Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-02-2014, 16:55   #280
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Wybudzony z drzemki krasnolud był gotów. Początkowo nie wiedział o co Markusowi chodziło ale i tak był gotów… na wszystko. Wszystkie bety miał pod ręką więc mógł się bić, zwiewać albo cokolwiek… Jednak nie widząc zagrożenia z żadnej strony kazał człeczynie poczekać sam w tym czasie odcedził kartofelki. Bo prawdę powiedziawszy to wespół z Vergiliusem wlali w siebie co niemiara płynów o słusznej zawartości alkoholu. Pozbierał manatki i ruszył w kierunku skąd dochodził rwetes. Informacja o bandzie mutantów to był miód na uszy podchmielonego brodacza. – Stu… no to chodźmy im nastukać! Aaaaa dwustu, cholera toż to dwa razy lepiej!! I dopiero po chwili się zmiarkował, że tak naprawdę to nie ma z kim leźć. No bo z kim? Z leśnymi ludkami? Z ich babami i całą dziatwą? Ponadto to nie powinno być teraz jego zmartwienie. Nie jego sprawa. Zwiadowca mówiący, że wrogów jest setka… albo i dwie… to nawet jak na standardy krasnoludzkie to marny zwiadowca. Wiadomo, nawet maszerujący w szyku oddział trzeba umieć porachować… a co dopiero jakąś luźną zbieraninę… ale do jednego i drugiego trzeba potrafić w ogóle rachować nie tylko do dziesięciu. Jednak czego można wymagać od pospolitego leśnego ruszenia.

- A może by jakiego języka pochwycić!? Płomienny Łeb głośno się zastanawiał kiedy już Siegfried uciszył sejmik. Ugryzł się zaraz w język bo chyba przez ten wypity alkohol nadto do bitki się garnął. A przecież Julita czekała, przecież z Dietrchem i Sylwią się umówili albo tutaj albo na podgrodziu. No ale słowo się rzekło i kości można by rozprostować… Swoją drogą martwiła go tak długa nieobecność towarzyszy. W końcu z taką kupą chaostwa pochowaną po krzaczorach to ciężko będzie łazić po tym lesie.

***

Ludziska poczęli się pakować. Nie mieli chęci obrony swych domostw… czy zapału do walki… a może tylko możliwości. Toż to nie były żadne wojowniki jeno zbiegłe w las wieśniaki. Lecz trzeba im było przyznać byli dość karni. Jak widać przywódca tutejszej społeczności jednak cieszył się sporym respektem… krasnolud chciał wierzyć, że zasłużonym. Herszt po krótkiej wymianie zdań jasno zakomunikował mu, że jak chcą dowiedzieć się o jaskiniach to muszą wytrwać do rana bo teraz nie mają na to najmniejszych szans. Chcąc nie chcąc Płomienny musiał uzbroić się w cierpliwość. Z jednej strony nie powinno było mu to zaszkodzić… tak jak i Konradowi zresztą bo obu przydałoby się jeszcze trochę odpoczynku to jednak nosiło go. Pogadali trochę i koniec końców stwierdzili, że innej rady nie ma jak czekanie do rana bo samotna wędrówka po tym lesie nie była rozsądna. Jakby nie pobłądzili to by pewnie wpadli albo na urlykwców albo na mutanty, a i tak sami jaskiń by nie znaleźli.

Sparren co było lekko zadziwiające powoli przekonywał się do szlachetnej, khazadzkiej sztuki wojennej i wypomniał Gomrundowi sprzeniewierzenie się jej pierwszej zasadzie. Po pierwsze obrona... czy też ochrona. I sporo racji w tym było. Gomrund z tym dwuręcznym młotem był w stanie powalić jednym ciosem niejednego przeciwnika to jednak narażał się na niepotrzebne lapy. Przy jego szybkości ten skórzany pancerz tak naprawdę to był trochę o kant dupy roztrzaskać. Co innego na arenie jak po wyeliminowaniu przeciwnika mógł się sobie odpocząć. Jednak tutaj po wyeliminowaniu jednego wpadał na drugiego a trzech następnych już było w kolejce. I tak każdego dnia… albo i kilka razy na dzień. Dlatego jednak podstawą było nie zbierać w łeb.

