Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-02-2014, 23:31   #11
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Godzina 8:37 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
Ootoya, Manhattan



Basri, Maroldo, Yamato

Alan pożegnał ich bez dalszych już słów, a po podróży dwoma windami w dół Corp-Tower, wydostali się na pozbawioną praktycznie słońca ulicę, ze wszystkich stron otoczoną drapaczami chmur. Ootoya, japońska restauracja z lepszej, choć nie najlepszej półki, mieściła się na tyle blisko, że Rose nie musiała nawet wzywać szofera, który samochód zaparkował na jakimś płatnym, podziemnym parkingu nieopodal.
Wjechali na trzecie piętro, a drzwi stylizowane na starą, japońską architekturę i kulturę, rozsunęły się przed nimi, ukazując przyjemne wnętrze podzielone na małe sekcje. Standardowo restauracje działały mniej więcej od południa, lecz tu było inaczej. Środek Manhattanu zakładał spotkania biznesowe o każdej porze dnia i prawdopodobnie również nocy. Ubrana w tradycyjny, czy pseudo tradycyjny strój Azjatka poprowadziła do niskiego stolika, przy którym dało się głównie klęczeć. Dla mniej “tradycyjnej” klienteli posiadano także normalne stoły.
W międzyczasie dotarł do nich krótki raport podsumowujący środowisko, w jakim miało przyjść im pracować. Wydawało się, że był to tylko zbitek informacji, które ktoś przesłał Dirkuareowi, na jego prośbę.

Cytat:
Napisał ”Raport na temat najważniejszych gangów Bonxu”
Wyszczególniono trzy gangi, poniżej krótkie podsumowanie na temat każdego.
The Rustlers
Konserwatywny gang, częściowo wzorowany na modelu “Triady”. Jego wpływy sięgają głównie na południową stronę Bonxu, dokładnych danych brak. Orientacyjne oznaczenie zajmowanych terenów w załączniku. W skład wchodzą ludzie wszelkich ras, zwykle mało lub słabo scyborgizowanych. Dobra organizacja, szerokie zaplecze. Aktualny stan niepewny. Poprzedni przywódca, Li, zmarł lub został zamordowany w niedzielę. Źródła nie są tu jednomyślne. Ciało zostało skremowane bez sekcji, co jest głównym podejrzeniem, lecz Li według zeznań świadków, bo oficjalne informacje są niedostępne, miał już ponad 80 lub 90 lat. Nie wyznaczył następcy, co może świadczyć o tym, że nie planował swojej śmierci i czuł się dobrze. Przejęcia władzy najbliżsi są:
Jin-Tieo: Najbliższy współpracownik Li, mający najwięcej do powiedzenia, lecz działający głównie zza pleców przełożonego. Określany mianem dokładnego, unikającego ryzyka, miękkiego dla niektórych, asekuracyjnego. Zajmował się zwykle finansami, wszystko czym obracał gang przechodziło przez niego.
Wściekły Han: Drugi z najbliższych współpracowników Li, w kilku cechach przeciwieństwo pierwszego. Człowiek czynu, zwykle załatwiał najpoważniejsze problemy. Przydomek zdobył ze względu na sposób załatwiania spraw. Impulsywny, lecz lojalny wobec swoich, uparty. Podobno ma sporo wszczepów, głównie wspomagających go podczas walki. W chwilach, gdy nie rozwiązywał problemów, służył jako główny ochroniarz Li. W jego ocenie raczej nie występuje słowo “głupi”, jak można by przypuszczać.
MeatBoy: Przestał używać prawdziwego imienia na tyle dawno, że zatarło się. Wiadomo o nim znacznie mniej niż o dwóch pozostałych. Na pewno służył jako “porucznik” wyznaczony do zarządzania ludźmi na granicy strefy wpływów. Twardy, konkretny, skuteczny. Prawdopodobnie były wojskowy. Silnoręki, według relacji jednak sprawiedliwy na tyle ile sprawiedliwy może być gangster. Przydomek zdobył od sposobu załatwiania wrogów, którzy najbardziej zaszli mu za skórę lub zdrajców: tłucze ich niczym tuszę na haku. Druga część przydomka może nawiązywać do głównych rywali “The Rustlers”.

BloodBoys
Gang “cyberpunkowy”, w swoim wizerunku niemal prześmiewczy. W jego skład wchodzą głównie ludzie ze wszczepami, a obecna tendencja mówi, że im ich więcej tym lepiej. Od prostych neonowych tatuaży, poprzez sztuczne kły a’la wampiry, zdejmowanie skóry z twarzy czy pałające czerwienią oczy. Wiele z widocznych wszczepów pozwala dokładniej określić rangę w gangu. Zajmują tereny głównie na północnej części Bronxu, ale ich agresywna strategia sprawia, że przejmują, często na krótko, inne strefy. Silni, zorganizowani, chociaż bez jednolitej społeczności. Dorobili się na handlu, nie tylko syntetycznymi narkotykami, ale bardziej technologią i bronią. Prowadzą też “kliniki”, gdzie przeprowadzają nielegalne operacje, zwykle przeszczepów. Mimo karykaturalnego wyglądu nie wolno ich lekceważyć. Większość poszlak tam kieruje w poszukiwaniu m.in. ośrodków, które pozwalają usuwać lub modyfikować mikrochipy, które wszczepia się dzieciom.
Główni przywódcy: The Hammer, Luis Loot, Angel
Symbol i “godło” noszone często na ubraniach: okrwawiona, dorosła twarz w ciele robota.

Free Souls
Pierwsze wpisy odnośnie ich działalności datowane są na około 2 miesiące wstecz, jeszcze bez nazwowe. Można je jednak dopasować do całości. Najbardziej tajemniczy i najbardziej agresywny gang, mający zaplecze z niewiadomego źródła. Zajmują tereny po kolei, kierując się od wschodu. Wielu tamtejszych przechodzi na ich stronę, mniejsze gangi nawet w całości, pozostając dzięki temu pod swoją starą nazwą lecz ściśle współpracując. Są zorganizowani, konkretni, bez zawahania można założyć, że posiadają bardzo dokładnie rozpisany plan. Jeśli ktoś im się opiera, działają z pełną bezwzględnością. Pod mottem wyzwolenia dusz spychają The Rustlers i BloodBoys ciągle na zachód. Niewiele konkretnego da się o nich powiedzieć, przywódca jest nieznany. Plotki głoszą, że posiadają grupę doskonałych netrunnerów, dzięki którym znają każde posunięcie przeciwników i ukrywają swoje. Skupiają jednakże wszelkich ludzi, wydaje się, że przyjmują w szeregi wszystkich, którzy przyjmą jakieś warunki, o których nikt dokładnie nie mówi. Często w grę wchodzi również przekupstwo. Firmują się niebiesko-białymi barwami. Ponoć to także oni wprowadzili na rynek nowy specyfik o ulicznej nazwie “Odlot”.

Załączniki: mapa, Jin-Tieo, Han, MeatBoy
Wyglądało na to, że to krótkie podsumowanie będzie im musiało na start wystarczyć, bowiem dalej był tylko dopisek: “W celu uzyskania dokładniejszych informacji proszę kierować się pod poniższe numery:” i tam oprócz Alana także numer do Kye’a Remo. Zarówno Mik jak i Yamato kojarzyli to nazwisko. Pracował na stanowisku szefa bezpieczeństwa sieci komputerowych i najwyraźniej kilka razy w życiu błysnął kilkoma akcjami, stając się popularny w necie.

Godzina 10:11 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
Nr 83, Inner City



Shelby

Pułkownik Ferrick nie był typem gaduły, który prowadziłby luźne pogawędki ze swoimi podkomendnymi. Teraz było tak samo, gdy James otrzymał krótkie odpowiedzi na swoje pytania, chociaż niewątpliwie nie rozwiały one wątpliwości. Przełożony dał mu do zrozumienia całkiem wprost, chociaż raczej z żalem niż jakąkolwiek złośliwością, że stał się przeżytkiem. Jeśli będzie miał szczęście, trafi do jakiś specjalnych oddziałów wojska. Innej roli związane z walką dla niego nie mieli w momencie, w którym oddziałami szturmowymi C-T stały się pół-roboty, ludzie mający w sobie tak wiele wszczepów, że ich wydajność robiła się, w niektórych kategoriach, nawet kilkanaście razy wyższa od zwykłej, ludzkiej. Nie to, że Shelby nic w sobie nie miał. Tyle, że tamci zostali do tego wręcz stworzeni. Teraz mógł być nawet sprawdzany - chociaż pułkownik raczej powątpiewał w to, że przez jakiś mających mu towarzyszyć ludzi - ale ta misja mogła pokazać korporacji szerszy zakres jego umiejętności, o ile takie posiadał. A jeśli nie, zawsze pozostawała rola ochroniarza dla innych przydzielonych do tego, jeśli sami nie będą posiadali odpowiedniego w tym zakresie szkolenia.

Przejechał przez bramę, chronionego kilkumetrowym murem, osiedla nazywanego po prostu Inner City. Osiedla dla bogatych. Mniejsze i większe, jednorodzinne domy pojawiały się z obu stron doskonale utrzymanych dróg. Gdy dojeżdżał pod wskazany numer, stało tam już miejskie suzuki i znacznie bardziej wyróżniający się czarny mustang, z którego wysiadła dwójka ludzi - murzyn w skórzanej kurtce i zdradzająca azjatyckie rysy, niska dziewczyna w luźnych spodniach i puchowej kurtce. Jeśli to oni mieli go kontrolować, to na sam wygląd imponujący raczej nie byli.


Ferrick, Remo, Shelby

Rezydencja nie różniła się praktycznie nic od innych, postawionych w tutejszej okolicy. Piękny ogród, porośnięty idealnie utrzymaną zielenią. Biała, mieniąca się w słońcu elewacja i przestrzenne, pełne wielkich okien przestrzenie w środku, już zewnątrz ujawniające sterylne, nowoczesne wnętrze człowieka, który ma pieniądze na to, by otaczać się drogimi przedmiotami i dziełami sztuki. Ann i Kye zdążyli dotrzeć do furtki i zadzwonić, gdy zaraz za mustangiem zaparkował trzeci samochód. Haker bez przyglądania się rozpoznał wysiadającego ze środka Shelbiego - trzymającego się prosto, energicznego mężczyzny o raczej przystojnej twarzy. Cała trójka zdążyła wymienić krótkie powitalne uprzejmości, gdy furtka otworzyła się, zapraszając ich do środka.

Przeszli wykonanym z jakiegoś lekko uginającego się pod stopami materiału, a drzwi domu otworzyły się tuż przed tym, jak do nich dotarli. Za nimi czekał na nich… robot. Humanoidalny, acz nie próbujący udawać prawdziwego człowieka. Przerastał Ann o pół głowy, będąc jednocześnie wyraźnie niższy od obu mężczyzn. Skłonił się delikatnie, gestem do złudzenia przypominającym ludzkie zaproszenie, wprowadził ich do środka.
- Bardzo się cieszę, ze państwo przybyli - odezwał się metalicznym, cichym głosem. - Pan Tomkins już czeka. Jestem Alex. Proszę za mną.
Poprowadził ich czystym, białym korytarzem, nieco przypominającym Ann jej własne, nowe mieszkanie - tyle, ze tutaj ściany przyozdobione zostały obrazami sztuki nowoczesnej, na których poruszały się kształty zarówno abstrakcyjne jak i zwyczajne.

Trafili najpierw do niewielkiego salonu, wyposażonego w kilka mebli i niewidoczną na pierwszy rzut oka elektronikę. Na ich widok z jednej z sof poderwała się rudowłosa kobieta, podchodząc do nich i witając się z każdym uściskiem miękkiej, lekko wilgotnej dłoni.
- Daniela Morrison. Jak dobrze, ze państwa widzę, obawiałam się, że ja jedyna postanowiłam wysłuchać prośby Scotta.
Jej głos wydawał się faktycznie zdradzać ulgę. Ubrana w czarny kostium, którego spódnica sięgała do kolan a dekolt żakietu ukazywał dość sporo, sprawiała wrażenie urzędniczki - lub koleżanki po fachu maklera giełdowego, w którego domu obecnie gościli. Na obcasach wzrostem niemal dorównywała mężczyznom wzrostem.

Robot poprowadził ich dalej, poruszając się dość sztywno, bez właściwej ludziom mechaniki ruchu - lecz bezbłędnie, jakby naprawdę doskonale wiedział co robi. Robotyka istotnie stała się niezwykle zaawansowana. Weszli schodami na piętro, gdzie automatyczny lokaj zaprosił do sporego pomieszczenia urządzonego w bardziej klasyczny sposób. Drzwi zamknęły się same, a z fotela uniósł się Scott Tomkins. Był niski, wyglądał na starego, chorego, zniechęconego i przede wszystkim - smutnego i załamanego. Spróbował się uśmiechnąć na ich powitanie, lecz to jedynie pogorszyło sprawę. Uścisk jego dłoni okazał się bardzo słaby i drżący. Ten człowiek, mimo niewątpliwie dużych pieniędzy, obecnie stanowił jedynie cień osoby, którą musiał być jeszcze jakiś czas temu.
- Witajcie, proszę usiądźcie. Panele są w oparciach na ręce, proszę zamówić sobie na co państwo mają ochotę, Alex zaraz przyniesie.
Wskazał na dwie kanapy i trzy fotele, ustawione wokół stolika. Na ścianach tutaj również wisiały obrazy, a na ziemi leżał miękki dywan. Wszystko prócz ścian w czerni, jakby razem z Tomkinsem obchodziło żałobę. Na szczęście szerokie okna wpuszczały trochę światła, mimo lekkiego przyciemnienia. Na holograficznych panelach pojawiała się cała długa lista napojów oraz mniejsza - zakąsek.

Scott zakasłał kilka razy. Nie brzmiało to dobrze. Otarł chusteczką oczy, które zaczęły po tym łzawić.
- Proszę wybaczyć, nie czuję się dobrze. Już wcześniej chorowałem, ale teraz... - westchnął ciężko, zwracając wzrok w stronę okien. - Dziękuję za przybycie, nawet jeśli część państwa jest tu z polecenia przełożonych. Ja... - zawahał się - ...mogę się wam wydać niepoważny, lecz zanim się poddam... - rozkasłał się znowu. Z fotela wysunął się jakiś inhalator, którego zawartość wstrzyknął sobie do gardła. I zaczął raz jeszcze.
- Zanim się poddam, chcę wyjaśnić co stało za śmiercią mojej Amandy. Kim są te "Dzieci Rajneesha". To znaczy, nie mam wątpliwości co do tego... - nabrał chrapliwie powietrza - ...że to sekta, skupiająca się na dostatnim życiu tych najdłużej "praktykujących" członków. Za to ich pozwałem, za bycie piramidą finansową. Każdy nowy członek musiał płacić na tych starszych. Co więcej, podejrzewam, że również... - pokręcił głową z niedowierzaniem, a po policzku spłynęła mu łza - ...oddawać się im seksualnie.

Przerwał na dłuższą chwilę, powoli się uspokajając. W tym czasie do środka bezszelestnie wszedł Alex, stawiając na stoliku zamówione napoje. Wyszedł chwilę później i Tomkins kontynuował.
- Nie mogę wam wiele pomóc, zupełnie nie czuję się na siłach, by prowadzić te poszukiwania samemu. Moja córka w jakiś sposób uwierzyła w ich brednie. Dlatego... dlatego chcę dowiedzieć się jak najwięcej. Poznać przyczynę... - zamilkł raz jeszcze, biorąc kolejny oddech. - Oczywiście zostaną państwo opłaceni. Te sprawy mogą państwo załatwić z Alexem. Na początek chciałbym, by państwo zbadali tę sektę jak najdokładniej. Z tą wiedzą wrócili do mnie. Może... może wtedy...
Wydawał się nie wiedzieć czego dokładnie chce. Oprócz jednego - dowiedzenia się dlaczego jego córka musiała zginąć.
- Podejrzewam, że to mnie chciała tam zabić, w sądzie - wyszeptał niemal na koniec. - Byłem w szpitalu i nie mogłem się zjawić. Ale to właśnie mnie nienawidziła, za ten cały proces, za moje próby wyrwania jej z tego... - łzy znowu popłynęły. Mężczyzna wydawał się coraz bardziej zmęczony. Jeśli mieli pytania, to prawdopodobnie musieli się sprężać i zadawać tylko te najważniejsze.

