Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-02-2014, 18:41   #13
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Kilka dni wcześniej, CA

Wściekły, wciąż dysząc jak rozjuszony niedźwiedź, zeskoczy z trapu na pomost nie zwracając uwagi na zgorszone spojrzenia sąsiadów z okolicznych jachtów. Słońce zachodziło. Niewielkie fale odbijały czerwoną łunę kołysząc zacumowanymi łajbami niczym kołyskami. Wsiadł do auta zatrzaskując ze złością drzwi grafitowego Jeepa. Ruszył z piskiem czterech opon nie mając jeszcze pomysłu dokąd jechać. Pruł przed siebie wzdłuż wybrzeża po wijących się skalnych półkach. Na południe. Ścigał się z wiatrem, mewami i powodami dla których powinien się zawrócić. Pędził w ciszy mąconej tylko szumem wiatru w uchylonych szybach. W głowie wciąż słyszał jej głos. Nie tak to miało być... Wracał na jacht pełen radości, z rosnącą piersią, wypełniony planami. Wyjął z kieszeni zdjęcie i nie spoglądając na nie wypuścił palców niedoszłą niespodziankę. Fotka wirując poszybowała w objęcia oceanicznej bryzy.

Po zmroku zjechał na pobocze zatrzymując sie przed jakimś motelem na odludziu tylko dlatego, że już od dawna świeciła się rezerwa. Neon „Vacancy” mrugał jakby nie mógł się zdecydować.

Wziął pokój od niegdyś pięknej kobiety, lecz z wciąż niczego sobie biustem, której niestety delikatnie zalatywało z ust czosnkiem. Szedł piaszczystym poboczem do długiego parterowego budynku, gdzie jedno z wielu drzwi prowadziło do jego na tę noc łóżka. Pierwszy raz od trzech miesięcy prawie, miał zasypiać w pustym... Z prawej strony parkingu dolatywały dźwięki stłumionej muzyki. Muzyka przybrała na sile i wyrazistości na moment, gdy ktoś wychodząc uchylił drzwi. Why the hell not?

W barze jak to w barze w takim miejscu o tej porze. Połowa patronów była pijana a reszta na dobrej ku temu drodze. Szafa grała, bilardowe kule toczyły się po stole, ktoś rzucał lotkami do tarczy. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy wszedł i podszedł do baru prócz starego barmana. Dziadek odmawiał przyjęcia do wiadomości przemijania czasu. Długie siwe włosy opięte czerwoną bandaną, rozlazłe i wyblakłe tatuaże na zwiotczałych, choć wciąż szerokich barach i skórzana kamizelka wystarczyły by zgadnąć, że to weteran dwóch kółek.

Nie chciał myśleć o tym, że pewnie już jest po odprawie a może nawet leci na wschodnie wybrzeże. Najpierw kilka godzin przesiedział pochylony nad szynkwasem. Kiedy już myślał, że ten dzień miał już wystarczająco wiele wrażeń, ten pijany, głośny buc znowu wylał piwo i tym razem ochlapał przy tym oczywiście niecący. Zdarza się. I jemu nie też w przeszłości nie jeden raz. Teraz jednak potrzebował tych kilku kropel jak spierzchnięte usta na pustyni. Złapał za kudły faceta i pociągnął do tyłu, a gdy tamten odchylił się, on z rozmachem zdzielił prosto w tępo zdziwioną twarz.





***





Ocknął się na poboczu. Zbudziło go słońce rażące po przymkniętych powiekach lub spacerująca leniwie po ramieniu jaszczurka. Łeb napierdalał okrutnie. I rozbity nos, i obolała szczęka, i stłuczone żebra. Podkoszulek był porwany i splamiony obficie krwią. Splunął skrzepem juchy lepiącym wargi. Mrużąc oczy przed promieniami dźwignął się na łokciu i powoli uniósł głowę. Eh... Cały czas był w okolicy. Wyciągnął zmiętą paczkę z ostatnim krzywym lecz o dziwo całym papierosem. Przygryzając filtr próżno oklepywał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Westchnął leżąc w piachu na plecach, tępo wpatrzony w lazurowe niebo. Dostał zasłużony, solidny wpierdol. Ściągając po peta, by zachować go na potem, mimowolnie przyjrzał się najpierw prawej, a potem lewej ręce. Tak. Nie była to mordobicie tylko w jedną stronę. Wstał z trudem i poczłapał się włócząc nogą do baru. Musiał odebrać portfel, klucze, uregulować co trzeba i przeprosić kogo trzeba. A potem trzeba będzie się spakować na samolot. Ale wcześniej jedno piwko.





***



15 Grudnia, NYC

Kłąb dymu zza rogu wytoczył się zaraz po wylatujących tam z okien szyb. Poderwał się wypuszczając puszkę i kilka minut potem jechał już niby przypadkiem tamtędy. Mimowolnym łukiem ominął ambulans, który wyjątkowo szybko przyjechał na zgłoszenie. Z warsztatu została wciąż dymiąca dziura w ścianie. Chodnik i jezdnia jak i okoliczne auta pokryte były gruzem i pyłem. Dookoła walały się kawałki cegieł, drewna i szkła. Kołując między przewróconymi pojazdami, z miną zaciekawionego gapia zapuścił spod ciemnych okularów żurawia na zamieszanie. Z budynku wynoszono na noszach ludzi. Nie widział nigdzie motorów, więc biorąc to za dobrą monetę przyspieszył i zniknął za pierwszym zakrętem. Mimo wszystko musiał się upewnić.

- Caleb... - usłyszał jej zaskoczony głos a w tle hałas uliczny, samochodowy klakson i odgłos kół motocyklowych pożerających kolejne metry asfaltu z zawrotną prędkością.
- Cześć. - w wypuszczonym w słuchawkę jednym słowie niemal westchnienia zawarty był ciężki kamień ulgi. - Gdzie tak pędzisz kochanie? - zapytał siląc się na beztroskość.
- Do mojego dealera oczywiście - pod fasadą lekkiego tonu mógł wyczuć wyrzut. - My ćpuni już tak mamy, przyciśnie nas i trzeba palić gumy, nie ma zmiłuj carino...
Przerwał basowy dźwięk klaksonu ciężkiej ciężarówki i pisk opon. Ciągnęła po chwili.
- Jaka pogoda w L.A.?
- Aha. - udał niewzruszonego. - To uważaj na "odlot". Nie bierz tego towaru. A pogoda cudowna. Jedź ostrożnie. - dodał po chwili zawieszonego głosu. - Zimą na motorze, łatwo się położyć.
Jak na potwierdzenie jego słów najpierw usłyszał wiązankę przekleństw po hiszpańsku, a później odgłos serii puszczonej z automatu.
- Jestem ostrożna… - w zestawieniu z tłem dźwiękowym zabrzmiało to bardzo mało wiarygodnie. - A co do “odlotu”... - nawet nie pytała skąd o tym wie. Musiał zasięgnąć języka co dzieje się w NYC. - Demasiado tarde carino. Już wdepnęłam w to gówno, nada nuevo… W to i kilka innych. Sporo się dzieje...
- Dlaczego mnie to nie dziwi. - raczej powiedział niż zapytał. - Wyślę ci adres motelu jak go wynajmę. - zawiesił głos. - Będziesz chociaż w jednym kawałku do nocy?
- Postaram się... - obiecała.
Przez chwilę milczał, lecz nie za długo, bo wiedział, że dziewczyna po drugiej stronie połączenia nie ma czasu na dyrdymały w tej akurat chwili.
- Wiem. - rzucił spokojnie i pewnie. - Pogadamy potem. Nie daj się zabić. - bo ci łeb ukręcę dodał w myślach rozłączając się.

Przez jakiś czas nie mógł otrząsnąć się z natrętnie powracającej mysli, że powinien był z nia teraz być w tej chwili.





***






Długo czekał na wolne miejsce stojąc z włączonym migaczem na restauracyjnym parkingu. Zaklął pod nosem, gdy czarne Subaru nie tylko przyblokowało mu upatrzone, przez co stracił swoją okazję, to jeszcze po zaparkowaniu tym kimś okazała się kobieta. Na dodatek stanęła zajmując dwa miejsca. Nic jednak nie powiedział gdy przechodziła obok jego opuszczonej szyby cierpliwie znosząc irytację. W końcu udało się. Wszedł do restauracji.

Jimmy Crab’s Shack. Nad głowami gości wisiały zawieszone na łańcuchach rekiny, ryby piły i olbrzymie kraby. Marynarze rodem z gabinetu figur woskowych spali wsparci o burtę okrętu na który stylizowana była ściana. Pan Sato siedział przy stoliku pod oknem. Dosiadł się witając serdecznie. W blacie tkwiło w dziurze blaszane wiadro na resztki chitynowych pancerzy, ości i aromatyzowane, dezynfekujące chusteczki do mycia ociekających masłem i palców. Nie było jeszcze wody. Był to znak, że pan Sato wszedł również przed chwilą. Z pewnością miał łatwiej z parkingiem. Na pewno wysiadł z podstawionej pod drzwi czarnej limuzyny.
- Dzień dobry. – powiedział pogodnie. - Jak się pan ma ostatnimi czasy? - usiadł wygodnie i wziął od kelnera menu.
Sato wyglądał jak zwykle. Zresztą, trzy miesiące to nie tak dużo czasu. Inna sprawa, że Walters już Waltersem nie był. Qin uniósł się lekko i skłonił na powitanie.
- Nie narzekam. Wydarzenia wydają się pędzić, ale wolniej niż u pana, jak widzę - uśmiechnął się dobrodusznie, w swoim stylu.
- Eh, no właśnie. Staram się zwolnić, ale to chyba świat wokół mnie tak już pędzi – przed oczyma stanęła mu rozpędzona na motorze Felipa z rozwianym włosem puszczająca serię z karabinu maszynowego. - że i nie ma co zwalniać, bo nie nadążę za nim. - uśmiechnął się. - Zamieniam się w słuch. – nigdy nie był zbyt dobry w small talk, więc przeszedł od razu do konkretów.