Patrzył na krzątających się po leśnej polanie ludzi. Pakowali swoje toboły. Jedni bardziej rozsądnie mając na uwadze konieczność taszczenia tego na swym grzebiecie inni zaś bez ładu i składu tworząc góry gratów, które ni jak nie byliby w stanie przetransportować… niektórzy ładowali dobytek na małe wózki, które będą ciągnąć za sobą inni zaś w toboły do zapakowania na grzbiet. Zwierząt było jak na lekarstwo… a każdy wiedział, że jak wpadną tutaj chaośnicy to wszystko rozkradną albo splugawią. Niektórzy mieli bardzo ciężki orzech do zgryzienia co ze sobą zabrać. Czy jedzenie żeby pociechy głodem nie przymierały, czy może przyodziewek aby w zimnie nie pomarzły. Gomrund przysłuchiwał się niejednej awanturze pomiędzy małżonkami co zabrać… a co zostawić. W sumie to im nie pozazdrościł. Sam w tym czasie nawijał nasączone oliwą szmaty na kijaszka. Potargana w równe pasy koszula równo i ciasno opasały drewniane stylisko… wyszły dwie. Powinny się przydać w jaskini.

Podszedł do niego brodaty olbrzym. Gomrund widział go wcześniej bo chłopisko przewyższał praktycznie wszystkich w obozie o głowę… ramiona miał równie wielkie jak krasnolud a i w barach niewiele mu ustępował. Wyglądał na takiego co to na samej rzepie się nie hodował… - Te mości krasnolud. Podobno szukaliśta jakiego oręża. Złoto ma? Kiedy zobaczył skinięcie krasnoluda to dodał. - Jak dale szuka to poćta. Dużo drogi nie było… i gadania zresztą też. Kurt, bo tak dali rodzice wielkoludowi na imię opowiedział co i jak. Tak jak inni począł rachować i lepiej mu wyszło nosić w sakwie monety niż na plecach jakieś graty, których nie użyje… a rozdać szkoda… tak to z ludźmi bywa, że chciwe z nich bestyjki. Jakoby już jakiś czas temu znalazł trochę oręża jak to się natknęli na pobitych wojaków nuleńskich… niby wyglądali jakby cudem uszli z jatki jeno skonali z ran błądząc po lesie ale krasnolud nie mógł mieć pewności czy przypadkiem ktoś im nie dopomógł. Przy jednym z obalonych drzew czekał i drugi handlarz. Świeżo rozgrzebana ziemia sugerowała gdzie ukryli dobra… - Otto, pokaż mu co tu mamy. Nam to na nic bo my w blachach nie przywykli walczyć ani takim orężem… a takie wielgachne tarczysko też w lesie nie jest poręczne. Poza tym jam drwalem jest więc siekierką walę w bitce… na te słowa wskazał opartą o korzenie dwuręczne siekierzysko. Takie jakiego niejeden krasnolud by się nie powstrzymał. – Tośmy znaleźli płytowe zbroisko, garnek na łeb jakowy… i nawet ten przejebany korbacz co to każda łepetyna roztrzaska.

Krasnolud przypatrzył się tym wszystkim gratom z lekkim dystansem bo zrozumiał dlaczegóż to takie cuda przeleżały tyle w ukryciu. Zastanawiał się tylko jak tutaj się łupami dzielą z hersztem… ale to w sumie nie był jego kłopot. To co miałobyć przednim napierśnikiem może i nim było… ale dla konia. Bo jak w mordę strzelił stargali przedpierśnię tutaj. Fakt… zacną… ale bezwartościową dla krasnoluda. Korbacza pewnie nikt używać nie chciał bo to zdradliwy oręż był niczym elfia baba. Hełmisko już na pierwszy rzut oka było podejrzanie wielkie… i ktoś kto je nosił musiał mieć łeb jak dzwon. Otwarty hełm z kolczym kołnierzem pewnie i na Gomrund by nie pasował ale przez ten opatrunek na głowie i założony na czepiec siedział jak należy. Zresztą co by nie mówić ale brodacz też na karku nie nosił małej łepetyny. To co go jednak najbardziej ucieszyło to tarcza. Obita blachą i mierząca dobry metr prezentowała się okazale. Nawet ze śladami solidnej eksploatacji. Przyjrzał się jej dobrze. Metal już atakowała rdza ale lekkie przetarcie, naoliwienie i powinna być w porządku. Drewno nieuszkodzone nawet w miejscu dużej rysy na okuciu. Paski też trzymały jak należy.


- No to krasnoludzie jak będzie? Chce ta to czy mamy przedać komu innemu? Odezwał się Otto przebierając z nogi na nogę jakby mu się chciało lać.

- A spodziewacie się jakiejś karawany z Nuln czy może na zamek te dobra zabierzecie? Odrzekł rozbawiony krasnolud. - Jakbyście mieli komu to sprzedać to już dawno byście się tego pozbyli. Wezmę tarczę i może ten garnek… choć ze łba zlatuje no ale zupę w nim można ugotować jak trzeba. A resztę…

- To 20 karlów za te cudeńka… Znowu wyrwał się Otto.

- 20?! Chyba żeście mózgownice wysrali! Dwadzieścia złota za pordzewiałą tarczę i hełm co to na żaden łeb nie pasuje?! Obruszył się nie na żarty krasnolud. – Myślałem, że chcemy się dogadać a nie okradać… ale jak tak to chyba nie mam co tutaj szukać. Za tyle to ja w mieście kupiłbym nowiutkie.

- Ale nie jesteście w mieście. Dajcie piętnaście i będzie jak trzeba. Ozwał się Kurt.

- Piętnaście to wam może i te zwierzoczłeki dadzą bo wybitnie to na ich miarę łeb hełm skrojony jest. Zmierzył się z nimi na spojrzenia i chwilę pomyślał. – Dam piętnaście jak jeszcze jaki porządne toporzysko mi skołujecie. Bo jak mam z tą tarczą biegać to przydałoby się coś więcej niż tylko taka mała siekierka. Co powiedziawszy poklepał się po zatkniętej za pasie broni, która faktycznie lepsza była do rąbania drewna na ognisko niż gnatów.

- Dwadzieścia i zgoda.

Podali sobie dłonie i uścisnęli na zgodę. Jak się okazało odpowiedniego toporzyska nie znaleźli za to Kurt przylazł z nadziakiem co to wcale nie wyglądał jakby go ludzkimi rękami stworzono. Krasnolud nie zadawał zbędnych pytań. Koniec końców wszyscy byli zadowoleni… nawet brodacz pomimo, iż musiał jeszcze piątaka dopłacić.





Przyszli w do niego w czwórkę. W skórach, zarośnięciu i o niezbyt przyjaznym spojrzeniu. Każdy z nich uzbrojony w łuk i podręczny oręż. Ten, który mówił miał też wielki nóż z rączką wykonaną z jeleniego rogu. – Siegfried stwierdził, że można spróbować kogoś złapać… a nóż coś będzie wiedzieć. Nie mówił tego jakby był zachwycony takim pomysłem. – Jako, że to twój pomysł to poleziesz z nami. Jednym z tych, którzy teraz stali przed nim był ten co przyniósł wieści o takiej kupie mutactwa.

Łaził cicho po lesie jak każdy krasnolud. Nie do lekkiego pląsania ich stworzyli bogowie to i nie pląsał jak elf po leśnej polanie. Jednak widział dobrze w nocy… i pomimo, iż ta nie była najciemniejsza to jednak radził sobie wcale nie gorzej niż ludzie obyci z tym lasem. W dzień to pewnie by na nim wieszali psy… ale teraz jakoś go tolerowali. Chociaż z całą pewnością szli wolniej by mógł za nimi nadążyć. Myśliwi znali okolicę, wiedzieli którędy iść i gdzie… a przede wszystkim jak. On szedł z jednym z tyłu. Pozostała trójka utworzyła przed nimi i po obu bokach klin w odległości kilkudziesięciu metrów. Nie wiedział ile mogli przejść, jednak łady kawałek drogi musieli pokonać. Zatrzymali się i kazali mu tutaj czekać. Więc czekał… w małym śmierdzącym gnijącą roślinnością jarze. Las był dziwnie cichy. Nie wiedział ile czekała ale parę kwadransów na pewno nim ktokolwiek się zjawił. Skurczybyk wylazł za cicho i za blisko. Gomrund się wkurzył… - Następnym razem mogę cię za takie dowcipy ukatrupić. Co dalekie od prawdy nie było bo już miał gotową broń do zdzielenia skurczybyka.

- Pałęta się tutaj czterach łachudrów… są ostrożni ale chyba się stracili… albo czegoś szukają. Powiedział jeden z myśliwych nie zważając na utyskiwania brodacza. – Powinni tędy przełazić. Na wszelki wypadek jednak spróbuj rozpalić ogień to powinni cię zniuchać i tutaj przyleźć. Dwójka im odetnie drogę… a dwójka będzie tam i tam wskazał jakieś drzewa. Ty masz tylko nikogo nie przepuścić… Poradzisz sobie karle?

Gomrund nie odpowiedział. Po chwili był już sam. Zebrał trochę chrustu… trochę starych liści i uformował z tego coś na kształt ogniska. Kapnął tam trochę oliwą po czym skrzesał ogień. Las był wilgotny… trochę zajęło nim dym powoli i przylepiony do gruntu począł się powolutku rozchodzić. Przysiadł w kucki. Przyglądał się przez chwilę jak płomyki skaczą po patyczkach. Jednak tylko tyle aby się upewnić, czy aby nie zgasną. Potem już spokojnie nasłuchiwał i wypatrywał gości. Usłyszał znajome pohukiwanie… już wcześniej myśliwi w ten sposób się porozumiewali.
Nie musiał czekać długo. Po kilkunastu może kilkudziesięciu uderzeniach serca pojawiły się trzy sylwetki. Trzy?! Jedna mała cuchnąca goblinem poruszająca się na czworaka… ale zadziwiająco sprawnie. Jakby kończyny od urodzenia właśnie były stworzone do takiego chodu. Niuchała. Za nią dwie większe… postury ludzi… ale ludźmi nie byli. Jeden wygolony na kislevską modłę z pancernym ramieniem niczym krab. Początkowo jakby niepewnie. Jakby nie wierząc we własne szczęście. Krasnolud powstał… rozglądnął się w lewo i w prawo… potem zaczął cofać… Odbiegł parę kroków od ogniska. Obudził instynkt. Ruszyli…