Godzina 10:29 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048



Daft

Cytat:
Leon. Miejsce zamieszkania: Rosedale Avenue 21, Bronx. Handlarz nowym Odlotem, zwykle nie opuszcza swojej okolicy. Handel wieczorami często na Parkchester. 3000 E$ + 4000 E$ za zdobycie jego holofonu i innych rzeczy osobistych. Podejście blisko trudne, mocno zadrutowany. Możemy cię umówić ze wspólnikiem, zbierze fanty po eliminacji celu. Jeśli będziesz zainteresowany to dopiero pierwszy z celów. Jeśli chcesz wiedzieć więcej o wszystkim, możemy umówić spotkanie.
Nawet ta krótka, zawierająca suche fakty wiadomość była jakimś urozmaiceniem od wpatrywania się w ruchliwą ulicę, na której zmieniało się wiele i jednocześnie nie zmieniało się nic. Samochody jeździły, ludzie spacerowali, ktoś się kłócił, ktoś całował. Wchodzili i wychodzili, także z tego budynku, który go interesował. Niestety, nikt na kogo aktualnie czekał. Za to ten cel z wiadomości wydawał się prosty. Wystarczy namierzyć i nacisnąć spust.
O ile nie miał energetycznej tarczy, kolejnego ultranowoczesnego wynalazku, który utrudniał życie takim jak on. Już pracowano na remedium, specjalnie spowalniającą amunicją, potrafiącą lecieć tak, by nie aktywować tego zabezpieczenia. Na razie jednak pozostawała w fazie plotek. Prototyp widzieli pewnie nieliczni.

Zobaczył ją nagle, gdy ponownie podjechała pod budynek, w którym mieszkała. Wysiadła i tym razem nie weszła do środka, a skierowała do garażu. Dosłownie minutę czy dwie później wyjeżdżała już na motorze, w skórzanej kurtce i rozwianych włosach jakże podobna do tej, która trzy miesiące wcześniej wyjeżdżała z miasta. Teraz tylko nie miała tatuaży. Zatrzymała się przy chodniku i trwała tak kilka chwil.
Czekając? Najwyraźniej. Warkot drugiego motoru oznaczał pojawienie się jakiegoś znajomego. Mężczyzna, w kasku z przesłoną, cały w skórach i na chopperze przywołującym wspomnienia o lepszych chwilach. Symbol charakterystyczny dla The Rustlers na plecach. Wymienili kilka słów i ruszyli.

Tracił ich już z oczu, bowiem skręcali w boczną przecznicę, gdy narożny warsztat samochodowy eksplodował.
Widział dokładnie języki ognia, na krótko obejmujące ulicę w swoje posiadanie. Odłamki lecące we wszystkie strony i szyby wylatujące z okien. To, o które prawie się opierał zadygotało wyraźnie, gdy huk przetoczył się przez całą okolicę. Felipę i tego drugiego zmiotło gdzieś obok. Nie byli daleko od eksplozji, lecz także nie blisko. Szansa przeżycia bardzo duża, o ile fala uderzeniowa nie rzuciła ciałem o nic niebezpiecznego.
Mimo tego, nie widział ich. Ludzie biegali. Wyła gdzieś syrena. A może alarm? Trochę piszczało w uszach.


Jesus

Życie nigdy nie toczyło się tak, jak człowiek chciał i planował. Jedno w zasadzie było w tym tylko przewidywalne: nieprzewidywalność Felipy. Kobieta, która nie mogła usiedzieć w miejscu pięciu minut, nie mogła sobie darować nowego, nawet tak ogólnego tropu, jaki podrzucił jej Remo. Jej wewnętrzne "ja" jak zwykle krzyczało "zrób to!" tak głośno, że zignorowanie tego stawało się absolutnie niemożliwe. Dostała od Jin-Tieo pistolet i kilka innych drobiazgów, dostała także człowieka do pomocy. Brick zgłosił się co prawda z opóźnieniem, lecz szczęśliwie to nie przeszkadzało. Umówiła się z nim przy swoim mieszkaniu, akurat tam zmierzając po motor.
Determinacja przede wszystkim. Mogła porzucić wiele, nie potrafiła porzucić rodziny. To nie w jej stylu. Bo skoro wypięłaby się na nich wszystkich, to co by zostało?

Przydzielonego człowieka kojarzyła bardzo słabo. Przystojny latynos, od dawna w gangu, "sprzątacz". Same ogólniki, zasłyszane gdzieś tam, kiedyś. Zwykle bowiem wystarczy słuchać, by wiedzieć. Dotarła do garażu i wydostała z niego lekko zakurzony motocykl, którego szczęśliwie nikt nie podwędził, ani nie zniszczył. Może nawet Bullet kilka razy z niego skorzystał, by nie zarósł całkiem.
Wracała na swoje. Ten motor był kolejną ze składowych, płynnie wskakujących na swoje miejsca. Wyjechała na zewnątrz i może z minutę później pojawił się Brick, podjeżdżając do niej swoim trochę ekstrawaganckim, żeby nie powiedzieć dziwacznym chopperem.
- Gotowa? - zapytał głucho zza ciemnej przesłony kasku. - Dawno mi nie dali takiej ładnej roboty.
Ruszyli nie zwlekając. Ton Bricka był swobodny, ale na robocie się znał. Musiał, skoro ciągle żył, mimo wielu akcji. Skręcili, mijając szerokim łukiem znajdujący się na rogu warsztat samochodowy i kierując się na Pelham Bay.

Coś błysnęło, uchwyciła to nagle, kątem oka, niewątpliwie dzięki swoim nowym zabawkom. Nie usłyszała eksplozji, bardziej ciszę. Podmuch powietrza, potężna siła fali uderzeniowej zmiotła ją z motoru i pociągnęła po chodniku. Z dziesięć różnych wszczepów aktywowało się jednocześnie, gdy nie panująca nad nimi jeszcze w pełni Felipa włączyła dopływ adrenaliny i wywinęła fikołka, unikając zderzenia czołowego z jakimś samochodem. Przetoczyła się po betonie, czując jak obija swoje ciało o twardą powierzchnię. Odłamki przeleciały nad nią, kurz i pył rozprzestrzenił się po ulicy za nią.

Nie zdążyła się podnieść, a Brick stał już obok i pomagał jej. Jego strój pokryty został osadem i szczątkami, ale on sam wydawał się być w lepszym stanie niż ona. Z warsztatu zostało niewiele, zaczynał rozprzestrzeniać się ogień, a Felipa odzyskiwała słuch, który zniknął na kilka krótkich chwil. Dzięki temu usłyszała krzyk latynosa.
- Spieprzają! To muszą być te skurwiele z Free Souls! - wskazał na faktycznie oddalającego się szybko vana. - Możemy ich dorwać!
Jasne, że mogli. A tamci mogli się bronić. Postawił i podprowadził jej motor. Decyzja należała do niej. Mogła to olać, nie jej sprawa. Fragment toczącej się wojny. Problem był taki, że nie miała pojęcia, gdzie jest Wayland. Namiar od Remo wskazywał tereny obecnie kontrolowane właśnie przez ten nowy gang. A oni właśnie zabili przynajmniej kilku jej znajomych, nie miała co do tego wątpliwości. Naprawiała swoją maszynkę w tym miejscu więcej niż raz.
Brick niewątpliwie pałał żądzą zemsty. Niezależnie od tego jak bardzo samobójcze by się to okazało.
 
Sekal jest offline  
Stary 16-02-2014, 14:47   #12
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Kye podjechał pod budynek z numerem 83 powoli i zgodnie ze wszelkimi przepisami, wykorzystując ten czas na przyjrzenie się okolicy. Ostatnie odwiedziny w okolicy zanotowali trzy miesiące wcześniej, w okolicznościach innych.
- Poprzednio było więcej emocji, co? - zaśmiał się w stronę Ann, zatrzymując wóz i wysiadając ze środka. Chałupa Tomkinsów nadawała się na pocztówkę reklamującą NYC. Ani dziwna, ani zachwycająca, nowoczesna za to i z zielenią. “Przyjedź do nas, może będziesz jak ten 0,01% ludności, której się udało.”
Nie byli pierwsi, nie byli też ostatni. Murzyn obserwował jednym okiem jak podjeżdża kolejny samochód, za kółkiem którego rozpoznał Shelbego. Pojazd zatrzymał się zaraz za jego własnym.

Mężczyzna wysiadający z samochodu schylił się jeszcze i na ciemną bluzę zaczął nakładać skórzany, brązowy płaszcz. Posłał jednak zaciekawione spojrzenie w stronę zaparkowanego mustanga. Właściwie to nawet odkręcił się na chwilę i nawet zrobił kilka drobnych kroków tyłem, przeciągając powłóczystym spojrzeniem po klasycznej bryle samochodu.
- Niezła maszyna. - rzucił z uznaniem gdy zbliżył się do nich na wyciągnięcie ręki. Spojrzeniem akurat na szybkiego skończył taksować mężczyznę i spoczęło na kobiecie. Uśmiechnął się lekko i wyciągnął rękę na powitanie. - James Shelby. - rzucił krótko.
- Ann Ferrick - Przedstawiła się drobna Azjatka nowo przybyłemu mężczyźnie. Po wyglądzie trudno było ocenić jej wiek, tak jak u większości przedstawicieli tej rasy. Mogła równie dobrze mieć dwadzieścia jak i czterdzieści lat. James nie miał okazji zadać żadnych pytań, bo w tym momencie otworzyły się drzwi i robot-kamerdyner wpuścił ich do wnętrza. Ann zdjęła kurtkę pod którą znajdowała się obszerna, wojskowa koszula, całkowicie kryjąca jej figurę i podała zautomatyzowanemu służącemu.
Gdy maszerowali za robocim służącym James swoim szturmowym okiem na wpółświadomie wyceniał solidność konstrukcji, kąty ostrzału, szukał zaczepów do lin i sprawdzał jaki jest system zabezpieczeń. Może nie pracował już w SWAT ale odruchy pozostały.
- Dzięki - murzyn wyszczerzył się do Shelbiego, podając mu rękę w mocnym uścisku. - Każdy ma jakąś słabość. Jestem Kye.
Widok robota przyciągnął pełną uwagę Remo, który zdejmując kurtkę, uważnie przy tym badał wzrokiem gadające urządzenie. Nie wydawał się przy tym zadowolony, podążając za tym zbyt nowoczesnym na jego gust kamerdynerem.

W przeciwieństwie do Remo Ann z wyraźną fascynacją obserwowała sprawne, zsynchronizowane ruchy robota. Podobnie jak mężczyźni nie powiedziała jednak nic więcej po za przywitaniem kolejnej osoby, która do nich dołączyła.
Razem przeszli do salonu, w którym poznali gospodarza. Azjatka usiadła na kanapie i odmówiła przyjęcia poczęstunku. Wysłuchała oświadczenia mężczyzny, a potem zapytała:
- Rozumiem, że szukał pan informacji na temat tej sekty, czy możemy otrzymać wszystkie zdobyte przez pana informacje? Po za tym, jeśli zdecyduję się zająć tą sprawą, chciałabym wiedzieć, gdzie mieszkała pańska córka i zobaczyć jej mieszkanie. Zanim jednak przejdziemy do tych spraw jestem ciekawa jakie przewidział pan wynagrodzenie za nasze zatrudnienie i jak ma się sprawa z ewentualnymi kosztami. Jest bowiem sprawą wielce prawdopodobną, że dla zdobycia informacji trzeba będzie opłacić odpowiednich ludzi, a ci najlepsi zdecydowanie nie są tani.
- Amanda najpierw mieszkała ze mną - Tomkins odpowiedział cicho, ze smutkiem. - A potem wyprowadziła się do nich. Mają gdzieś swoją siedzibę, powiedziała mi to… wykrzyczała znaczy, zabierając swoje rzeczy. Nie powiedziała gdzie. Obawiam się też, że powiedziałem większość tego co wiem. Nie szukałem za mocno, wytoczyłem pozew. Mój adwokat wiedział trochę więcej, zajmował się tym bezpośrednio, lecz niestety, był wtedy na sali… - zamilkł i głośno przełknął ślinę. - Sprawami finansowymi zajmie się Alex, tak jak mówiłem. Nie mam do tego teraz głowy - dodał zmęczonym szeptem.

Remo wziął łyka ze szklanki, którą przyniósł mu robot. Żelastwo tym razem nie przyciągnęło uwagi hakera, w pełni skupionego na Tomkinsie.
- Czyli mówi pan, że najpierw mamy się dowiedzieć ile się da o tej sekcie bez podejmowania innych działań i skontaktować ponownie z panem, żeby ustalić dalsze kroki? - upewnił się, bo nie przepadał za niekonkretnymi zleceniami. - Proszę jeszcze powiedzieć od jak dawna pańska córka się z nimi zadawała, kiedy wyprowadziła. Możemy liczyć na listę jakiś znanych jej znajomych? Płaciła sekcie ze swoich pieniędzy, ale być może istnieje precedens, pozwalający wyśledzić na jakie konto przelewano środki?
- Zaczęła kilka miesięcy temu, na początku nic o tym nie wiedziałem. Dopiero jak zaczęła się dziwnie zachowywać - Scott wpatrywał się w okno, wydawał się być oddalony myślami bardzo daleko stąd. I oddalał się coraz bardziej. - Ostatecznie wyprowadziła się, gdy dowiedziała się o pozwie. Alex zna listę przyjaciół, z listy jej holofonu. O ile mi wiadomo, z większością przez sektę przestała się kontaktować. Była jedna, która pomagała w wyprowadzce. Chyba miała na imię Monica. Być może to jednak nowa znajoma z sek… - rozkaszlał się, ponownie używając inhalatora.

Ann powiodła wzrokiem po pozostałych osobach w pomieszczeniu i typowym dla niej, wojskowym tonem, oświadczyła:
- Nie będziemy pana więcej męczyć. Skoro wszystkie interesujące nas informacje otrzymamy od Alexa, najlepiej będzie jeśli przejdziemy do tej części rozmowy. Czy mamy w tym celu przenieść się do innego pomieszczenia?
Mężczyzna skinął głową, wskazując im ręką drzwi za którymi zniknął robot, cały czas nie odrywając ust od inhalatora.
Ferrick nie miała zamiaru tracić więcej czasu. Wypowiedziała grzecznościową formułkę pożegnalną i ruszyła do wyjścia z pokoju. Remo również wstał, widząc, że Tomkins przestaje rejestrować swoich gości. Położył mu dłoń na ramieniu w geście pocieszenia.
- Moje kondolencje. Zrobimy co się da.
Nie czekając na odpowiedź podążył za Ann.