Kelner w marynarskim pasiastym podkoszulku na ramiączkach akurat przyniósł wodę i małe wiaderko z lodem. Sato poczekał, aż postawi wszystko na stole, mierząc chłopaka życzliwym przyzwalającym wzrokiem, a kiedy tamten oddalił się przyjmując zamówienie na napoje i przekąski, Qin zaczął mówić o tym, co było celem tego spotkania.

- O ile wiem, krótko jesteś w mieście. Słyszałeś o czymś co zwą Odlot? - gdy zobaczył zaprzeczenie w twarzy Dafta, kontynuował - To narkotyk. Pozornie nie różni się od innych syntetyków powodujących fajne odloty w małej dawce lub świetne samopoczucie w mniejszej. Na początku go zignorowaliśmy. Teraz... nie jesteśmy pewni, czy nie popełniliśmy dużego błędu. Coraz częściej pojawiają się plotki o tym, że ma także inne właściwości. Ze robi z będącego pod wpływem bezwolną bestię, której można rozkazywać. I zabija. Pragniemy więc naprawić ten błąd. Wskazany cel to jeden z ważniejszych dilerów. Jego śmierć miałaby być ostrzeżeniem. A zdobycie rzeczy pozwoliłoby nam wybrać kierunek następnych kroków. Nie mamy wielu ludzi do tego, a wiemy w czym jesteś najlepszy.
Wysłuchał pana Sato uważnie. Odłożył menu. Nie dał po sobie poznać ani zaintrygowania, ani nie skomentował wyroku egzekucji z morałem za plotki spokojnie wymościwszy na kolanach serwetkę.
- Może być potrzebne wsparcie do odbioru gadgetu. Proponuję koordynację głosową. Będzie operator czy po prostu przekaże pan to dla kontraktora? - położył na stole nowiutki komunikator na ucho potocznie zwany "pchełką".
- To będzie ktoś pewny, lecz nie tak sprawny w sprawach... bojowych jak pan - Qin posłał mu przyjazny uśmiech. Zresztą rozmawiając z nim zwykle miało się wrażenie, że chociaż trochę zawsze się uśmiecha to nigdy nie jest to uśmiech sarkastyczny. - Ma na imię Foxie. Jej profesja... wpasowuje się w Bronx, więc nie powinna mieć problemu z podejściem. Przekażę jej to bezpośrednio. Ona może posłużyć także za kontakt przy następnych... zleceniach - westchnął i na chwilę spuścił głowę, opierając ją na rękach. - Niestety zbyt często nie udaje się uniknąć takich rozwiązań.
Przyjrzał się Azjacie ukradkiem, czując, że zamiast wypytywać o wyraźnie niekomfortowy dla Sato temat, lepiej zakończyć na tym lub po prostu wysłuchać czy ma coś jeszcze do powiedzenia.
- W porządku. Czy jest jeszcze coś co powinienem wiedzieć? – upewnił się i dzieląc uwagę podziękował kelnerowi skinieniem głowy za ciemne piwo w słoiku rozmiarów kufla.
- Kazano mi tylko przekazać, byś nic nie lekceważył. Wszystko czego dowiesz się o nowym specyfiku i Free Souls może okazać się przydatne. – poinstruował Qin pieczołowicie zabierając się za przyrządzanie herbaty.
Kiwnął głową przyjmując to do wiadomości. Zamówił sobie kraby i ogniste kule w zamyśleniu nie zwracając uwagi na wybór Azjaty. W oczekiwaniu na danie główne nie musieli rozmawiać. Akurat lecąca w tle spokojna muzyka przybrała na decybelach i nabrała weselszych rytmów niby czaczy. Kelnerzy między stolikami zaczęli, zwłaszcza ku radości obecnych w restauracji dzieci, poruszać się niczym taneczna sekcja. Wkrótce dołączyło do nich sporo patronów, zwłaszcza tych czekających przy wejściu na stoliki, jak i tych w oczekiwaniu na posiłek lub rachunek.