Gomrund cofnął się jeszcze. Szli ławą. Goblin piskał podniecony… wystrzelił do niego niczym strzała. Szybki był skubaniec niczym chart. Krasnlud czekał schowany za tarczą. Był gotów na przyjęcie gości. Śmignęła strzała. Najpierw jedna potem druga. Obie minęły zmutowanego zielonoskórca o dobry metr. Chędożeni mistrzowie łuków… tyle zdążył sobie pomyśleć krasnolud nim przeciwnik na niego spadł. Pokurcz wyskoczył jakieś cztery metry przed nim by wpaść z impetem wprost na niego. Tego się nie spodziewał. Z trudem ustał… ale ciosu nie wyprowadził. Usłyszał jęk bólu i jedne z mutantów upadł by po chwili niezgrabnie się pozbierać. Goblin doskoczył wymachując jakimś ostrzem… kraboręki już też siedział mu na karku. Unik. Krok w tył. Parowanie. Parowanie. Ich ciosy odbijał skutecznie. Wywinął młyńca opędzając się od nich. Goblin się nie przestraszył skoczył… jednak minął się z celem… dostał w grzbiet tak, aż chrupnęło. Zaczął się zwijać i podskakiwać niczym kot z przetrąconym kręgosłupem. Z tyłu nadbiegało dwóch ludzi. Kraboręki zobaczył jak beznadziejna jest jego sytuacja… spróbował ominąć krasnoluda. Bezskutecznie… trzeci mutant skoczył w bok próbując wspinać się pomimo broczącej krwią nogi. To już była kwestia czasu.

Mieli dwóch. Jedne średnio nadawał się do chodu… ale jeszcze dychał. Kiedy myśliwi pętali ich Gomrund upewnił się czy obaj potrafią gadać po ludzku… potrafili…

Nie zdążyli wyjść z jaru.

Trzymający zachodnią krawędź Olo wrzasnął poczym szaleńczo zaczął zbiegać w dół. Tuż za nim wyłoniły się trzy sylwetki… cholerne bestie. Diabły na kozich nogach z rogatymi łbami. Ruszyły za nim z potępieńczym wyciem… ktoś przeklął. Ktoś jęknął trwożnie. Gomrund wrzasnął – Strzelać kurwaaaaaa… Sam żałował teraz, że nie ma jakiejś kuszy. Poleciały dwie strzały… Dzięki bogom trafiły… pierś i brzuch tej samej bestii. Zwierzoczłek upadł i począł turlać się ze zbocza. Krasnolud ruszył pozostałej dwójce na spotkanie… i jednocześnie na ratunek uciekającemu. Ten jednak potknął się i runął jak długi.



Strzały jeszcze raz przecięły powietrze. Tym razem wszystkie chybiły celu… Olo nie miał szans dopadły go jak wstawał. Jucha jaka z niego strzeliła po miażdżącym czaszkę ciosie maczugi chlusnęła w krasnoluda… Wpadł na tego co podnosił nabijaną siekańcami prymitywną broń… impet z jakim wyprowadził cios wbił cały dziób nadziaka idealnie w oczodół… tak głęboko, że aż się zaklinował w koźlej głowie… ale góra kudłatego mięcha opadła na wilgotną ściółkę.

Przez kolejną chwilę rozpaczliwie bronił się przed atakami pozostałego przy życiu ostatniego zwierzoczłeka… nim opadli go z toporami myśliwi… i zarąbali.

Na szczycie pojawił się czyjś paskudnie powykrzywiany mutacjami łeb… poczym zaczął zwiewać ile sił miało to coś w nogach. Gomrund dobił te chędożone kozły… z jednego zdążył zedrzeć jeszcze pancerny naramiennik jaki ten miał przytwierdzony do prawej ręki. Wycofali się jak najszybciej potrafili… nie odzywali się do siebie słowem… jak już ktoś coś powiedział to było to połajanie jednego z jeńców by szybciej się poruszał…

Ranny w nogę za bardzo ich opóźniał. Do obozu wrócili tylko z jednym.




 
baltazar jest offline