Daniela, która milczała przez całą tę wymianę zdań, także wstała, zbliżyła się do Scotta i ukucnęła, szepcząc mu coś. Wydawała się blada i mocno poruszona historią maklera. Pozostali po wyjściu od razu spotkali Alexa, czekającego na nich przy schodach.
- Proszę za mną do salonu - jego głos brzmiał mechanicznie i nie miał w sobie emocji, chociaż twórcy postarali się o modelowanie go i próbowali uczynić bardziej ludzkim, co jednak nie do końca wyszło. Robot wskazał im miejsca. Rudowłosa kobieta dołączyła po krótkiej chwili. Rozbłysnął ekran holograficzny, na którym coś notowała, w chwili, gdy Alex przemówił.
- Pan Tomkins dał mi wszelkie upoważnienia do prowadzenia z państwem negocjacji oraz przekazania państwu tych danych, które wiążą się ze sprawą. Na początek pozwolę sobie zaproponować wynagrodzenie w wysokości dziesięciu tysięcy eurodolarów na każdą osobę, która podpisze umowę.
Na blacie pojawiła się treść i ich rozmówca przesunął ją pod oczy każdego do przejrzenia. Była jasna i przejrzysta, dość krótka i zawierała tylko zgodę na odszukanie wszelakich informacji o “Dzieciach Rajneesha” oraz poznanie przyczyny takiego zachowania córki Scotta. Za porzucenie poszukiwań groziła zaś tylko grzywna finansowa. Każdy zapoznany z różnymi umowami zdawał sobie sprawę jak bardzo ta jest jasna i prosta, niczym napis “w niczym nie zamierzamy państwa oszukać”.

***

Wszedł do swojego biura, kpiącej nazwy na zakątek open-space, gdzie niewiele się zmieniło od czasu jego wyjścia. Ludzkie roboty siedziały i odklepywały swoje, w zdecydowanej większości myśląc tylko o godzinie szesnastej, kiedy to większość wyłaziła, pakowała się do komunikacji miejskiej i wracała do swoich małych mieszkanek, aby robić to co teraz tylko minimalnie inaczej. Angażowali się najlepsi, ambitni i z potencjałem. Pozostałych dałoby się zastąpić Alexem. Kye przyznawał sam przed sobą, że takie istoty rozpraszały go. Niepokoiły. Pierwszy krok postawiony dawno temu, nagle wyrastający na siedmiomilowe stąpnięcie zmuszające grunt do potężnych drgań.

Przyzwyczaił się do wszelkich tego typu mechanizmów i bytów występujących w wirtualnym świecie. Przebywając w rzeczywistym, pragnął rzeczywistości. Ludzi, nie ludzkopodobnych bytów mających udawać, lub naprawdę będących mądrzejszymi od standardowych zjadaczy chleba. Wirtualne byty przeniesione w świat materialny. To jak seks za pomocą urządzeń. Przyjemny niby, a różnica ogromna, nie do porównania wręcz. Jeśli w ten sposób miałaby wyglądać przyszłość, to on nie chciał tego dożyć. Wyrwał się z ponurych myśli, ostatnimi czasy rzadko go ogarniających, co samo w sobie już stawało się ciekawe. Domyślał się powodów, aczkolwiek jeszcze nie był ich całkowicie pewien.

Miał jakąś godzinę do następnego spotkania. Wystarczająco czasu. Rzucił kurtkę na wieszak, krzesło podsunęło się samo, chwytając cielsko murzyna, już zajętego przeglądaniem ekranu. Zostawił w spokoju gangi, dając im więcej czasu. Moc obliczeniowa, która mu przydzielano w robocie, wcale nie była taka wielka w porównaniu do ilości danych do przegrzebania. Zamiast tego dopisał nowe frazy. Automatykę bez przydzielania jej ludzkich cech haker uznawał za ultra przydatną. Oszczędzała czas. “Dzieci Rajneesha”, połączone z frazą “Izaac White”. Osobno o Amandzie, nie spodziewając się niczego poza wiadomościami o wczorajszym zamachu. I jeszcze klucz. Kilka minut ustawień i przygotowania, a sprzęt załatwiał resztę. Żyć nie umierać. Przez komunikator wezwał dziewczynę. Przez ponad dwie godziny powinna mieć jakieś wyniki.

- Same plotki - rzuciła mu na wejściu, przysiadając bez żenady na jego biurku. Krótka spódniczka odsłaniała jej nogi i wężowaty wzorek na rajstopach. - Huczy od nich w sieci. Pierwsze pewne wzmianki dwa miesiące wstecz, kiedy nadawano temu nazwę. Są mało oryginalni. - Zainteresowała się swoimi kolorowymi paznokciami, zezując na Remo. - Nie wiem co chcesz wiedzieć, więc co znajdę zawrę w podsumowaniu. Obecnie wiem na pewno, że podają go w różnych dawkach. Najmniejsza poprawia nastrój, wzmacnia ciało, człowieka cieszą najmniejsze rzeczy. Mocniejsza wprawia w haluny. Konkretne, jak spełnianie fantazji. Nie czaję gości, którzy odpieprzają takie głupoty, nic nie pamiętają a i tak wydają grubą kasę na taki syf. Sprzedają to tylko na Bronxie. Pięć potwierdzonych trupów, wadliwa partia. Plotki o tym, że czasami ludzie na halunach robią naprawdę dziwne rzeczy - wzruszyła ramionami i unosząc wzrok prosto na murzyna. - Nie byłam w stanie jeszcze potwierdzić tych dwóch rzeczy na pewno. Podejrzewam, że trzeba kopać poza… oficjalnymi kanałami - uśmiechnęła się słodko, a w policzkach pojawiły się dołeczki. Była ładna i wiedziała o tym, prowokując.

Kye odpowiedział jej zamyślonym spojrzeniem. Pokręcił głową.
- Pozostań przy oficjalnych kanałach, jak się to zmieni, dam znać. Wyciągnij mi kilka osób, co mogą coś wiedzieć. Kogoś po halucynacjach też. Narkotyk się rozprzestrzenia?
- Nope - zagryzła wargę, szorując paznokciami po udach. - Odstrzelili jednego czy dwóch, co próbowali sprzedawać gdzie indziej. Dilerzy sami nie wiedzą wiele, pośrednik przez pośrednika i nikt nie wie skąd syf pochodzi. Stawiają wszyscy na Free Souls. Ja na razie nie jestem przekonana, wierzę jedynie w to, że współpracują.
- Dobra, grzeb dalej. Jak sam się dowiem co najbardziej potrzebne, będzie świetnie. Spróbujemy może u tych ludzi. Zainteresowana pracą terenową?
- Jasne staruszku - zaśmiała się i zeskoczyła z biurka, klepiąc Remo w udo. - Byleby było ciekawie. Ciao! - mrugnęła, puściła całusa i poszła na swoje miejsce.

***

Przed spotkaniem z niejaką Rose Basri pozostało mu jedno do zrobienia. Przyjrzał się wyświetlonemu na ekranie artykułowi, datowanemu na dwa lata wstecz, jeszcze z logiem EveryDayNewYork w rogu. Deevon Teener. Początkowo sądził, że to facet. Teraz, że babo-facet. Ta gorsza odmiana. Nie wygrzebał o niej wiele, te artykuły głównie. W archiwum przeglądarki wyłącznie, zakopane głęboko. Na samym portalu nic. Kolesie musieli mieć hajs, by posmarować za zniknięcie czegoś takiego. Powszechna opinia głosiła, że gangi srały kasą.
Informacji tego typu nie dało się zebrać chodząc po ulicach.
Prześledził więc kontakty Deevon, powiązania i przeszukał zdjęcia. Tego typu śledztwo, sięgające dwa lata wstecz, wymagało czegoś więcej niż tylko dobrych skryptów. Nie znalazł wiele, prócz być może potwierdzenia jej związania z Felipą. Latynoska miała aż takie chody, żeby utrzymać koleżankę przy życiu? Każdy szanujący się gang powinien odstrzelić wścibską dziennikarkę. Na przestrogę.
Dotarł do numeru, który mógł go bezpośrednio doprowadzić do Teener i zawahał się. Wstał i zarzucił na ramiona marynarkę, swoje kroki kierując na ósme piętro. Zajęcie się nią zostawiał nowym pupilom Alana.
 
Widz jest offline  
Stary 16-02-2014, 18:41   #13
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Kilka dni wcześniej, CA

Wściekły, wciąż dysząc jak rozjuszony niedźwiedź, zeskoczy z trapu na pomost nie zwracając uwagi na zgorszone spojrzenia sąsiadów z okolicznych jachtów. Słońce zachodziło. Niewielkie fale odbijały czerwoną łunę kołysząc zacumowanymi łajbami niczym kołyskami. Wsiadł do auta zatrzaskując ze złością drzwi grafitowego Jeepa. Ruszył z piskiem czterech opon nie mając jeszcze pomysłu dokąd jechać. Pruł przed siebie wzdłuż wybrzeża po wijących się skalnych półkach. Na południe. Ścigał się z wiatrem, mewami i powodami dla których powinien się zawrócić. Pędził w ciszy mąconej tylko szumem wiatru w uchylonych szybach. W głowie wciąż słyszał jej głos. Nie tak to miało być... Wracał na jacht pełen radości, z rosnącą piersią, wypełniony planami. Wyjął z kieszeni zdjęcie i nie spoglądając na nie wypuścił palców niedoszłą niespodziankę. Fotka wirując poszybowała w objęcia oceanicznej bryzy.

Po zmroku zjechał na pobocze zatrzymując sie przed jakimś motelem na odludziu tylko dlatego, że już od dawna świeciła się rezerwa. Neon „Vacancy” mrugał jakby nie mógł się zdecydować.

Wziął pokój od niegdyś pięknej kobiety, lecz z wciąż niczego sobie biustem, której niestety delikatnie zalatywało z ust czosnkiem. Szedł piaszczystym poboczem do długiego parterowego budynku, gdzie jedno z wielu drzwi prowadziło do jego na tę noc łóżka. Pierwszy raz od trzech miesięcy prawie, miał zasypiać w pustym... Z prawej strony parkingu dolatywały dźwięki stłumionej muzyki. Muzyka przybrała na sile i wyrazistości na moment, gdy ktoś wychodząc uchylił drzwi. Why the hell not?

W barze jak to w barze w takim miejscu o tej porze. Połowa patronów była pijana a reszta na dobrej ku temu drodze. Szafa grała, bilardowe kule toczyły się po stole, ktoś rzucał lotkami do tarczy. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy wszedł i podszedł do baru prócz starego barmana. Dziadek odmawiał przyjęcia do wiadomości przemijania czasu. Długie siwe włosy opięte czerwoną bandaną, rozlazłe i wyblakłe tatuaże na zwiotczałych, choć wciąż szerokich barach i skórzana kamizelka wystarczyły by zgadnąć, że to weteran dwóch kółek.

Nie chciał myśleć o tym, że pewnie już jest po odprawie a może nawet leci na wschodnie wybrzeże. Najpierw kilka godzin przesiedział pochylony nad szynkwasem. Kiedy już myślał, że ten dzień miał już wystarczająco wiele wrażeń, ten pijany, głośny buc znowu wylał piwo i tym razem ochlapał przy tym oczywiście niecący. Zdarza się. I jemu nie też w przeszłości nie jeden raz. Teraz jednak potrzebował tych kilku kropel jak spierzchnięte usta na pustyni. Złapał za kudły faceta i pociągnął do tyłu, a gdy tamten odchylił się, on z rozmachem zdzielił prosto w tępo zdziwioną twarz.





***





Ocknął się na poboczu. Zbudziło go słońce rażące po przymkniętych powiekach lub spacerująca leniwie po ramieniu jaszczurka. Łeb napierdalał okrutnie. I rozbity nos, i obolała szczęka, i stłuczone żebra. Podkoszulek był porwany i splamiony obficie krwią. Splunął skrzepem juchy lepiącym wargi. Mrużąc oczy przed promieniami dźwignął się na łokciu i powoli uniósł głowę. Eh... Cały czas był w okolicy. Wyciągnął zmiętą paczkę z ostatnim krzywym lecz o dziwo całym papierosem. Przygryzając filtr próżno oklepywał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Westchnął leżąc w piachu na plecach, tępo wpatrzony w lazurowe niebo. Dostał zasłużony, solidny wpierdol. Ściągając po peta, by zachować go na potem, mimowolnie przyjrzał się najpierw prawej, a potem lewej ręce. Tak. Nie była to mordobicie tylko w jedną stronę. Wstał z trudem i poczłapał się włócząc nogą do baru. Musiał odebrać portfel, klucze, uregulować co trzeba i przeprosić kogo trzeba. A potem trzeba będzie się spakować na samolot. Ale wcześniej jedno piwko.





***



15 Grudnia, NYC

Kłąb dymu zza rogu wytoczył się zaraz po wylatujących tam z okien szyb. Poderwał się wypuszczając puszkę i kilka minut potem jechał już niby przypadkiem tamtędy. Mimowolnym łukiem ominął ambulans, który wyjątkowo szybko przyjechał na zgłoszenie. Z warsztatu została wciąż dymiąca dziura w ścianie. Chodnik i jezdnia jak i okoliczne auta pokryte były gruzem i pyłem. Dookoła walały się kawałki cegieł, drewna i szkła. Kołując między przewróconymi pojazdami, z miną zaciekawionego gapia zapuścił spod ciemnych okularów żurawia na zamieszanie. Z budynku wynoszono na noszach ludzi. Nie widział nigdzie motorów, więc biorąc to za dobrą monetę przyspieszył i zniknął za pierwszym zakrętem. Mimo wszystko musiał się upewnić.

- Caleb... - usłyszał jej zaskoczony głos a w tle hałas uliczny, samochodowy klakson i odgłos kół motocyklowych pożerających kolejne metry asfaltu z zawrotną prędkością.
- Cześć. - w wypuszczonym w słuchawkę jednym słowie niemal westchnienia zawarty był ciężki kamień ulgi. - Gdzie tak pędzisz kochanie? - zapytał siląc się na beztroskość.
- Do mojego dealera oczywiście - pod fasadą lekkiego tonu mógł wyczuć wyrzut. - My ćpuni już tak mamy, przyciśnie nas i trzeba palić gumy, nie ma zmiłuj carino...
Przerwał basowy dźwięk klaksonu ciężkiej ciężarówki i pisk opon. Ciągnęła po chwili.
- Jaka pogoda w L.A.?
- Aha. - udał niewzruszonego. - To uważaj na "odlot". Nie bierz tego towaru. A pogoda cudowna. Jedź ostrożnie. - dodał po chwili zawieszonego głosu. - Zimą na motorze, łatwo się położyć.
Jak na potwierdzenie jego słów najpierw usłyszał wiązankę przekleństw po hiszpańsku, a później odgłos serii puszczonej z automatu.
- Jestem ostrożna… - w zestawieniu z tłem dźwiękowym zabrzmiało to bardzo mało wiarygodnie. - A co do “odlotu”... - nawet nie pytała skąd o tym wie. Musiał zasięgnąć języka co dzieje się w NYC. - Demasiado tarde carino. Już wdepnęłam w to gówno, nada nuevo… W to i kilka innych. Sporo się dzieje...
- Dlaczego mnie to nie dziwi. - raczej powiedział niż zapytał. - Wyślę ci adres motelu jak go wynajmę. - zawiesił głos. - Będziesz chociaż w jednym kawałku do nocy?
- Postaram się... - obiecała.
Przez chwilę milczał, lecz nie za długo, bo wiedział, że dziewczyna po drugiej stronie połączenia nie ma czasu na dyrdymały w tej akurat chwili.
- Wiem. - rzucił spokojnie i pewnie. - Pogadamy potem. Nie daj się zabić. - bo ci łeb ukręcę dodał w myślach rozłączając się.

Przez jakiś czas nie mógł otrząsnąć się z natrętnie powracającej mysli, że powinien był z nia teraz być w tej chwili.





***






Długo czekał na wolne miejsce stojąc z włączonym migaczem na restauracyjnym parkingu. Zaklął pod nosem, gdy czarne Subaru nie tylko przyblokowało mu upatrzone, przez co stracił swoją okazję, to jeszcze po zaparkowaniu tym kimś okazała się kobieta. Na dodatek stanęła zajmując dwa miejsca. Nic jednak nie powiedział gdy przechodziła obok jego opuszczonej szyby cierpliwie znosząc irytację. W końcu udało się. Wszedł do restauracji.

Jimmy Crab’s Shack. Nad głowami gości wisiały zawieszone na łańcuchach rekiny, ryby piły i olbrzymie kraby. Marynarze rodem z gabinetu figur woskowych spali wsparci o burtę okrętu na który stylizowana była ściana. Pan Sato siedział przy stoliku pod oknem. Dosiadł się witając serdecznie. W blacie tkwiło w dziurze blaszane wiadro na resztki chitynowych pancerzy, ości i aromatyzowane, dezynfekujące chusteczki do mycia ociekających masłem i palców. Nie było jeszcze wody. Był to znak, że pan Sato wszedł również przed chwilą. Z pewnością miał łatwiej z parkingiem. Na pewno wysiadł z podstawionej pod drzwi czarnej limuzyny.
- Dzień dobry. – powiedział pogodnie. - Jak się pan ma ostatnimi czasy? - usiadł wygodnie i wziął od kelnera menu.
Sato wyglądał jak zwykle. Zresztą, trzy miesiące to nie tak dużo czasu. Inna sprawa, że Walters już Waltersem nie był. Qin uniósł się lekko i skłonił na powitanie.
- Nie narzekam. Wydarzenia wydają się pędzić, ale wolniej niż u pana, jak widzę - uśmiechnął się dobrodusznie, w swoim stylu.
- Eh, no właśnie. Staram się zwolnić, ale to chyba świat wokół mnie tak już pędzi – przed oczyma stanęła mu rozpędzona na motorze Felipa z rozwianym włosem puszczająca serię z karabinu maszynowego. - że i nie ma co zwalniać, bo nie nadążę za nim. - uśmiechnął się. - Zamieniam się w słuch. – nigdy nie był zbyt dobry w small talk, więc przeszedł od razu do konkretów.

Kelner w marynarskim pasiastym podkoszulku na ramiączkach akurat przyniósł wodę i małe wiaderko z lodem. Sato poczekał, aż postawi wszystko na stole, mierząc chłopaka życzliwym przyzwalającym wzrokiem, a kiedy tamten oddalił się przyjmując zamówienie na napoje i przekąski, Qin zaczął mówić o tym, co było celem tego spotkania.

- O ile wiem, krótko jesteś w mieście. Słyszałeś o czymś co zwą Odlot? - gdy zobaczył zaprzeczenie w twarzy Dafta, kontynuował - To narkotyk. Pozornie nie różni się od innych syntetyków powodujących fajne odloty w małej dawce lub świetne samopoczucie w mniejszej. Na początku go zignorowaliśmy. Teraz... nie jesteśmy pewni, czy nie popełniliśmy dużego błędu. Coraz częściej pojawiają się plotki o tym, że ma także inne właściwości. Ze robi z będącego pod wpływem bezwolną bestię, której można rozkazywać. I zabija. Pragniemy więc naprawić ten błąd. Wskazany cel to jeden z ważniejszych dilerów. Jego śmierć miałaby być ostrzeżeniem. A zdobycie rzeczy pozwoliłoby nam wybrać kierunek następnych kroków. Nie mamy wielu ludzi do tego, a wiemy w czym jesteś najlepszy.
Wysłuchał pana Sato uważnie. Odłożył menu. Nie dał po sobie poznać ani zaintrygowania, ani nie skomentował wyroku egzekucji z morałem za plotki spokojnie wymościwszy na kolanach serwetkę.
- Może być potrzebne wsparcie do odbioru gadgetu. Proponuję koordynację głosową. Będzie operator czy po prostu przekaże pan to dla kontraktora? - położył na stole nowiutki komunikator na ucho potocznie zwany "pchełką".
- To będzie ktoś pewny, lecz nie tak sprawny w sprawach... bojowych jak pan - Qin posłał mu przyjazny uśmiech. Zresztą rozmawiając z nim zwykle miało się wrażenie, że chociaż trochę zawsze się uśmiecha to nigdy nie jest to uśmiech sarkastyczny. - Ma na imię Foxie. Jej profesja... wpasowuje się w Bronx, więc nie powinna mieć problemu z podejściem. Przekażę jej to bezpośrednio. Ona może posłużyć także za kontakt przy następnych... zleceniach - westchnął i na chwilę spuścił głowę, opierając ją na rękach. - Niestety zbyt często nie udaje się uniknąć takich rozwiązań.
Przyjrzał się Azjacie ukradkiem, czując, że zamiast wypytywać o wyraźnie niekomfortowy dla Sato temat, lepiej zakończyć na tym lub po prostu wysłuchać czy ma coś jeszcze do powiedzenia.
- W porządku. Czy jest jeszcze coś co powinienem wiedzieć? – upewnił się i dzieląc uwagę podziękował kelnerowi skinieniem głowy za ciemne piwo w słoiku rozmiarów kufla.
- Kazano mi tylko przekazać, byś nic nie lekceważył. Wszystko czego dowiesz się o nowym specyfiku i Free Souls może okazać się przydatne. – poinstruował Qin pieczołowicie zabierając się za przyrządzanie herbaty.
Kiwnął głową przyjmując to do wiadomości. Zamówił sobie kraby i ogniste kule w zamyśleniu nie zwracając uwagi na wybór Azjaty. W oczekiwaniu na danie główne nie musieli rozmawiać. Akurat lecąca w tle spokojna muzyka przybrała na decybelach i nabrała weselszych rytmów niby czaczy. Kelnerzy między stolikami zaczęli, zwłaszcza ku radości obecnych w restauracji dzieci, poruszać się niczym taneczna sekcja. Wkrótce dołączyło do nich sporo patronów, zwłaszcza tych czekających przy wejściu na stoliki, jak i tych w oczekiwaniu na posiłek lub rachunek.

Zastanawiał się nad czekającym zadaniem, nowym kontakcie, dziwnym narkotyku, Felipie. Westchnął. Zanim weźmie się za poważne robienie krzywdy ludziom i maszynom, najpierw na dobry początek i rozgrzewkę, poćwiczy na krabach łamanie nóg.




***






Obserwacja handlarza Odlotem była utrudniona. Sterczał zazwyczaj na rogu jednej z przecznic otoczony grupką ziomków. Zdjąć go w miejscu publicznym nie byłoby problemu, gorzej z odebraniem holo, gdy dealer złoży się na bruku. Wybranie dogodnego miejsca też było trudne. Żulerka zazwyczaj spała do południa zaczynając uliczne życie obiadową porą normalnych ludzi i kończąc dzień nad ranem. Między wypełzaniem gangbangerów ze swych nor a zachodem zimowego słońca nie było zbyt dużo czasu. Jednak płaskie dachy kilkupiętrowych budynków były na tyle niskie, że nawet po zmroku byłby dosyć widoczny z okien mieszkańców osiedla tego blokowiska. Nie mógł liczyć na otwarte okno Leona, nawet gdyby to zrobił w połowie grudnia. Szyby zaś mogły być kuloodporne. Na dobry początek, musiał w ogóle ustalić numer mieszkania delikwenta. Z tego co pamiętał i teraz również zauważył, kolorowa mieszanka Bronxu miała niska populacje białych. Byli jak perełki w kupie czarno-brązowo-żółtego gówna. Tych nielicznych z przecznic swych dzielnic znali wszyscy na kilkanaście ulic wszeż i wzdłuż. Ich widok nie dziwił nikogo, lecz obca gęba biała przyciągała jeśli nie otwarcie złowrogi to na pewno uważniejsze i zaczepne spojrzenia. Pokręcił się trochę taksówkami po okolicy.

- Cześć. - odezwał się po odebranym połączeniu. - Znasz naszego gościa? - zapytał przechodząc z miejsca do rzeczy.
- Hej skarbie. Byłam z nim raz czy dwa. - odebrała szybko.
- U niego w domu? - zapytał Foxie. - Masz jego numer?
- Raz mnie tam zabrał, najlepiej znam sypialnię - roześmiała się. Miała słodki, swobodny głos. - Mieszka pod czterysta pierwszym numerem, czwarte piętro. Niestety na holo nie mam aktualnego, często zmienia. Albo tego głównego nie podaje takim jak ja.
- Jasne. Mieszka sam? - zapytał spokojnie, ale nieikonicznie zupełnie na luzie. - Jeżeli tak, to możesz z nim znowu się ustawić? Otworzysz drzwi w nocy. Ja zajmę się resztą.
- Będzie ciężko, bo on podejrzliwy i często sam wybiera kobiety. Spróbuję dziś wieczorem, jak będzie na zwyczajowym terenie bez całego tabunu kumpli. Obiecać nie mogę - odparła, nieco mniej swobodnie. - Nie jest to miły typek, nie będzie szkoda.
- W porządku. Tylko uważaj na siebie. Jak będziesz czuła, że coś nie gra, to nie będziemy ryzykować tobą. Wtedy przynajmniej zrobisz zwiad jego mety. - starał się brzmieć profesjonalnie, ale bez patronackiego tonu.
- Załatwione skarbie - miał wrażenie, że posłała mu całusa. - Zadzwonię, gdy coś mi się uda. On często bierze dziewczynki na pół godzinki, jeden numerek. I niekoniecznie w nocy. Będziesz kręcił się blisko mam nadzieję.

Tak właśnie robił juz kilku godzin i taki miał zamiar na najbliższą przyszłość. Z głęboko wciśniętymi w kieszenie rękoma, z przyciemnioną skórą, czarnymi jak noc szkłami kontaktowymi i niedbale zarzuconym na głowę kapturem brudnej kapoty zamierzał wtopić się w krajobraz żulerki Bronxu udając jeszcze jednego, śmierdzącego junkie. Łachmany jakie naciągnął na kark wpisywały go gdzieś między ćpuna ze stażem a zaradnego bezdomnego. Pod przebraniem miał normalną koszulę. W kieszeni zagłuszacz komunikacyjny. Uzbrojony w gnata z tłumikiem dźwięku i bojowy nóż miał plan załatwić gościa, gdy dziwka wyjdzie niby do łazienki opuszczając lokum uprzednio otwierając mu drzwi. Wślizgnie się do środka. Poczeka na dogodny moment do wyprawienia Leona na tamten świat.
Auto miało stać na tyłach budynku. Zejdzie na dół schodami lub po tych przeciwpożarowych. Niczego nie planował na ostatni guzik, bo i tak większość brała w łeb w zderzeniu z rzeczywistością, więc miał zamiar play it by the ear.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-02-2014 o 19:54.
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-02-2014, 18:45   #14
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
James po drodze zastanawiał się nad tą całą sprawą. Na pewno nie była z dziedziny jego specjalności ale z drugiej strony zdaje się, że stary żołnierz miał trochę racji. Te supercyborgi i roboty mogły być szybsze czy wytrzymalsze od ludzkich wojowników takich jak on czy Ferric ale na pewno nie były tak uniwersalne jak oni. W końcu był mimo wszystko gliną to i mógł się zabrać, za tą gliniarską robotę.


Na miejscu spotkał dwójkę podobnych mu gości. W środku jeszcze tą Denielle, samego Tomkinsa i jego mechanicznego służącego. James przysłuchiwał się rozmowie niewiele się wtrącając. Ta parka działała jak zgrany duet negocjatorów. Widać było, że nie robią tego po raz pierwszy. Ponadto wypytali się mniej więcej o to co sam miał ochotę się spytać, więc nie widział sensu im przerywać. Wyszedł razem z nimi i udał się za mechanicznym służącym. Nie przypadł mu on do gustu, jakoś z natury nie lubił rzeczy, które niby miały zastąpić prawdziwych gliniarzy. Ten był pewnie zupełnie innym modelem, ale jednak niechęć była dość wyraźna, choć trzymał ją dla siebie.


Wziął do ręki dokument umowy i go przeczytał. Nie był prawnikiem, ale zdawało się mu, że nie odbiega specjalnie od normy. No i właściwie było tym samym co zlecił mu pułkownik więc nie zwlekając dłużej podpisał dokument. Następnie zwrócił się do Alexa.

- Pan Tomkins mówił nam, że jego śp prawnik zgromadził sporo materiałów na temat tej sekty. Rozumiem, że część została zniszczona na sali sądowej, ale bardzo by nam ułatwiło sprawę, gdybyśmy uzyskali dostęp do tych materiałów, Zaoszczędziłoby nam to czasu i wysiłku jeśli nie musielibyśmy przechodzić przez te same mosty co ten prawnik. - rzekł do humanoidalnej maszyny.

- Ponadto czy jest możliwość uzyskania dostępu do sali sądowej gdzie to się stało? Chciałbym zobaczyć to miejsce. Szczerze mówiąc podgląd do kamer systemu bezpieczeństwa z budynku i okolic też byłby jak najbardziej na miejscu. - spytał ponownie. Zamierzał wycisnąć z robota i jego pracodawcy każdą pomoc jaką tylko mógł. Zwłaszcza, nie chciał tracić czasu jeśli musieliby dumać w tę i z powrotem po coś tam.


Ann wzięła do ręki umowę i w czasie kiedy były policjant zadawał swe pytania uważnie ją studiowała. Gdy skończył stwierdziła:

- Cóż dziesięć tysięcy kary za odstąpienie od umowy to pokaźna suma. Mam nadzieję, że dostaniemy jakąś zaliczkę? Po za tym interesuje mnie kwota przeznaczona na koszty. Czy jest przewidziana jakaś pula, czy mamy się każdorazowo zgłaszać po pieniądze?

Alex wysłuchał ich, siedząc niczym kij od szczotki. Raz czy dwa mrugnął powiekami, być może jego oczy faktycznie potrzebowały jakiegoś odświeżania. Cóż, w końcu rozmawiali z maszyną.

- Przekażę panu Tomkinsowi tę prośbę - odparł najpierw na pytanie Shelbiego.

- Jeśli otrzymam upoważnienie, postaram się dostarczyć wszystkie dokumenty. Niestety, dostępu do sali sądowej zabroniła policja. Nawet panu Tomkinsowi nie pozwolono wejść ani obejrzeć nagrania. - Coś się przestawiło i odezwał się zupełnie inny głos, jakby z odtworzenia. - “Śledztwo trwa, panie Tomkins. Obawiam się, że do czasu jego zakończenia wszelkie dowody są niedostępne dla osób cywilnych. Proszę mi wierzyć, robimy wszystko co w naszej mocy, by odkryć przyczynę zamachu.”. - Robot zatrzymał odtwarzanie i płynnie przeszedł do swojej normalnej, mechanicznej mowy i skierował spojrzenie na Ferrick: - Przewidziany jest tysiąc zaliczki. Jeśli będą jakieś koszty lub konieczność wynajęcia innego specjalisty, proszę zgłosić się do mnie wraz z fakturą za te usługi.

- Mamy ograniczony czas na znalezienie potrzebnych informacji? - wtrąciła się nagle milcząca wcześniej Daniele. - Pan Tomkins mówił, że możesz nam dostarczyć informacji na temat kontaktów Amandy. Interesują mnie też przelewy pieniężne. Czy dziewczyna miała dostęp do kont swojego ojca?

- Im prędzej tym lepiej - odpowiedział Alex. - Panu Tomkinsowi mogło nie zostać wiele czasu. Terminu ostatecznego brak. Panna Amanda nie miała dostępu do kont ojca, póki się nie wyprowadziła, miała własne, zanim nie przelała wszystkich środków na inne, niedostępne dla mnie. Mogę dostarczyć wyciągi, tak jak listę kontaktów.

- Faktury? - Skośne, dziwnie zielone, oczy Azjatki zrobiły się nagle idealnie okrągłe - Jak ty sobie niby wyobrażasz takie faktury? Przecież w wielkim prawdopodobieństwem będziemy musieli działać w szarej strefie. - Pokręciła głową - Cóż osobiście nie mam zamiaru płacić za niespodziewane wydatki z własnych pieniędzy. Jeśli nie uzgodnisz ze swoim panem bardziej realnych warunków, możemy niczego się nie dowiedzieć. Chciałabym w takim razie by, w kontrakcie dopisano uwagę, że w przypadku natrafienia na problemy związane z wynagrodzeniem dla ewentualnych “specjalistów” - ostatnie słowo wymówiła ze szczególnym naciskiem - będziemy mogli unieważnić kontrakt bez ponoszenia kary finansowej. Oczywiście takie podejście z pewnością wydłuży także nasze działania. - Nachyliła się w kierunku robota i popatrzyła w jego dziwne, sztuczne oczy:
- Informacje kosztują Alex, a ci którzy mają te najlepsze zazwyczaj nie przepadają za płaceniem podatków.

- Pan Tomkins bardzo lubi mieć kontrolę nad swoimi wydatkami. - Alex nawet nie drgnął, mrugnąwszy jeszcze ze dwa razy. Na upartego można było uznać, że zachowanie Ann lekko go zaciekawiło, lecz czy dało się podpinać do niego ludzkie reakcje, mimikę i ton głosu? - Zgodnie z jego wytycznymi możemy ustalić wspólny rachunek opiewający na sumę pięciu tysięcy, z którego będą mogli państwo wypłacać sumy z opisem na co zostały przeznaczone. Opis ten oczywiście trafi tylko do mnie i pana Tomkinsa, nie do osób odbierających zapłatę. Dziewczyna skinęła głową:

- Dobrze, możemy tak zrobić. - To mówiąc podpisała umowę, a potem skopiowała na swój holofon. - W takim razie czy teraz mogę obejrzeć pokój, który wcześniej zajmowała panna Amanda?


Remo nie wahał się wcale, przesuwając wzrokiem po umowie kilka razy i podspisując ją. Firma kazała, on podpisywał. On zawali, firma zapłaci. Nihil novi. W międzyczasie Ann zdążyła coś wynegocjować.
- I jej sprzęt komputerowy, o ile zostawiła coś, z czego korzystała - dopowiedział do pytania Azjatki. Zawahał się przed następną kwestią, a potem, robiąc przy tym głupkowatę minę człowieka, który zupełnie nie wierzy, że to podziała, dodał jeszcze - Alex, powiedz nam od siebie o zmianach zachowania Amandy. Znałeś ją długo? Co mówiła? Jak się zachowywała? Do kogo jeździła i kogo zapraszała do siebie? Takie rzeczy codzienne - wwiercił się wzrokiem w androida, ciekaw czy jego oprogramowanie jest tak bogate. Ucząca się AI była wciąż zabroniona i przerażała hakera z lekka.


James poczekał aż robot odpowie tej dziewczynie o raczej azjatyckiej urodzie i mężczyźnie co miał dobry gust do klasycznych bryk. Znów musiał uznać wyższość w sztuce prowadzenia rozmowy, zwłaszcza kobieta się tu wybijała. Ale z drugiej strony zaskoczony nie był, przecież nigdy nie szkolono go na negocjatora, polityka czy inną papugę. Jednak swoje też widział.

- Pan Tomkins wspominał coś o ludziach którzy pomagali jej w przeprowadzce. Jakiejś Monice? Wiesz coś o tych ludziach? Wcześniej też tu przychodzili czy dopiero jak się związała z tą sektą? Czy moglibyśmy przejrzeć filmy z systemu ochrony tego dnia? - jakby im na to pozwolili byłoby z górki bo od razu wiedzieliby jak wygląda przynajmniej część tych których szukali.



Dalej spotkanie przebiegało już bez zbędnych sensacji. Najwyraźniej staremu Tomknisowi zależało na spotkaniu kogoś kto zajmie się... Cóż odpowiednim słowem chyba byłaby zemsta. A to wedlug eksgliny zawsze było cholernie osobiste przez co ciężko było zachować rozsądek i umiar. Nawet jeśli się próbowało. W każdym razie uruchomili pierwsze mechanizmy sprawy i teraz trzeba było poczekać na efekt. Tak naprawdę la James'a sprawa się zacznie jak dostanie do obróbki jakiś materiał a na razie wiedzieli nieco więcej niż można się było dowiedzieć z netu i mediów. Ale przed spotkaniem mógł się jeszcze popytać o to czy o tamto.


Wychodził już ostatni z trójki nietuzinkowych detektywów. Zatrzymał się jeszcze frontem do robota i niespiesznym ruchem rozsunął zamek bluzy. Ukazała się pod nim zwykła koszulka z powszechym znanym logo "I love NY". Następnie powolnym ruchem odgarnął lewą ręką poły bluzy i pod pacha ukazała się kabura z bronią. Jakąś sekundę dał się napatrzeć robotowi po czym z powrotem zapiął bluzę i znów broń i kabura były właściwie niewidoczne pod płaszczem.

- Posłuchaj Alex. Nie wiem jak to u was jest z ochroną i może okazaliście nam wyjątkowe zaufanie omijając normalne procedury ale sam widzisz kto jest naszym podejrzanym. Zamiast tej broni to mogła być bomba, tak jak w sądzie. Myślę, że coś powinniście pomyśleć nad tym jeśli nadal pan Tomkins toczyć tą sprawę w sądzie. Sam mówił, że w sądzie im się nie udało więc nie będę zdziwiony jeśli spróbują ponownie. - rzekł były SWATowiec a obecnie agent do zadań specjalnych Corp - Techu. Nie był pewny czy domownicy nie zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa czy też własnie zrobili dla nich wyjątek jakimś ulgowym traktowaniem. Ale jakby coś się stało nie chciał mieć wyrzutów sumienia, że siedział cicho zamiast ich ostrzec.


---


Pożegnawszy się z dwójką nowych współpracowników wsiadł do samochodu zrzucając płaszcz na przednie siedzenie. Ruszył i znów próbował pogadać z Carlosem. Jednak znów właściwie się nie udało. Bardziej tekstowo ugadali się, że się spotkają w "Terror house" miejscu gdzie SWATowcy trenowali różne warianty akcji. James'a musiał przyznać, że zżerała go zazdrość, gdy pomyślał, o tamtcy ludziach w domu treningowym podczas akcji. Ehh... Być znów wśród nich, prawdziwych gliniarzy na prawdziwej akcji a nie jakimś korpowym pionkiem...


Na miejscu okazało się, że trochę się spóźnił i chłopcy i dziewczęta własnie zaczęli kolejny scenariusz. James nie nudził się jednak bo może nie wszystkich ale nadal sporo osób znał i jego pamiętano. Właściwie jak szedł korytarzem albo czekał w poczekalni to co chwila wdawał się w rozmowę z tym, tamtym czy tamtą. Normalnie czuł się tu jak w domu. Tu był u siebie to w tym cholernym Corp - Techu był wciąż nowy.


W końcu doczekał się aż jego były team wyszedł na przerwę po skończonych ćwiczeniach. Dzrzwi się otworzyły i zaczęli wyłaniać się w parach, trójkach i pojedynczo. Wciąż w ćwiczebnych kombinezonach i bronią trzymaną w dłoniach. Spoceni, brudni, ciężko oddychający ale raczej zadowoleni. Jeszze go nie widzieli i James miał chwilę by ich obserwować. Widział tylko dwójkę nowych co doszli po jego odejściu a resztę znał osobiście. Dowodził nimi i prowadził ich na akcjach, nie tylko na ćwiczeniach, treningach i symulacjach. Chłoną obraz i dźwięki a doświadczenie zrobiło resztę. W lot rozpoznał, że widocznie im się udało, i chyba mieli jakąś czasówkę z rozbrajaniem bomb. I wówczas go zauważyli.

- O! Mój ulubiny dowódzca! - wypalił bez żenady Carlos rozpromieniając swoją latynoską gębę bielą uśmiechu.

- Słucham cię mój niekoniecznie ulubiony sierżancie... - rzekł z przekąsem Orlando będący tuż za nim, który przejął obowiązki team leadera po odejściu James'a. Zresztą Shelby sam go polecił, bo wolał by jego oddział dostał się w dobre ręce.

- Nie mówiłem o tobie chudzielcu tylko o naszym prawdziwym dowódzcy - odparł goroącokrwisty latynos.

- Sierżancie Silva, zwracam panu uwagę, że swojemu bezpośredniemu przełożonemu należy okazywać więcej szacunku. - odparł mentorskim tonem Orlando.

- A w dupę mnie pocałuj! - roześmiał się Latynos a wraz z nim cały oddziałek antyterrorystów i James także. Orlando i Carlos toczyli te swoje gadankowe podjazdy chyba odkąd się spotkali. I to mimo, że przez większość służby Orlando był w starszeńśtwie stopni nieco nad latynosem. Ponadto Carlos pełnił rolę drużynowego błazna. Miał jakąś taką dziwny urok, że mógł się odezwać nawet do starszych stopniem w sposób jaki nikomu innemu nie uszedłby na sucho a jemu to uchodziło i jeszcze wszyscy uważali to za zabawne. Z drugiej strony sporo z tego co mówił wszyscy traktowali z przymrużeniem oka.


Gdy James jeszcze służył w oddziale a zwłaszcza gdy już nim dowodził miał w swojej historii parę sygnałów "sugerujacych" mu ukrócenie zachowań Carlosa jednak je ignorował. Uważał, że pewnych granic Latynos nigdy nie przekracza a to co robi nie wpływa na zdolność bojową ani jego ani reszty oddziału a przy okazji stanowi swoisty zawór bezpieczeństwa.


Teraz też Carlos ruszył pierwszy na spotkanie z ich byłym dowódzcą. Za nim ruszyła reszta oddziału w dwójką młodych na końcu. Po uściskach rąk i standardowych grzecznościach pochłonęła ich dyskusja o własnie zakończonych ćwiczeniach. Zajęło im to dobry kawałek czasu. Uspokoili się dopiero gdy zaspokoili swój pierwszy głód wrażeń. Dopiero wówczas James dał znać Carlosowi, że chce z nim pogadać i miał okazję by go podpytać o tę aferę w sądzie i tą sektę.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 16-02-2014, 18:52   #15
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Mik z ulgą opuścił Corp-Tower. Nie, żeby nie był korpo-patriotą. Na imprezach motywacyjnych całkiem szczerze wykrzykiwał: "CT! Let me be! Forever in your team! Yeah!". Po prostu uważał ten brzydki, przerośnięty, megalomański drapacz chmur i większość jego zawartości za zbędny dodatek do fabryk i laboratoriów. Niby rozumiał, że firma musi mieć zarząd, dział gospodarczy, marketing, IT, prawników i księgowość. Ale do tego dochodził korporacyjny bank, fundusz inwestycyjny, biuro maklerskie i towarzystwo ubezpieczeniowe. Wszystko, co gwarantowało pełną niezależność od zewnętrznych podmiotów.
Odwrotność outsourcingu.
Własna służba zdrowia, edukacja, straż pożarna, policja, wreszcie armia.
Państwo w państwie.

Na koniec dyrektorzy operacyjni, tacy jak Dirkauer. Politycy korporacyjni. Kiedyś już tłumaczono Mikowi, dlaczego firma bawi się takie gierki, jak ta z The Rustlers. Korporacje nie mogły, bez poważnych konsekwencji, prowadzić konwencjonalnych wojen, toczyły więc zimną wojnę. Bardziej subtelną, ale również krwawą. Posługiwano się najemnikami oraz gangami. Szpiegostwo gospodarcze, porwania, zabójstwa i zamachy bombowe, jak wrześniowa eksplozja w Corp-Tower. Konkurencja grała nieczysto, więc Corp-Tech też musiał, mówili. W porządku, skoro dawało to przy okazji możliwość sprawdzenia najnowszych wynalazków w praktyce. Oraz zarobienia dodatkowej kasy.

Czasem jednak te wszystkie nadbudówki przesłaniały sedno działalności CT. Mik pracował z setką absolutnych geniuszy, celebrytów świata nauki i absolwentów najlepszych uczelni, często wyławianych przez headhunterów jeszcze w trakcie studiów. Maroldo szybko przestał być tylko królikiem doświadczalnym i stał się częścią zespołu. Zakuwał po nocach i chłonął wiedzę jak gąbka. To im się podobało. Oczywiście, uważali go za sympatycznego świra, lecz przede wszystkim za swojego świra. Teraz hall Działu Badawczego zdobiły jego cyberpunkowe rzeźby.
Na Labie wszystko wyglądało inaczej. Prawie wszyscy mieli jakieś ksywki lub mówili sobie po imieniu. Za wyjątkiem prac, do których zakładało się fartuchy, maski i kombinezony ochronne, nie obowiązywał żaden dress-code. Popularne były wyciągnięte swetry, t-shirty z głupawymi nadrukami oraz nieśmiertelne flanelowe koszule, zaś latem ludzie chodzili w sandałach i krótkich spodenkach. Przychodzili do pracy na którą chcieli, chociaż zdarzały się i zarywane noce. Na miejscu był bar, ogród, sauna i basen. Bilard i stoły do ping-ponga. Dla relaksu grali też w planszówki, RPG-i oraz w strzelanki po LAN-ie. Urządzali wyścigi na krzesłach obrotowych po korytarzach.
Pozwalano im na wiele, bo w czasach gdy zeszłoroczna technologia była uważana za przestarzałą, to oni utrzymywali firmę na szczycie. Biurokratom z Corp-Tower zdarzało się o tym zapominać.

***

Sushi bar Ootoya okazał się miłym miejscem a narada dość owocną. Maroldo na swój sposób lubił Azjatów - ze wszystkich ludzi najbardziej przypominali maszyny. Yamato był właśnie taki, małomówny i konkretny. Basri z kolei sprawiała wrażenie nieco roztrzepanej, lecz Mik zdawał sobie sprawę, że czasem działał tak na niektórych ludzi.
Opuścił bar jako pierwszy, wychodząc na tętniące życiem ulice Manhattanu. Stojące w wiecznych korkach samochody trąbiły a chodnikami przelewały się rwące rzeki ludzi. Ciężko było rozmawiać przez holo w tym tłoku i hałasie, lecz Mik wreszcie znalazł ciut spokojniejsze miejsce: chociaż bardziej wnękę niż wypatrywany z nadzieją zaułek.
- Połącz z Kutasiarzem - polecił holofonowi. Po drugiej próbie połączenia na ekranie pojawił się Tom, na tle swojego biura.
- Cześć parówko, już po audiencji? Jak było? - Zapytał.
- Spox - wyszczerzył się Maroldo. - Żałuj, że nie widziałeś miny Dirkauera, jak mu opowiedziałem ten dowcip o robieniu loda na każdym piętrze.
- Co zrobiłeś!? - Twarz szefa przez chwilę wyrażała absolutne przerażenie.
Mik delektował się nim przez chwilę, lecz w końcu prychnął.
- Osz kurwa, uwierzyłeś - pokręcił z niedowierzaniem głową. - No nie no, serio myślisz, że jestem aż tak popierdolony?
- A jak ty myślisz? Chcesz, żebym zawału dostał? Idź pan w chuj z takimi żarta... - połączenie nagle przerwało.

Mik wzruszył ramionami.
- Połącz z Alberto - polecił wszczepionemu holo.
Czekał dość długo na efekt, bo dopiero przy trzeciej próbie brodata twarz latynosa pojawiła się na ekranie przed twarzą cyborga. Sądząc po pierdolniku w tle, Meksykanin był w domu.
- Siema Mik - odezwał się niepewnie. - Co tam?
- Cześć stary - powiedział Mik - potrzebuję pogadać. Temat nie na holo. Jesteś u siebie?
- No, ale słuchaj ese, chory jestem trochę.
- Nie szkodzi, wpadnę za godzinkę, key?
- No okey, jak musisz.
- To ważne, Al.
- My nie mamy ważnych spraw Mik, od dosyć dawna. Joder, to nie brzmi dobrze. Ktoś umarł, czy co?
- Jeszcze nie, ale ty faktycznie wyglądasz jak zombie. Nie zajmę ci dużo czasu. Do zoba za godzinkę.

Niecałą godzinę później Mik był już na Hunts Point, terenie Rustlersów. Z drugiej linii metra wysiadł na Jackson Avenue, zaś pozostałe dwa kilometry pokonał truchtem. Rano, śpiesząc się na spotkanie w Corp-Tower, opuścił poranny jogging, więc postanowił nadrobić. Biegł przez murzyńskie getto, potem pod autostradą, wreszcie wiaduktem nad torami, do getta meksykańskiego. Przechodnie oglądali się za nim, bo w tej dzielnicy, jeśli ktoś biegł, znaczyło zwykle, że kogoś gonił, tudzież sam uciekał.
Muzyka z cyberaudio sprawiała, że zimowy Bronx zdawał się tłem teledysku.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=lmc21V-zBq0[/MEDIA]

Maroldo zatrzymał się przed blokiem na Manida street. Zadzwonił domofonem.
- Halo? - Odezwał się głośnik.
- Otwierać, policja! - Krzyknął Mik do domofonu. Ten dowcip nigdy się nie zestarzeje.
- Bardzo, kurwa, zabawne, Mik - wychrypiał głośnik. - Właź.

Alberto pięć lat temu wpadł z dwudziestoma gramami metamfetaminy, którą handlował. Wyszedł z pierdla przed niecałym rokiem i przez jakiś czas próbował zająć się czymś uczciwym, ale z jego gębą i pustym CV, w wieku trzydziestu czterech lat, nie było to łatwe. W końcu znalazł pracę jako kanalarz, lecz wytrzymał tylko dwa miesiące. Potem wrócił do dilerki i Rustlersów. Nikogo nie wsypał, więc nawet urządzili mu powitalną imprezę. Z pewnością była weselsza od pożegnalnej.

Mieszkał teraz w dwóch pokojach na piątym piętrze. Gdy Mik zapukał do drzwi, Alberto uchylił je wpierw lekko i dopiero upewniwszy się, że na korytarzu stoi tylko jego kolega z liceum, zdjął łańcuch i otworzył. Meksykanin naprawdę wyglądał źle. Czoło miał błyszczące, oczy opuchnięte a nos czerwony. Zaprowadził Mika do kuchni, gdzie usiedli na stołkach. Alberto zaczął kasłać, jakby miał wyrzygać płuca.
- Nie powinieneś pójść do lekarza? - Zapytał Mik.
- Nie ma mowy, jeszcze by mnie wyleczył.
Meksykanin nerwowo uchylił firankę i wyjrzał przez okno.
- Al, co ty odpierdalasz? Serio ściga cię policja?
- Żeby tam policja - Alberto mówił przez nos. - Słyszałeś, że stary Li nie żyje?
- Zdążyło mi się obić o uszy. Gość był pierdoloną legendą.
- Więc po jego śmierci wszystko się spierdoliło. Wczoraj była strzelanina w "Sonomie", ponoć góra trupów. Dzielnia huczy od plotek i nie wiem kto z kim walczył, ale jeśli tam nie jest bezpiecznie, to nigdzie nie jest. Więc wczoraj wieczorem wziąłem kąpiel i wyszedłem wprost z wanny na balkon, w samych gaciach, kurwa czaisz? Stałem tak pół godziny, szczękając zębami. Sąsiedzi mieli ubaw, póki nie pogroziłem im spluwą i nie kazałem spierdalać.
- Twój stary numer z liceum - zaśmiał się Mik. - Znaczy ten z wywoływaniem choroby, nie z machaniem spluwą. Cofnąłeś się w rozwoju, czy co?
- Dalej działa, więc w czym, kurwa, problem? Jak mnie ktoś będzie próbował wciągnąć w ten śmiercionośny burdel na zewnątrz, to starczy, że mnie zobaczy a zostawi w spokoju. Wyjdę stąd jak tam się uspokoi, nie wcześniej. Nie po to wyszedłem z pierdla. I nie wiem co masz za ważną sprawę, ale nigdzie mnie nie wyciągniesz. Wróciłeś do ćpania, czy co?
- Nie - uśmiechnął się Maroldo. - Wiesz, że teraz ćpam tylko metal.
- To dobrze, bo i tak nic nie mam, tylko zapas trawy dla siebie. Więc co masz za sprawę?
- Mam sprawę do Jin-Tieo.
- Do niego? - Alberto był zaskoczony. - A skąd ty w ogóle, kurwa o nim wiesz? Przecież od dawna nie masz nic wspólnego z gangiem.
- W sumie to nie ja mam do niego sprawę. Jestem tylko Hermesem, jebanym posłańcem bogów - wyszczerzył się Mik.
- Ktoś ci zapłacił, żebyś go kropnął?!
- Kropnął? Nie, chcę tylko z nim pogadać. A właściwie umówić kogoś innego na audiencję.
- Ok - Alberto się uspokoił. - Tyle, że ja nie mam pojęcia gdzie on może być. Słuchaj, widziałem hombre ze dwa razy w życiu. To gruba ryba, nie zadaje się z takimi płotkami jak ja.
- A kto może wiedzieć? Felipa?

Felipa de Jesus była najlepszą laską w Rustlersach. Była tak gorąca, że gdy szła przez miasto, topiły się płyty chodnikowe. Była zarazem przyczyną, chociaż pośrednią, większości nieszczęść Alberta. Wcześniej był tylko drobnym złodziejem. Za Starych Dobrych Czasów jeździli czasem we dwóch do innych dzielnic, gdzie dokonywali sklepowych kradzieży i obrabiali zaparkowane auta. Felipa, znajoma Alberto, z litości pomagała im opchnąć ich nędzne łupy paserom, a sama niekiedy sprzedawała im dragi. Żeby jej zaimponować Alberto wstąpił do gangu. Nawet kręciła z nim trochę, lecz nim rozwinęło się coś więcej, amanto poszedł siedzieć.

- Może - Meksykanin odparł niechętnie. - Mogę ci podać jej adres, ese. Numeru na holo aktualnego nie mam. Ona często je zmienia. Ostatnio na dłużej wyjechała z miasta, ale pośród innych plotek, słyszałem wczoraj, że wróciła. Ta chica to kłopoty, pewnie ma coś wspólnego z tym całym pierdolnikiem. Zawsze była blisko szefostwa.
- Adres to niewiele - skrzywił się Mik. - Wątpię, by chowała się w pierzynach jak ty, a nie będę się czaił pod jej domem, jak zasrany pedofil. Możesz mnie spiknąć z kimś innym, o kim wiesz, że jest człowiekiem Jin-Tieo?
- Eeee... - skrzywił się, drapiąc się po głowie. - Jin-Tieo to z tyłu się zawsze trzymał, odkąd pamiętam. Wydawało się, że nie miał swoich ludzi, tylko tych od Li. Cholera wie, kto teraz stanął za nim a kto za Hanem, bo tak się mogli podzielić.
Rozkasłał się, Mik nie wiedział, czy to naprawdę, czy dla zyskania czasu.
- Jest taki jeden, co się z nim spotykałem od czasu do czasu. Finanse załatwiał, towar wymieniał. Sądzę, że mógł robić bezpośrednio dla Jina. Zwie się Tung Lao. A Felipa, ona zawsze trzymała się blisko dwóch facetów. Mieszkała z nimi w jednym budynku. Może przez nich się da? Jednego pamiętam trochę, taki wielki, czarny murzyn. Ballet? Nie, Bullet.
- Masz do któregoś z nich numer? Mógłbyś za mnie poręczyć i umówić na spotkanie?
- Lao, może. Ale oni teraz podejrzliwi jak cholera, musiałbym mu coś przekonującego powiedzieć a i tak nie wiadomo jak zareaguje - skrzywił się, niezadowolony z tego. - To ja nadstawiam karku, może coś byś odpalił staremu kumplowi - spojrzał z nadzieją.
- Musiałbym to skonsultować z siłą wyższą - odparł Mik po chwili namysłu. - Ale myślę, że zdołałbym ją przekonać, że nic nie wskóramy bez tysiaka dla ciebie. No i mógłbym cię informować, co się dzieje na zewnątrz i podrzucać ci zaopatrzenie, podczas gdy będziesz tu siedział. Mógłbyś powiedzieć temu Lao, że jestem twoim starym kumplem, że Felipa też mnie zna i może to potwierdzić, oraz że świadczyłem kiedyś dla Rustlersów różne drobne usługi, co jest w sumie prawdą, bo moja melina uratowała ci dupę raz czy dwa. I że to nie sprawa na holo, lecz możemy się spotkać gdziekolwiek zechce. Ale nie dzwoń jeszcze do niego, najpierw spróbuję znaleźć Felipę.
Maroldo podrapał się po łysinie.
- Powtórzyłbyś mi te plotki o wczorajszej strzelaninie? - Zapytał. - Myślisz, że to wewnętrzne porachunki, czy te świry z Free Souls?
- Cholera jasna, nie pakuj mnie tu w jakiś nowy syf! - przez moment wyglądał na autentycznie przerażonego. - Siła wyższa? Kurwa, wiem dla kogo pracujesz. A jak oni się dowiedzą, to koniec. Z mieszkania meliny mi nie zrobisz! Zadzwonię i powiem co chcesz, ale mi tu żadnych tajniaków nie przysyłaj!
Mówił szybko i aż się zasapał.
- A plotki to są takie, że to na pewno nie BloodBoys. Tylko jakieś sztywne pajace w ciemnych płaszczach. Ja tam ich nie widziałem, ale jakieś trupy były. Ponoć Jin sam ledwo z tego wyszedł. Aaa właśnie... - pacnął się w czoło. - Przecież dziś pogrzeb Li. Albo coś na jego kształt, bo staruszek katolikiem to raczej nie był. Ważniejsi z Rustlerstów są pozapraszani, mi jednak nie powiedzieli nawet gdzie i o której.
- Wyluzuj, Al - rzekł Mik uspokajającym tonem. - Nikomu nie powiem jak się nazywasz i gdzie mieszkasz, jeszcze mnie nie pojebało. A jakby ktoś się pytał, powiedz, że pracuję dla kobiety zwanej Kwiaciarką. To ona ma biznes do Jina i może mu pomóc, w zamian za jego pomoc w czymś innym. Więcej nie musisz i pewnie nie chcesz wiedzieć. Ale ja muszę wiedzieć jak najwięcej. Na przykład, jak zareagowały na śmierć Li mniejsze gangi, podległe Rustlersom?
- A skąd ja niby mam wiedzieć? - zrobił wielkie oczy. - Co ja, przyjaźnię się z jakimiś palantami?
Wzruszył ramionami, łyknął tabletkę na gardło i rozsiadł się wygodniej.
- Ja bym na ich miejscu nie próbował głupot, przeczekał. Staruszkowi zmarło się dopiero przedwczoraj. Pewnie znajdą się tacy, co będą chcieli skorzystać na tym. Sporo już ich przeszło n stronę tych nowych na wschodniej stronie. Oderwać się zaś mogą ci z zachodu. Zgaduj zgadula.
- Ci z zachodu to czarnuchy z Black Dawgs, nie? Po sąsiedzku od ciebie, zaraz za autostradą. Ponoć nadzoruje ich, i inne mniejsze gangi, ten...Meatboy? Słyszałeś coś o typie? Bliżej mu do Hana czy do Jina? Myślisz, że poprze któregoś z nich, czy sam będzie walczył o schedę po Li?
- Słyszeć słyszałem. Było kilku takich na obrzeżach, ale ten najsławniejszy. Przez metody - zadrżał wyraźnie, krzywiąc się z obrzydzeniem. - Gościu naprawdę robił z nich papkę. Tak słyszałem, bo na własne oczy nigdy nie widziałem. Raz tylko to co zostało. A wiem o nim niedużo. Rządził niczym żołnierz, raczej ten z tych bardziej zmyślnych. Swoich trzymał krótko, ale i nagradzał. Wrogów masakrował bez litości. To nie ten co brał jeńców. Granice na zachód poszerzył, nikt mu skuteczności nie odmawia. Nie wiem z kim trzymał, z Li na pewno. A teraz? Może chcieć Rustlersów dla siebie.
- Zobaczymy - pokiwał głową Mik. - Ale wolałbym nie mieć z pojebem do czynienia. Moją siłę wyższą bardziej interesuje jednak ten nowy gang, Free Souls.
To jakaś pierdolona sekta. Ciekawi mnie jakim cudem tak szybko was zepchnęli do defensywy i odebrali taki kawał terenu. Mieliście na wschodnim Bronxie od lat swoje struktury, lokale, opłacanych gliniarzy i w chuj zaufanych ludzi. A tu wyskakują te zjeby jak z pudełka i nagle są trzecią siłą w dzielnicy.
No i ten nowy towar, który produkują. Odlot. Mało oryginalne, prawdę mówiąc. Próbowali to sprzedawać tutaj, na waszym terenie?
- Pojebem się nie wydaje. Oni z naszymi się też nie patyczkują - Alberto wzruszył ramionami. - Odlot sprzedaje się już wszędzie. Oficjalnie nie pochodzi od tych nowych, a nazwę też nadała mu ulica. Jest tani, jak w promocji i daje kopa. Większość ćpunów nie zwraca uwagi na efekty uboczne, jak są na głodzie. A u nas lojalność jest na sprzedaż, amigo. Nie wiedziałeś tego? Zawsze była. Jeśli tamci mają duże zaplecze i kasę to część kupują, resztę przepędzają. Ale teraz napotkają opór, zobaczysz. To dlatego chory jestem. Nie pragnę być tym oporem.
- Świetnie cię rozumiem, stary - uśmiechnął się Mik. - Ale Rustlersi są tu odkąd pamiętam, chyba nie dadzą się tak łatwo. Ok, czas na mnie, Al - powiedział, wstając ze stołka. - Nie życzę zdrówka, bo nie chcesz, ale nie przekręć się tutaj. Skołuję ci tego tysiaka i dam cynk, jak coś ciekawego usłyszę. Przy czym liczę na wzajemność. Nie dzwoń jeszcze do Lao, dam ci później znać, jeśli będzie trzeba, key? Spróbuję wpierw znaleźć twoją byłą niedoszłą narzeczoną. Ona mnie kojarzy i jest chyba bardziej pewna. A właśnie...nie dałeś mi wciąż tego adresu.

***

Po wyjściu od Alberto Mik zaszył się w zaułku (tym razem takim z prawdziwego zdarzenia, brudnym i obszczanym) i zadzwonił do Dirkauera.

- Potrzebuję kasy - zaczął bez ceregieli. - Muszę odpalić tysiaka mojemu informatorowi. Albo przelejecie mi parę kafli na bieżące wydatki, albo dacie dostęp do konta operacyjnego, jak pan woli. Mam już trochę newsów:
Wczoraj była strzelanina w "Sonomie", już-nie-tak-bezpiecznym lokalu Rustlersów. Padło sporo trupów. Celem był prawdopodobnie Jin-Tieo i ponoć ledwo z tego wyszedł. Napastnikami byli ludzie w ciemnych płaszczach. Na razie można wykluczyć tylko BloodBoys.
Po drugie, dziś jest pogrzeb Li. Nie wiem gdzie i kiedy, ale na Bronxie są tylko dwa cmentarze: katolicki Saint Raymonds i komunalny Woodlawn. Katolikiem Li raczej nie był. Gdybyśmy dostali do obserwacji paru ludzi z ochrony CT w cywilu, moglibyśmy obstawić Woodlawn. To duży teren, we trójkę nie damy rady, key? Może udałoby się nawiązać po pogrzebie kontakt z Jinem. Poza tym, dla wrogów Jina to idealna okazja na zamach. Jeśli nie da się mu zapobiec, to chociaż będziemy naocznymi świadkami wydarzeń. Jeśli pogrzeb będzie gdzie indziej, najwyżej stracimy trochę czasu. Tymczasem możemy obdzwonić zakłady pogrzebowe i krematoria. Może ustalimy miejsce pogrzebu i kto zlecił kremację.
- Założę wam konto operacyjne - odparł Dirkauer. - przeleję tam dziesięć tysięcy na te mniejsze wydatki. Pamiętajcie tylko o łącznym limicie. Przekażę do niego dostępy waszej trójce. O Jin-Tieo wiemy pośrednio, przypadkiem leczony był w naszym szpitalu. Możesz się skontaktować z doktor Jacqueline Evans, zajmowała się tym przypadkiem, ale to pewnie ślepy trop. Obstawy odmawiam. Zbyt rzuca się w oczy, a to oni sami mogą mocno obstawiać teren. Każdy obcy zostanie zauważony. Mogę zapewnić obserwację satelitarną chociaż dziś jest niepewna. Co do obdzwaniania i reszty działań operacyjnych - to z tego spowiadać się nie musicie. Od was zależy jakie działania podejmiecie i w jaki sposób je przeprowadzicie.
- Paru samotnych ludzi na tak wielkiej przestrzeni nie zwróci niczyjej uwagi - Mik próbował jeszcze perswazji. - No dobra. Lepszy satelita niż nic, ale dron obserwacyjny byłby pewniejszy.
- Ta sprawa dla szefostwa nie jest bardzo istotna. Dron musiałby być wojskowy, aby nie został wykryty. Wątpię, że zechce ktoś użyczyć takich środków. Jak i ludzi, jeśli nie jest to niezbędne. Zapytam, nic nie obiecam.
- Key, szefie - Maroldo się rozłączył.

"Ta sprawa dla szefostwa nie jest bardzo istotna."
Czy na każdym kroku musieli przypominać człowiekowi, że jest tylko małym trybikiem w ogromnej machinie?
A chuj im w dupę, bucom.

***

Do: Rose; Kenji.
Od: Mik Maroldo.
Czas: 15 grudzień 2048, godzina 10:59.

Czołem chłopcy i dziewczyny! Mam już trochę newsów:

Jin-Tieo ponoć nie miał zbyt wielu "własnych" ludzi, ale mam imiona kilku najprawdopodobniej lojalnych wobec niego:
1) Tung Lao, zajmuje się finansami i dostawami prochów.
2) Wielki murzyn o ksywce Bullet.
3) Jedna moja dawna znajoma, która na razie niech zostanie anonimowa, key?
Mam kontakt do Tung Lao, ale najpierw spróbuję odnaleźć tą koleżankę, bo ona mnie kojarzy i jest bardziej pewna. Niestety zmieniła numer i mam tylko jej adres.

Po drugie, wczoraj była strzelanina w "Sonomie", już-nie-tak-bezpiecznym lokalu Rustlersów. Padło sporo trupów. Celem był Jin-Tieo i ponoć ledwo z tego wyszedł. Leczony był w szpitalu CT, lecz już go tam nie ma. Zajmowała się nim doktor Jacqueline Evans, możemy z nią pogadać, ale to pewnie ślepy trop.
Napastnikami byli ludzie w ciemnych płaszczach. Na razie można wykluczyć tylko BloodBoys.

Po trzecie, dziś jest pogrzeb Li. Nie wiem gdzie i o której, ale na Bronxie są tylko dwa cmentarze: katolicki Saint Raymonds i komunalny Woodlawn. Katolikiem Li raczej nie był. Dirkauer zapewni obserwację Woodlawn - satelitarną albo przez drona.
Ktoś z nas powinien być stale w pobliżu. Ja mogę tam być za godzinkę.
Może udałoby się nawiązać po pogrzebie kontakt z Jinem. Poza tym, dla wrogów Jina to idealna okazja na zamach. Jeśli nie da się mu zapobiec, to chociaż będziemy naocznymi świadkami wydarzeń. Jeśli pogrzeb będzie gdzie indziej, najwyżej stracimy trochę czasu.

Po czwarte, wyżebrałem dla nas u Dirkauera dostęp do konta operacyjnego z dziesięcioma patolami na bieżące wydatki. W sumie to już z dziewięcioma.

Po piąte: puściłem plotkę, że pracuję dla kobiety zwanej Kwiaciarką. Zgadliście, to Ty, Rose. Możemy udawać niezależną grupę, albo nowy gang. Co powiecie na "Dzieci Kwiaty"?

***

Do: Mik Maroldo; Kenji Yamato.
Od: Rose Basri.
Czas: 15 grudzień 2048, godzina 11:20.
Pogrzeb koło 14, prywatna ceremonia. Niestety nie wiadomo gdzie.

***

Do: Rose; Kenji.
Od: Mik Maroldo.
Czas: 15 grudzień 2048, godzina 11:22.
Dobra robota :* Przekazałaś to Dirkauerowi? Jeśli nie, to przekaż, żeby odwołał obserwację Woodlawn, key?

***

Zmierzając pod otrzymany od Alberto adres, wyszukał w sieci sklep papierniczy. W czasach gdy papier niemal wyszedł z codziennego użytku, było to nie lada wyzwaniem. Właściciel, stary, siwy murzyn, zdawał się być zaskoczony faktem, że ma klienta. Mik musiał nadłożyć trochę drogi, lecz opuścił sklep z upragnionym notesem i flamastrem.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 16-02-2014 o 19:01.
Bounty jest offline  
Stary 16-02-2014, 19:22   #16
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Spotkanie z Dirkauerem zapowiadało ciekawe kilkanaście następnych dni. Wielokrotnie pracował na zlecenie korporacji przy zleceniach tego typu, ale grzebanie we wpływach gangersów w Bronxie to jednak była nowość. A Yamato lubił wyzwania. Samego Dirkauera ocenił jako pompatycznego dupka, ale nie okazał niczego co zdradzałoby taką ocenę. Tacy jak on gaijin, martwiący się o cholerną skórę na fotelu zawsze wprawiali go w stupor. Jak ktoś taki mógł zajść tak wysoko w Korporacji. Kamienna maska nie spadła jednak ani na moment. Był ich szefem, zasługiwał na szacunek choćby z uwagi na ten przykry fakt.

Przyglądał się nie nachalnie kobiecie i mężczyźnie z którym przyjdzie mu współpracować. To też była nowość, bo z reguły do tej pory pracował sam. Korzystał z pomocy jedynie ludzi, których sam dobierał i którzy odpowiadali w pierwszej linii przed nim. Kobieta dyplomatka... pokazywała zestaw sztucznych uśmiechów już od jakiegoś czasu. W restauracji również. Niewiele o niej wiedział i to musi się zmienić i to szybko. Pierwsza ocena wypadła całkiem nieźle, no i Kenjiemu podobał się jej subtelny makijaż...
Meżczyzna był inny. Albo tłumił w sobie nieokrzesańca albo przeciwnie, chciał pozować na takiego. Jednak pomimo tego że japończyk nie lubiał osób obnoszących się z wszczepami, to cyborg zapunktował w restauracji. Umiał zachowywać się przy stole i radził sobie z tradycyjnymi potrawami, na których wychował się Yamato. Postanowił nawet nie mieć mu za złe uwagi o jego pochodzeniu, którą zrobił na dzieńdobry.
Niewiele się odzywał podczas wczesnego lunchu, oceniając według swojej miarki rozmówców. I z przyzwyczajenia dodając ich głosy do banku danych. Zadanie było tyle nietypowe, że im większa wszechstronność zespołu tym lepiej. Szczególnie, że jeśli dojdzie konieczność rozwiązań siłowych, mogli liczyć na wsparcie Korporacji. Jeden cyborg wiosny nie czyni...

Po restauracji została prawie godzina, kiedy umówił się na spotkanie z netrunnerem. Yamato poszedł więc do budynku C-T zasięgnąć informacji. Może i godzina to niewiele, ale on umiał organizować swój czas efektywnie. Na pierwszy ogień poszły oficjalne akta korporacyjne na temat jego nowych współpracowników. Obraz jakże mylący, ale konieczny dla pełnego obrazu. Wgrał pliki na swoje holo i przeglądnął pobieżnie. Głębsze kopanie umożliwiły jego kontakty w „dziale kadr”. Szczęściem spotkał Nancy, która nieodmiennie okazywała się bezcenna przy takich okazjach. Poflirtował z nią, szczerze skomplementował bluzkę i po chwili dziewczyna jadła jak zwykle mu z ręki. Tym razem nie ograniczał się do Basri i Maroldo ale poprosił o pełne dane celu, jego współpracowników i głównych szych z rywalizujących gangów. Może uda się wyciągnąć coś więcej oprócz tych zdawkowych informacji które dostali wcześniej. Szczególnie uczulił Nancy na nazwisko Li i wydarzenia ostatnich dni. „Dział kadr” miał przecież swoje sposoby by zdobywać wiedzę nie tylko.

Odczytał wiadomości od Basri i Maroldo, stwierdzając z zadowoleniem że ostro się wzięli do roboty. Yamato zaś zaciekawiła kwestia specyfiku o którym mieli zdobyć informacje. Dirkauer wskazał że ich źródłem nie musi być Kin- Tieo a więc to nie Rustlers go wprowadzali na rynek. Pokrywało by się to z informacjami z holo na temat ‘odlotu”, który Free Soulsi pchali do obiegu. Godzina to nie wiele, ale zdążył jeszcze napisać do swojego kontaktu u technicznych czy wiedzą cokolwiek o jego działaniu, dostępności, składzie chemicznym, czasu kiedy pojawił się na rynku. Pewnie niewiele z tego wyjdzie ale wolał sprawdzić to od razu. Na swoim terminalu zaś rozpoczął poszukiwania informacji o nietypowych zdarzeniach związanych z wojnami gangów w Bronxie. Nie lubił tajemnic, Free Souls od razu zaś zapaliło wykrzykniki na jego radarze. Poparcie konkurencyjnych korporacji? Wojska? Odbiegali od schematu ulicznego gangu, ich ekzpansja była niemal chirurgicznie zaplanowana. To oznaczało że jeśli C-T zaczynało przez ich zespół dopiero interwencję w światku gangów, mogą być mocno spóźnieni.
Spojrzał na staromodny zegarek, już niewiele czasu do spotkania z Basri i netrunnerem.
 
Harard jest offline  
Stary 16-02-2014, 19:33   #17
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Umowa nie należała do tych najkorzystniejszych, ale skoro był to jedyny sposób, by zabrać się za zbieranie informacji Ann zdecydowała się ustąpić. W sumie kwota dziesięciu tysięcy nie stanowiła większego problemu. To była dla niej jedynie kwestia zasad. Odpowiedziawszy na kolejne pytania robot ruszył z miejsca:
- Oczywiście, proszę za mną - Alex wstał sztywno, wskazując Ann na piętro. W międzyczasie odpowiadał na pozostałe kwestie. - Panna Amanda była dobrą córką. Pan Tomkins poświęcał jej dużo czasu i dbał o nią, także w sferze edukacyjnej. Jestem tu od dwóch lat, moje archiwum nie sięga dalej. Po swoich dwudziestych piątych urodzinach, panna Amanda zaczęła interesować się jogą, medytacją i duchowością. Nastąpiło to około rok temu. Dopiero po jakimś czasie pan Tomkins odkrył co za tym stało i wtedy rozpoczął własne śledztwo. Wiedzą państwo, do czego ono doprowadziło.
Dotarli do pokoju dziewczyny i drzwi rozsunęły się bezgłośnie.
- Pan Tomkins zabronił zmieniać czegoś tutaj.
Fakt, choć było posprzątane, to ciągle łatwo było dostrzec fakt, że kiedyś mieszkała tu dziewczyna. Na ścianach poruszające się obrazy, w ukrytej za ścianką szafie trochę ubrań. Poza tymi wygodne meble, szerokie łóżko porządnie zaścielone, kanapa i stolik, wysuwane biurko i krzesło magnetyczne. Nowocześnie i drogo. Brakowało tylko rzeczy osobistych. W połączonej z pokojem małej łazience zostało trochę kosmetyków, w wirtualnej bibliotece filmy, książki i sporo muzyki. Komputera niestety nie było. W garderobie pozostało trochę ubrań, butów, torebek i biżuterii.
- Panna Amanda zabrała ze sobą prawie wszystko. Również sprzęt elektroniczny. Korzystała z domowej sieci, więc ewentualnie mogło pozostać coś w archiwalnych logach. Pan Tomkins zaczął ją monitorować dokładnie jednakże dopiero niedługo przed kłótnią z panną Amandą. Nagrania z monitoringu dostarczę razem z resztą materiałów, które państwo sobie zażyczyli. Monica pojawiała się w domu państwa Tomkinsów kilka razy, pierwszy raz 8 miesięcy i 4 dni temu. Panna Amanda jednak bardzo rzadko zapraszała kogoś do siebie. Zwykle udawała się gdzieś sama, nie mówiąc gdzie. Jeśli chodzi o nowe imiona, które pojawiły się na przestrzeni ostatnich miesięcy, to jest to Izaac oraz Keith. Izaac White, według śledztwa pana Tomkinsa to jest duchowy przywódca sekty.
Ann uważnie rozejrzała się po wnętrzu. Rzeczywiście niewiele tu zostało po poprzedniej właścicielce. Zainteresowały ją jednak torebki. Z własnego doświadczenia wiedziała, że nigdy nie opróżnia się ich całkowicie tylko przekłada najpotrzebniejsze rzeczy. Podeszła do półki i zaczęła skrupulatnie przeglądać każdą po kolei, zaglądając do wszystkich dostępnych kieszonek. Chciała bardziej poznać dziewczynę, która z własnej woli wysadziła się w powietrze, pociągając za sobą kilka innych osób.
Niestety nic nie znalazła. W dobie wszechobecnej elektroniki praktycznie wszystko załatwiało się właśnie za jej pomocą. A znalezisku typu szminka, pomadka, chusteczki, naszyjnik, apaszka czy jakiś pojedynczy klucz nieszczególnie ją interesowały. Ten ostatni zresztą był jedynym sensownym znaleziskiem, lecz nie opisany w żaden sposób, podłużny i okrągły z serią nacięć sugerował tylko jakiś dość zwyczajny zamek. Żadnych notatek, karteczek, starodawnych wizytówek czy czegoś mogącego naprowadzić na trop.
- Czy ten klucz może pasować do jakiegoś zamka w tym domu? - zapytała robota podsuwając mu pod nos swoje znalezisko.
Robot skierował na niego swoje oczy, wręcz widać było skanowanie jakiś danych.
- Nie. W domu państwa Tomkins nie ma takich starodawnych zamków.
- Ok w takim razie zabiorę go na razie. Jeśli na nic nie trafię oddam po zakończeniu poszukiwań. - Powiedziała Ferrick wsuwając klucz do jednej z licznych kieszeni swoich bojówek.
Popatrzyła na pozostałe osoby zainteresowane śledztwem:
- Jeśli macie wszystkie dostępne na tym etapie informacje chyba możemy się zbierać. - Ponownie popatrzyła na Alexa:
- Jak najprościej się z tobą kontaktować w razie pytań lub wątpliwości?
- Możecie państwo dzwonić na numer mojego wewnętrznego komunikatora. Zostawię go razem z resztą materiałów - odpowiedział.
Remo rozejrzał się raz. Nie miał tu co robić.
- Proszę przesłać te logi. Może coś wyciągnę. James, masz jeszcze jakieś kontakty u gliniarzy? - zwrócił się do Shelbego. - Fajnie byłoby wiedzieć co oni wiedzą. Resztę znajdziemy. Izaac. Keith. Tu bez nazwiska? A wygląd? - umysł murzyna pracował, a właściciel tej szarej papki wyglądał przez to na połowicznie nieobecnego. - Ann pokaż jeszcze ten klucz, zobaczę co baza o nim wie. Z mojej strony to wszystko.
Dziewczyna bez słowa wyjęła przedmiot z kieszeni i pokazała Kye’owi. Kiedy skończył ponownie go schowała i ruszyła w kierunku wyjścia.
- Skoro mamy razem pracować warto wymienić się numerami. Mnie złapiecie pod tym: - Podyktowała numer Jamesowi i kobiecie. - Teraz przyda nam się chwila na zebranie informacji. Proponuję spotkać się za kilka godzin, by wymienić się tym co uda się zgromadzić. Myślę, że najlepsze będzie Safe Haven. - Nadal swoim żołnierskim tonem Ferrick podała adres lokalu na Manhattanie. - Godzinę jeszcze ustalimy. - Spojrzała na Remo:
- Wybierasz się z powrotem do CT?
Daniele, która w zamyśleniu obeszła cały pokój, ale nie przyglądała się niczemu bliżej, skinęła głową, przekazując swój numer.
- Mogę zdobyć to co zebrał adwokat, powołam się na Scotta i kancelaria powinna wszystko przekazać. Na tym się chociaż trochę znam. Mogę także pomóc w analizowaniu transakcji finansowych, jeśli tam będzie dało się odkryć jakiś trop. Na co dzień zajmuję się właśnie tym, a nie śledztwem - westchnęła.
Haker skinął głową na pytanie Azjatki. Przekazał swój służbowy numer pozostałej dwójce.
- Jak coś jest w sieci, to uważajcie to za znalezione. Proponuję spotkanie o piętnastej, jak coś się zmieni, dajcie info. Podwieźć cię gdzieś, Ann?

