiej było miejsce oku Sigmara.

Gomrund głównie słuchał, bo i priester pauz nijakich nie robił i ciągnąć go za język nie było sensu. Co jednak brodacz szybko odnotował, kapłan pił iście jak smok i rozmowa z nim wymagała od rozmówcy tego samego. Zatem gdy wieczór już był głęboki i niektórzy z banitów poczęli udawać się na spoczynek, Gomrund musiał przyznać, że jest już należycie napity jałowcówką i dostatecznie najedzony wędzoną sarniną i chlebem z miodem, by zacząć działać po krasnoludzku. Tym bardziej, że Wypiłjusz ochoczo przedstawił z imienia i nazwiska wszystkich członków rodu, oraz to co wiedzieli o nich banici. Na czele Wittgensteinów stała obecnie baroneta Ingrida von Wittgenstein. Leciwa już kobieta. Kiedyś ponoć regularnie bywająca na dworze księżnej Emmanueli i tam znana raczej z daleko idącej dbałości o zwyczaje i etykietę. Kolejnym jest jej mąż Ludwig. Zrzekł się on jakoby zwierzchnictwa nad rodem z powodu braku głowy do spraw administracyjnych. Jeszcze kilkanaście lat temu dużo podróżował po cesarstwie i chętnie do siebie zapraszał artystów wszelakich, którym łacniej płacił za dzieła niż łożył na utrzymanie baronii. Pozostałymi była trójka ich dzieci. Najstarsza Margritta, właściwie przejmująca obowiązki swojej matki w zakresie zarządzania baronią. Potem Gottard, zepsuty do szpiku kości i rzadko bywający w baronii ze względu na interesy w Middenheim. I na końcu Kurt, najmłodsza latorośl. Ponoć w ojca się wdał. Od dawna nie widziano go poza zamkiem.

Konrad czas spędził znacznie aktywniej. Gdy tylko znieczulający alkohol wywietrzał z jego głowy, młody kapitan Świtu zabrał się za przygotowania do tego co wcześniej czy później musiało nastąpić. Czyli do konfrontacji ze strażą Wittgensteinów. Chłopak co prawda nie miał dokładniejszych pomysłów w jakich okolicznościach do niego dojdzie, a te które sobie wyobrażał zachował dla siebie, ale wyposażenie się w solidną tarczę i łuk w żadnej nie powinno być utrudnieniem, a wręcz przeciwnie. Pod koniec więc dnia mógł uznać, że był tak gotów, jak to tylko dało się osiągnąć mając do dyspozycji jedynie banicki obóz. I niczym sigmaryckiemu bohaterowi nawet nie postało mu w głowie pytanie co tak naprawdę może zdziałać reiklandzki przewoźnik i krasnolud z Norski przeciw możnej arystokracji.

O dziwo wybitnie dobrze odnalazł się w obozie Markus. Szarlatan już od razu po rozmowie z Siegfridem, w której nie uczestniczył, zajął się tym co wyrobił w nim od dawna uprawiany fach. Najpierw jedna sztuczka, potem druga. Dzieciaki obległy go nim się obejrzał dopominając się o nowe, których starzejący się oszust bynajmniej nie szczędził znajdując w tym jednocześnie jakąś dziwną nawet siebie samego zaskakującą przyjemność. Co nie uszło uwadze jednej z lokalnych dziewczyn, która wołając dwójkę swoich pociech przychylnym okiem przyglądała się jak Oppel zjednuje sobie banicką dziatwę.

I to właśnie Markus obudził nocą Gomrunda i Konrada.
- Chodźcie! - ponaglił ich szybko ręką.
Istotnie w obozowisku było niemałe poruszenie, a większość banitów skupiała się wokół stołu, przy którym wcześniej dane im było rozmawiać z Siegfriedem. Wrzawa też była nielicha, bo zdawało się że każdy z Wittgendorfczyków ma coś do powiedzenia i tylko herszta w potoku słów nie było słychać. Młoda dziewczyna, córka zielarza Kuno i zarazem wdowa po jakimś młodzianie, pomachała do Markusa pokazując im którędy mogą się dostać bliżej obleganego stołu. Uśmiechnęła się przy tym wdzięcznie do szarlatana. Po chwili zaś Gomrund i Konrad już wiedzieli w czym rzecz.
- Setka! Może dwie. A może i więcej! Tak wielkiej watahy jeszczem nie widział - mówił jeden z łowczych, który wyglądał jakby świeżo z lasu wrócił.
Gomrund od Wypiłjusza dowiedział się o tych watahach tylko tyle, że to zbieraniny mutantów i zwierzoludzi, którzy z jakichś przyczyn łączą się czasami w zorganizowane małe oddziały. Lub nawet armie.
Siegfried siedział przy stole jak i wczoraj. Patrzył na rozłożoną na nim prowizoryczną mapę zrobioną z kubków i patyków. Nie odzywał się.
- Wracajmy do Wittgendorfu…
- Idźmy nad Reik i zatrzymajmy jakiś statek!
- Prośmy nulneńczyków o pomoc!
- Na pohybel tym skurwysynom! Oni ich tu sprowadzili!
- Wataha może tu być wciągu kilku godzin. Wedrą się!
- Nie ma zaklęć! Nulneńczycy ścieli totemy!
- Nie widziałeś tego! Nie wiesz!
- Mutactwo przyszło po Nulneńczyków -
Ozwał się nagle Siegfried, a wszyscy dookoła zamilkli spoglądając po sobie - Nie po nas. Jeszcze nie.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline