Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-02-2014, 16:40   #12
hollyorc
 
hollyorc's Avatar
 
Reputacja: 1 hollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputację
Młoda dziewczyna krzątała się w karczemnej kuchni. Temperatura zawsze była tu wysoka. Gorąc bijący od piecy był chwilami nie do zniesienia. Nie teraz jednak. Teraz był wieczór, przyjemny chłodek dolatywał zza chylonych drzwi, było naprawdę miło. Było by… Dziewczyna operująca na przemian łyżkami, durszlakami i szmatami była młoda. Była w tym wieku, kiedy uroda kwitnie, kiedy umysł nie jest jeszcze świadom wszystkiego co się dzieje. Kiedy ciałem i rządzi serce… a będąc dokładniejszym pompowane przezeń hormony. Kobieta nie była smutna. Wiedziała, że życie mogło by jej rozdać zupełnie inne, gorsze karty. Mogła nie mieć co do garnka włożyć, mogła nie mieć dachu nad głową, mogła skończyć jak ulicznica, wypychana pod latarnie przez własnego ojca, pijaka. Ona miała dobrze. Własny pokoik, azyl w którym mogła się zaszyć, własne miejsce gdzie mogła pracować, tatko dbał o nią, a po śmierci matuli starał się zapewnić jej wszystko na co było go stać. Była zatem dobrze ubrana i zdawała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu część zysków idzie na jej posag. Była za to wdzięczna. Nawet bardzo. Niemniej jednak, młoda dziewczyna marzyła o tym, że pewnego dnia zjawi się w karczmie rycerz na białym koniu, w błyszczącej zbroi. Że będzie miał uśmiech biały jak obłoki na niebie i że się w sobie zakochają od pierwszego wejrzenia… a potem odjadą i będą żyć długo i szczęśliwie. Życie nie pisało takich scenariuszy. Każdy o tym dobrze wiedział, tym niemniej marzenia nigdy nie podporządkowywały się rzeczywistości. Może właśnie dlatego były marzeniami? Może to i dobrze?
- Marcysia?
- Tak tatku?

Karczmarz wpadł zdyszany do kuchni i od razu złapał się za swieży fartuch.
- Jakieś rycerstwo przyjechało. Będzie ze dwudziestu chłopa. Zarobimy dziś Marcysia… spinaj się dziewczyno drew podłóż, wodę gotuj. Goń Antka, żeby drew przyniósł i antałek z piwniczki przydźwigał. Karczmarz wyjrzał na izbę.
- Idą. Naprawdę tu idą. Palladine, dziś szczęście się do nas uśmiechnie. Ojciec obdarzył córkę ciepłym spojrzeniem, wziął głęboki oddech opanowując podniecenie i ruszył ku gościom.
- Witam Zacnych Panów, w mych niskich progach…
Marcysia przewróciła oczami, śmiejąc się z tatka. „Zacni Panowie”, „niskie progi”, już dawno nie słyszała, żeby był tak podekscytowany… Szczególnie ostatnio. Po tej aferze z drowem i tym bardem. Drugi śpiewał pięknie, sprawiał że myśli zaczynały płynąć szybko w dziwnych kierunkach, że w brzuchu zaczynało robić się jakoś tak dziwnie… a jak całował… Na samo wspomnienie Marcysia zalała się rumieńcem…
- No nie stój tak! Tatko oderwał ją od rozmyślań.
- Rosół rozlewaj, węgorza wstawiaj, kufle umyte? Mężczyzna zaczął się krzątać z podziwu godną zręcznością. Jej nie pozostało nic innego, jak tylko dołączyć do tego kulinarnego i alkoholowego tańca.
- Antek! Ojciec krzyknął głośniej w kierunku kuchennego wyjścia. Po chwili pojawił się w nim piętnastoletni chłopiec.
- Konie oporządź! Napój i zaobrokuj. W szopie masz ziarno. Ruchy!
- Toż to ze sto zwierząt.
- Dwadzieścia. Liczyć się naucz!
- Dużo.
Chłopiec spojrzał na Karczmarza unosząc siedem palców. To tyle?
Karczmarz spojrzał krytyczne, po czym wybuchł złością, Marcysia zaś śmiechem.
- Nieuku chędożony! Znowu rachunków nie robiłeś! Jak ja mam z Ciebie ludzi zrobić? Karczmarz wyjrzał na salę… - Później porozmawiamy. Gwizdnij na chłopaków niech ze dwóch przyjdzie i szybko ściągnij Panią Zosię, będzie w kuchni potrzebna. Ja z Marcysią będziemy i tak mieli masę roboty. No migiem… co tu jeszcze robisz? I gdzie antałki? Wyszedł na salę znów uśmiechnięty promiennie. Czarował gości namawiając na jadło i napitki.
- Co go ugryzło?- Antek zapytał gramoląc się do podpiwniczenia. Po paru chwilach wyprowadził niewielką beczułkę, po czym drugą i ze smakiem mlasnął.
- Nie dla psa kiełbasa! Zaśmiała się dziewczyna rzucając jabłkiem w młodzika. Ten sprawnie złapał owoc i odgryzł jego pokaźny kawałek.
- Leć, bo jak Cię tatko zobaczy, to nahajkę ściągnie i Ci plecy wygarbuje… Ton głosu dziewczyny wskazywał, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż faktycznie coś takiego będzie miało miejsce. Chłopak wyczuł to bezbłędnie, tym niemniej szybko wyszedł krzycząc na całe gardło, poganiając kolegów do pracy i samemu zajmując się zwierzętami zbrojnych.
Dziewczyna wśród ogromu obowiązków znalazła chwilę, aby podejść do drzwi i wyjrzeć na salę. Mimo, iż ta była ciemna i zadymiona doskonale się w niej orientowała. Widziała przy których stolikach usiadło rycerstwo i że faktycznie gości przybyło sporo. Dobrze! Tatko będzie szczęśliwy.
Nagle jej wzrok zatrzymał się na rycerzu, a wyobraźnia, jakby od razu podpowiedziała następujący obraz:

The Knight by Cuellar on deviantART

W brzuchu poczuła już nie dziwne uczucie… czuła jakby ktoś zacisnął na nim imadło. Jakby nagle zabrakło wokoło tlenu, jakby nie miała czym oddychać. Krew uderzyła jej do głowy, poczuła jak oblewa się rumieńcem, jak wszystko wokoło zaczyna tańczyć z niespotykaną prędkością. Jej piersi nabrzmiały, a materiał odzienia zaczął boleśnie drażnić sutki. Złapała się szafki, przewróciła jeden z glinianych kufli. Ten spadł na podłogę rozbijając się w drobny mak.
- Niezdaro! Ojciec przeszedł obok. - Posprzątaj to, szybciutko. Uważaj, nie pokalecz się! Zaraz przyjdzie Pani Zosia. Zajmij się roznoszeniem rosołu i kufli. Sam zniknął niosąc jednocześnie z sześć naczyń w sposób którego pozazdrościłby nie jeden cyrkowiec. Marcysia złapała pęk kufli z nie mniejszą zręcznością, podniosła wysoko głowę, wypięła pierś do przodu (musiała wypinać, ponieważ natura nie obdarzyła jej na tyle szczodrze, na ile by chciała) i wyszła na izbę.
Wojsko, siedziało przy czterech stołach. Nie różnili się w zasadzie niczym, od każdej zgrai facetów siedzącej przy stołach. Tak samo śmiali się z obleśnych kawałów, tak samo przechwalali się swoimi popisami w walce, tak samo wymieniali się komentarzami na temat kobiet… czyniąc przy tym gesty uwłaczające wszystkiemu co przyzwoite. Dziewczyna widziała to już nie raz. Zgrabnie lawirowała pomiędzy stolikami uciekając przed rękoma i spojrzeniami klientów. Nie reagowała na zaczepki, a gdyby te stały się zbyt nachalne wiedziała doskonale jak należało gubić śmiałość mężczyzny. Może i nie miała w tej kwestii wielkiego doświadczenia, ale kilka sztuczek i zwrotów podłapanych od innych dziewczyn do tej pory zawsze załatwiało sprawę.
Od stolika przy którym siedział chłopak, który sprawił, że stało się z nią coś dziwnego starała się trzymać z daleka. Jeśli zadziałał na nią tak mocno, bała się co mogło by się stać gdyby spojrzał na nią z bliska. Gdyby poczuła jego zapach… dotyk. Fala gorąca ponownie rozlała się po jej ciele. Opanowała się i kontynuowała pracę, biegając to do kuchni, to na powrót ta salę.
W końcu, sama nawet nie wiedziała kiedy znalazła się przy stole dowódcy oddziału. Spojrzała ukradkiem na niego. Był przystojny, młody. Jego ciało zdawało się być mocarne, a noszona zbroja tylko potęgowała to wrażenie. Na płytach były piękne zdobienia, grawiury róż. Całego ich krzaku. To było piękne. Gdy inni przyzdabiali swe pancerze krwawymi malowidłami, ten zdecydował się na coś tak delikatnego…
- Książę jesteśmy w kropce… Przemawiający do młodzieńca był od niego starszy. Sporo starszy. Nosił się skromnie, w szarej jednolitej szacie okrywającego go od czubka głowy po same sandały. Kaptur oczywiście w karczmie zdjął, pokazując wszystkim wokoło swą łysinę, siwe brwi i szare pobrużdżone zmarszczkami oblicze. Oczy jednak sprawiały, że człowiek gubił rezon. Byłą mądre. To chyba najlepsze określenie.
- Viktorze… Książę. O kurczę, to był książę! Odezwał się głosem niskim i przyprawiającym kobiety o drżenie kolan. Marcysi przynajmniej kolana zadrżały tak mocno, że nieomal się przewróciła. - Czy nie uczyłeś mnie, że cierpliwość jest cnotą?
- Tak Panie.
Starzec przytaknął w mig odgadując tok rozumowania swego rozmówcy. - Ale też czas jest dla nas ważny. Twój ojciec nalegał abyśmy rozwiązali tę sprawę szybko…
- Mój ojciec nalegał, abyśmy złapali tego Morkotyjskiego psa. A także wszystkich, którzy mogą z nim pracować. Prawda?
- Tak książę…
- Czy zatem, nie powinniśmy być ostrożni i czy nie powinniśmy działać w sposób jakiego nie oczekuje od nas przeciwnik?
- Tak książę.
- Sam mnie uczyłeś, aby nie popełniać błędów naszych poprzedników. Do tej pory zakon posyłał swych żołnierzy w bój z okrzykiem Palladine’a na ustach. Chce zrobić coś innego. Zanim pojmę tego grajka i tego drowa, chciałbym wiedzieć o nich możliwie dużo. Co potrafią, gdzie się zatrzymują, gdzie czują się bezpieczni… Poznaj swego przeciwnika… czyż nie tego mnie uczyłeś?

Kiwanie łysej głowy było najlepszym dowodem na to, że nauczyciel jest zadowolony ze swego ucznia, że patrzy na niego nie tylko jako na kogoś kto w końcu ruszył głową, ale i na kogoś kto w sztuce rozmowy potrafi zbić argumenty przeciwnika. Ten młodzieniec rósł na kogoś, kto w przyszłości obejmie tron Cesarstwa, kto będzie mógł rządzić nim dobrze… albo kto będzie mógł cisnąć je w kolejne lata ciemnoty i zabobonu. A jemu, skromnemu mnichowi przyszło odcisnąć piętno swego wychowania na tym młodym człowieku.
- Musimy wiedzieć, czemu ludność im pomaga?
-Bo ich poborca nie przyjeżdża każdego miesiąca i nie upomina się o podatki…
- A czy nie uważasz, że mój Ojciec owe podatki ściąga… hm… za wysokie?
- Książę, ja jestem jedynie skromnym sługą Palladine. Nie mnie oceniać postępowanie koronowanych głów. Wiem, jednak że lud powinien spełniać żądania swojego władcy.
- Lud… Lud jest jak kochanka Viktorze. Spełni każde Twoje marzenie, jeśli tylko dasz mu co trzeba. Jeśli zachowasz umiar w dawaniu i braniu, życie może być niczym orgia namiętności… jeśli nie pozostaną Ci płatne uciechy i samogwałt.
- Zaiste malownicze porównanie.
- Ale prawdziwe. Dzisiejsze wojsko jest słabo wyszkolone i niemrawe. Nie mamy dobrze wyszkolonych oddziałów chętnych do walki, a przede wszystkim potrafiących walczyć. Ci chłopcy…
Książę powiódł ręką po otoczeniu… Są zdolni rzucić się w największy wir walki dla Sławy i Chwały. Ja oczekuję oddziału, który nie umrze za kraj, ale który….
- …. sprawi, że ten biedny skurczybyk po drugiej stronie umrze za swój.
Starzec dokończył frazę.
- Właśnie.
- Książę, oczekujecie wojska świadomego i myślącego. Oddziałów specjalnych.
- Te mamy. Ale mamy ich za mało. Nie wystarczy te kilka setek skorpionów. Każdy z nich powinien być gdzie indziej, szkolić, uczyć i wymagać.
- Wtedy Twój ojciec pozbawiony by był ochrony.
- Mój ojciec nie potrzebował by ochrony, gdyby lud był po jego stronie. A wydarzenia takie, jak to w tej karczmie przed kilkoma dniami nie miały by miejsca. Jakiś drow nie przyszedłby tu i nie wymordował ludzi… nie wymordował pięciu osób, tylko dlatego, że jedna z nich była na naszych usługach.
- A była?
- Uczę się Viktorze. Od przeciwnika. Jeśli czasy walk z otwartą przyłbicą, na udeptanej ziemi odchodzą w zapomnienie, najwyższa pora zamienić miecz na sztylet, strzałę na intrygę, a kopię na truciznę.
- Do czego nas to doprowadzi?
- Nie wiem, wiem natomiast, że nie możemy tolerować Morkhota. Ten gad niszczy nas od środka.
- Twój ojciec zaprzestał walk…
- Mój ociec podjął decyzję. Zdecydował się rozprawić z większym złem, przymykając oczy na mniejsze. Rozumiem go. Ale dotrzymując danego słowa, pozwala, aby siły naszego wroga panoszyły się po Cesarstwie.
- Książę, Cesarskie Słowo…
- Cesarskie Słowo zostało dane komuś, kto nie przestrzega żadnych zasad. Komuś kto gwałci, pali i rabuje, by dojść do swych celów. Ten ktoś nie zasługuje na Cesarską Obietnicę…
- A Ty, Książę, co zamierzasz z tym zrobić?
- Nic…
- Nic?
- Oficjalnie, nic.
- A nie oficjalnie?
- Zamierzam ogień zwalczyć ogniem.

Starzec spojrzał na swego rozmówcę. Przemknęły przez jego twarz wyraz zadowolenia, zrozumienia, ale i obawy. To była niebezpieczna gra. Na jej szalach znajdowało się nie tylko życie i śmierć… ale los dwóch narodów… masy istnień, dla których śmierć mogła być wybawieniem.
- A przybyliśmy tu by…
- Zasięgnąć języka. Chciałbym się dowiedzieć czegoś na temat tego drowa, który wespół z pewnym bardem zorganizował tu jatkę. Tu urwał się trop, chcę go podjąć i dojść po nitce do kłębka.
- I myślisz, że ktoś Tu coś powie?
- Nie… nie od razu. Zobacz.
Książę rozejrzał się po karczmie. - Karczmarzu! Do mnie, migiem.
Mężczyzna przybiegł skwapliwie przynosząc kolejny dzban z piwem.
- Gospodarzu, pobili się u Ciebie przed kilkoma dniami?
- Oj tam pobili Wielmożny Panie.
- Pięć trupów było.
- Panie, ja prosty człowiek jestem. Jak tylko żelazo się pojawiło, schowałem się. Dbałem o własną skórę.
- Baliście się?
- Panie. Ja prosty człowiek, w wojaczce nie obeznany. Gdy bić się zaczynają, chowam się ze swą córunią. Czekam, aż skończą… i sprzątam potem.
- Taaak.
Książę rozejrzał się. - Szybkoście posprzątali.
- Mus taki. Jeśli trupy leżeć będą, klienci nie przyjdą. Nie zarobię.
- A może widzieliście kogoś?
- Ja Panie nic, nie widziałem. Gdy się zaczęło…
-… Uciekliście. Wiem, mówiliście. Szukam tych zbójów, co tu rzeźnie urządzili. Nie wiecie gdzie ich znaleźć mogę? Albo gdzie szukać przynajmniej?
- Nie Panie. Żałuję, ale nie pomogę… gdy się zaczęło…
- Schowaliście się… wiem. Dziękuję.
Książę wyjął mieszek i oddał gospodarzowi. - To za obsługę i za poczęstunek.
- Dziękuję, wielmożny Panie!
Karczmarz oddalił się szczęśliwy z posiadanego bogactwa, blady jednak z jakiegoś powodu.
- I co nam to dało?
- Wiesz Viktorze, przygotowałem się na tę rozmowę.
- Mianowicie…
- Zgodnie z raportami poborców ta karczma przynosi dochody na poziomie 20-50 koron miesięcznie.
- Średnio jak większość tego typu przybytku.
- Właśnie. Remont, który został wykonany został wyceniony na około 250 koron.
- Do czego nas to prowadzi?
- Albo karczmarz jest dusigroszem, albo kantuje, albo ktoś mu jeszcze płaci. Nie małe pieniądze. Ponieważ jednak karczma wydaje się być zadbana, piwo nie mieszane, a naczynia czyste.. domyślam się, że na brak gotówki nie cierpi.
Książę raz jeszcze rozejrzał się po karczmie i tym razem wypatrzył Marcysię. - Dziewczyno! Machnął ręką wołając obsługę.
- Cicho tu jakoś, muzykantów jakiś nie macie?
- Nie panie, ostatni odjechał przed kilkoma dniami.
- Po tej aferze?
- Tak panie.
- A miana jego nie pamiętacie?
- Pamiętam Panie. Mistrz Amadeusz…
- Dobry był z niego grajek?
- Wyborny Panie.
- A nie mówił w którą stronę się udaje. Czeka mnie nie krótka podróż. Rad bym posłuchać talentu dobrego artysty.
- Wspominał coś o Świńskim Chwoście.
- Parszywa nazwa. Daleko to?
- Nie daleko Panie. Ze dwie godziny pieszo, na wschód. Konno…
- Dziękuję

Gdy Marcysia odeszła książę podniósł się szybko, podrywając swój oddział.
- W koń Panowie!
 
hollyorc jest offline