Zastanawiał się nad czekającym zadaniem, nowym kontakcie, dziwnym narkotyku, Felipie. Westchnął. Zanim weźmie się za poważne robienie krzywdy ludziom i maszynom, najpierw na dobry początek i rozgrzewkę, poćwiczy na krabach łamanie nóg.




***






Obserwacja handlarza Odlotem była utrudniona. Sterczał zazwyczaj na rogu jednej z przecznic otoczony grupką ziomków. Zdjąć go w miejscu publicznym nie byłoby problemu, gorzej z odebraniem holo, gdy dealer złoży się na bruku. Wybranie dogodnego miejsca też było trudne. Żulerka zazwyczaj spała do południa zaczynając uliczne życie obiadową porą normalnych ludzi i kończąc dzień nad ranem. Między wypełzaniem gangbangerów ze swych nor a zachodem zimowego słońca nie było zbyt dużo czasu. Jednak płaskie dachy kilkupiętrowych budynków były na tyle niskie, że nawet po zmroku byłby dosyć widoczny z okien mieszkańców osiedla tego blokowiska. Nie mógł liczyć na otwarte okno Leona, nawet gdyby to zrobił w połowie grudnia. Szyby zaś mogły być kuloodporne. Na dobry początek, musiał w ogóle ustalić numer mieszkania delikwenta. Z tego co pamiętał i teraz również zauważył, kolorowa mieszanka Bronxu miała niska populacje białych. Byli jak perełki w kupie czarno-brązowo-żółtego gówna. Tych nielicznych z przecznic swych dzielnic znali wszyscy na kilkanaście ulic wszeż i wzdłuż. Ich widok nie dziwił nikogo, lecz obca gęba biała przyciągała jeśli nie otwarcie złowrogi to na pewno uważniejsze i zaczepne spojrzenia. Pokręcił się trochę taksówkami po okolicy.

- Cześć. - odezwał się po odebranym połączeniu. - Znasz naszego gościa? - zapytał przechodząc z miejsca do rzeczy.
- Hej skarbie. Byłam z nim raz czy dwa. - odebrała szybko.
- U niego w domu? - zapytał Foxie. - Masz jego numer?
- Raz mnie tam zabrał, najlepiej znam sypialnię - roześmiała się. Miała słodki, swobodny głos. - Mieszka pod czterysta pierwszym numerem, czwarte piętro. Niestety na holo nie mam aktualnego, często zmienia. Albo tego głównego nie podaje takim jak ja.
- Jasne. Mieszka sam? - zapytał spokojnie, ale nieikonicznie zupełnie na luzie. - Jeżeli tak, to możesz z nim znowu się ustawić? Otworzysz drzwi w nocy. Ja zajmę się resztą.
- Będzie ciężko, bo on podejrzliwy i często sam wybiera kobiety. Spróbuję dziś wieczorem, jak będzie na zwyczajowym terenie bez całego tabunu kumpli. Obiecać nie mogę - odparła, nieco mniej swobodnie. - Nie jest to miły typek, nie będzie szkoda.
- W porządku. Tylko uważaj na siebie. Jak będziesz czuła, że coś nie gra, to nie będziemy ryzykować tobą. Wtedy przynajmniej zrobisz zwiad jego mety. - starał się brzmieć profesjonalnie, ale bez patronackiego tonu.
- Załatwione skarbie - miał wrażenie, że posłała mu całusa. - Zadzwonię, gdy coś mi się uda. On często bierze dziewczynki na pół godzinki, jeden numerek. I niekoniecznie w nocy. Będziesz kręcił się blisko mam nadzieję.

Tak właśnie robił juz kilku godzin i taki miał zamiar na najbliższą przyszłość. Z głęboko wciśniętymi w kieszenie rękoma, z przyciemnioną skórą, czarnymi jak noc szkłami kontaktowymi i niedbale zarzuconym na głowę kapturem brudnej kapoty zamierzał wtopić się w krajobraz żulerki Bronxu udając jeszcze jednego, śmierdzącego junkie. Łachmany jakie naciągnął na kark wpisywały go gdzieś między ćpuna ze stażem a zaradnego bezdomnego. Pod przebraniem miał normalną koszulę. W kieszeni zagłuszacz komunikacyjny. Uzbrojony w gnata z tłumikiem dźwięku i bojowy nóż miał plan załatwić gościa, gdy dziwka wyjdzie niby do łazienki opuszczając lokum uprzednio otwierając mu drzwi. Wślizgnie się do środka. Poczeka na dogodny moment do wyprawienia Leona na tamten świat.
Auto miało stać na tyłach budynku. Zejdzie na dół schodami lub po tych przeciwpożarowych. Niczego nie planował na ostatni guzik, bo i tak większość brała w łeb w zderzeniu z rzeczywistością, więc miał zamiar play it by the ear.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-02-2014 o 19:54.
Campo Viejo jest offline