James udał się wraz z resztą grupki na oględziny pokoju Amandy. Wysłuchał i relacji kobiety i robota, a potem jeszcze swoich kolegów, co najwyraźniej mieli podobne zadanie do niego. Przejrzał pokój choć nie spodziewał się znaleźć coś, co przeoczyły inne, bardziej wyspecjalizowane pod tym kątem oczy od jego własnych. Poczucie obowiązku jednak zobowiązywało.
Podobnie jak reszta wymienił się kontaktami, porę i miejsce spotkania uznał, za rozsądne. Wystarczyło by się spotkać i omówić sprawy z wstępnego rozpoznania. Jakby stało się coś nieprzewidzianego to właśnie na takie okazje pobrali do siebie kontakty no nie?
Pożegnał się z Rudowłosą i robotem i opuścił dom Tomkinsów razem z pozostałą dwójką. Na razie mógł popatrzeć wstępnie, ale zdaje się, że właściwe śledztwo zacznie się gdy przegrzebią otrzymane materiały.
Gdy tamta dwójka już szykowała się do udania się do klasycznej bryki, której Murzynowi mógł pozazdrościć pewnie niejeden mieszkaniec NY, łącznie z eksgliną, zatrzymał ich pytaniem:
- Chwileczkę, nie tak prędko… Można na słówko? Lubię wiedzieć z kim pracuję więc… Kim właściwie jesteście? Ana Ferrick? Zbieżność nazwisk z pułkownikiem Ferrickiem? Właściwie na jaką pomoc mogę liczyć z waszej strony? Bo o mnie jak wiecie, że mam jeszcze kontakty u kolegów gliniarzy to pewnie wiecie więcej niż ja o was. Więc? - spytał spokojnym, może wręcz pogodnym głosem, choć dobry słuchacz mógłby wyczuć cień niezadowolenia czy dyskomfortu, jaki czaił się w słowach rozmówcy gdzieś w cieniu jego swobodnej wypowiedzi.
- Jeśli to ci pasuje podrzuć mnie do CT. Jeśli nie, gdzieś do metra. - Dziewczyna odpowiedziała hakerowi idąc do jego samochodu.
Odwróciła się słysząc słowa Jamesa:
- Ann - odruchowo poprawiła wymowę swojego imienia. - Nie, zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa - powiedziała patrząc na niego. - Pułkownik jest moim ojcem. - Zawahała się nieco przed dalszą wypowiedzią. - Powiedzmy, że między innymi jestem specjalistą od materiałów wybuchowych. Do czego mogę się przydać? - Uśmiechnęła się nieznacznie - o tym najlepiej przekonamy się w trakcie roboty.
- Twoje CV jest w bazie firmy, a ja dla nich pracuję - wyjaśnił Kye krótko. - I do takich danych mam dostęp z racji stanowiska. Żadna ze mnie tajemniczość, znam się trochę na kompach - błysnął zębami i poszedł za Ann. Drzwi wozu otworzyły się same. - Do zobaczenia w Safe Haven. Spotkanie służbowe, firma płaci - puścił oko i wsiadł za kółko.

***


Azjatka milczała do czasu gdy nie minęli bramy Inner City:
-Sekty - Wypowiedziała to słowo jakby jadła coś wyjątkowo obrzydliwego. - Co ludzi skłania by dać się wciągać w coś takiego?
Murzyn wzruszył ramionami. Temat nie wzbudzał u niego emocji.
- Charyzmatyczne gadki, znudzenie życiem, poszukiwanie czegoś nowego, pragnienie odmienienia swojego życia. Cholera wie. Laska miała wszystko prócz konkretnej pasji, bo tej nie wyczułem. To sobie znalazła jedną.
- Marny sposób na urozmaicenie sobie życia: Wysadzić się w powietrze. Zastanawiam się czy dali jej jakieś prochy by to zrobiła. Warto by dotrzeć do raportu koronera. Nawet jeśli zostały z niej tylko skrawki, badanie toksykologiczne powinno to wykryć. - Popatrzyła na jadącego mężczyznę znacząco - Na pewno zrobili kopie elektroniczne.
- Wolę nie otwierać tej furtki w ten sposób, dopóki nie sprawdzimy co wyciągnie Shelby. - Spojrzał na dziewczynę przelotnie. - Najpierw standardowe, w pełni legalne metody. Ludzie potrafią ubzdurać sobie wszystko. Skoro łykała bzdury przez prawie rok, to mogła już zostać jedną z tych wierzących, że po wysadzeniu się pójdą do tego swojego śmiesznego nieba.
Ann pokręciła głową:
- Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Dać się tak ogłupić. Pewnie dlatego środki farmakologiczne wydają mi się bardziej racjonalne. Ale cóż... historia zna wielu głupców, którzy zabili się w myśl wyższej idei. Dobrze, czyli najpierw próbujemy informacji. Na początek przydałoby się stwierdzić gdzie mają siedzibę. Gdyby udało się to stwierdzić można by spróbować dotrzeć do fixerów z odpowiedniej dzielnicy.
- Jeśli sieć coś wie, wiem i ja - zarecytował z uśmiechem. I roześmiał się. - Ten James może okazać się w porządku, Ruda robi przysługę znajomemu, jej przydatność jawi się w ciemniejszych barwach.
- To nie powinien być problem - Dziewczyna wzruszyła ramionami - Pomoże albo nie. Nie pozwolimy jej by nam przeszkadzała. Potrafimy sobie z tym poradzić. Daj znać gdy dowiesz się coś o lokalizacji. Spróbuje tez zdobyć jakieś informacje bardziej legalnymi drogami. Zobaczymy co uda się uzyskać w ten sposób.
- Nie ma sprawy. Praca z tobą to sama przyjemność - dobry humor mu nie przeszedł.
Uśmiechnęła się do niego. Nie tylko praca z Remo była przyjemnością. Oparła głowę na poduszce oparcia i na chwilę oddała się wspomnieniom...



…przyszła pierwsza. Wybrała stolik w narożniku i czekając na Kye'a stanęła przy przeszklonej od sufitu do podłogi ścianie spoglądając na rozpościerający się u jej stóp widok. Słońce zachodziło, a tysiące świateł Miasta, które nigdy nie zasypia zapalało się przed jej oczami, tworząc jedyny w swoim rodzaju spektakl.
Sky Bar, wybudowany na najwyższym piętrze Palace Hotel, kolejnego drapacz chmur, który powstał w ciągu ostatnich kilku lat, zobowiązywał do wieczorowych strojów. Ann była nieco zaskoczona wyborem Remo, jakoś nie mogła go sobie wyobrazić w smokingu. Sama jednak bez problemów dostosowała się do okoliczności. Miała na sobie długą do ziemi czarną i jednocześnie połyskującą srebrem suknię, z dekoltem z tyłu dochodzącym do linii jej pośladków i rozcięciem z boku kończącym się powyżej biodra, a na nogach najwyższe szpilki jakie kiedykolwiek miała na nogach, dodające jej prawie piętnaście centymetrów. Strój był efektem kolejnego ze spłacanych długów. Nathalie nie darowała by sobie próby możliwości zmiany dziewczyny w elegancką światową damę, którą Ann dała jej w ręce jako zapłatę za przysługę. Wspomnienia kilkunastu godzin, spędzonych na zakupach i w salonach piękności przyprawiały ją o silny ból głowy, ale może czasami, dla takich chwil jak ta, warto się było pomęczyć?
Na ustach dziewczyny pojawił się uśmiech, gdy przypomniała sobie spojrzenia mężczyzn, których mijała od wyjścia z taksówki do zajęcia miejsca przy stoliku. Każdy wyglądał tak, jakby z trudem mógł oderwać od niej wzrok. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że z czarnymi jak smoła, okalającymi jej drobną twarz włosami obciętymi na pazia i ogromnymi zielonymi oczami, wygląda jak niezwykła, egzotyczna laleczka. Połyskujące w jej uszach kolczyki z diamentami w kształcie łez i delikatna kolia na szyi także wyglądająca na autentyczną nie miały tu wielkiego znaczenia. Klejnoty mogły jedynie dodawać dystynkcji. Prawdziwy urok tkwił w delikatnym uśmiechu i blasku widocznym w roziskrzonych źrenicach.

- Ludzie lubią takie miejsca z kilku powodów. - Kye stanął tuż obok niej, pojawiając się nagle. Także patrzył na panoramę. - Zawsze się zastanawiałem jaki procent z nich chciałoby rządzić tym co widzi, a ilu patrząc na to ma się za małą, nic nie znaczącą pchłę. Stawiam, że ogromna większość to ci drudzy.
Wyglądał zupełnie jak nie on. Nie potrafił dostosować się w pełni, dlatego jego garnitur miał ciemnofioletowy kolor, za to leżał idealnie, skrojony na miarę, bądź dostosowany przez maszynę, tak jak Remo zwykł robić to z twarzą, obecnie w pełni ogoloną. W ten jeden wieczór częściowo zamierzał dostosować się do pewnych wymogów tak zwanych ludzi obytych.
- Wyglądasz dziś wyjątkowo - skomentował wygląd Ann, uśmiechając się przy tym, ciągle wpatrując się w okno.

Dziewczyna na chwilę odwróciła wzrok od panoramy za oknem i zerknęła na Remo.
- Mogę to samo powiedzieć o tobie - odpowiedziała z wyraźnie niepewnym uśmiechem. - Osobiście czuję się jak w kostiumie na balu przebierańców. To zupełnie nie w moim stylu. - Wzruszyła ramionami - Obiecałam jednak kuzynce, że częściej będę wyglądać jak kobieta z klasą. - Zakręciła się lekko i od razu zachwiała na szczudłach, które miała na nogach. Odruchowo chwyciła towarzysza, by nie stracić równowagi. - Widzisz, nie wystarczy kaczuszce nowych piórek, by zmieniła się w łabędzia. - Skinęła na widok za oknem. Choć nie czuje się pchełką chyba nie chciałabym rządzić tym wszystkim. Za wiele z tym zachodu. Do jakiej więc kategorii się kwalifikuję? - Zapytała kokieteryjnie przekrzywiając głowę. Cały czas trzymała się dłonią jego ramienia.

Objął ją trochę tak jakby była ze szkła, uśmiechając lekko.
- Pchełką w tych butach nie jesteś. - Udał, że zastanawia się intensywnie. - Bez wątpienia należysz do kategorii tych ładnych. Nie wiem kim jest ta kuzynka, ale chciałbym ją poznać, by móc podziękować.
Wskazał jej krzesło i usiadł na swoim tuż po niej, wyświetlając kartę dań i drinków. Ann wiedziała doskonale, że ceny nie grały roli. Spojrzał na nią.
- Trzeba kimś rządzić, lub jest się rządzonym. Najłatwiej dowodzić swoim własnym życiem. Ale zostawmy to. Myślę, że dziś mogę obyć się bez barowych drinków. Wino?
- Poproszę - powiedziała sadowiąc się wygodnie na wysłanym aksamitem siedzisku, które bardziej przypominało wygodny fotel niż krzesło. - Nie chciej jednak bym wybierała, bo zupełnie się na tym nie znam. I wolę raczej wina lekkie i słodkie. - Dodała z uśmiechem. - Co do mojej kuzynki... - Na chwilę zawiesiła głos spoglądając na menu - ...z pewnością będzie zachwycona mogąc poznać mężczyznę, któremu udało się przyciągnąć moją uwagę - zakończyła nie odrywając oczu od karty.
W końcu jednak spojrzała na Remo:
- Tak cóż. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w tych wytwornych restauracjach upierają się, by wypisywać listę dań tylko po francusku. Jeśli ty nie znasz tego języka jesteśmy skazani na strzał w ciemno.

- Mają tu także pomarańczowe i fioletowe wina, ale chyba nie zaryzykuję i zamówię białe. Na początek.
Mówiąc to sprawiał wrażenie rozbawionego. Wyjął coś z kieszeni i dotknął dłonią dolnej części blatu ich stolika. Po kilkunastu sekundach menu zamigotało i wyświetliło się ponownie, tym razem po angielsku.
- Voil - dotknął blatu raz jeszcze, uśmiechając się do Ann, jakby spłatał jakiegoś dobrego figla. - Robią to pewnie dlatego, że nie mają chęci przyznawać się do świństwa, które lepią z prawdziwego żarcia. Nie przyszedłem tu jednak by się najeść. Masz jakieś pilne plany na jutrzejszy poranek? - uniósł pytająco brew.
Dziewczyna nie pozostała mu dłużna i także uniosła brew do góry, choć w jej wykonaniu wyglądało to dość zabawnie. Nachyliła się do przodu i oparła brodę na dłoni, a łokieć na blacie. Popatrzyła na niego z żartobliwym wyrazem twarzy:
- Czyżbyś planował kolację ze śniadaniem? W takim razie zdecydowanie nie mam żadnych bardziej interesujących planów na najbliższy poranek
Także się nieco nachylił, patrząc w jej oczy.
- Mają tu całkiem ładne apartamenty. Tylko nie wiem, czy to jest coś, co może zaimponować takiej kobiecie jak ty - pogodny ton jego wypowiedzi nie nadawał tym słowom powagi...



...Ann poczuła jak samochód skręca i zwalnia powoli, wjeżdżając do podziemnego parkingu, głównej siedziby Corp-Techu. Otworzyła oczy gotowa do dalszego działania. Miała kilka pomysłów jak zabrać się do zdobywania informacji.

***


- Hello Lexi. Masz chwilkę?
- Nie myśl nawet, że wymigasz się od imprezy - przywitał ją radosny, energiczny głos koleżanki.
- Nie mogę być aż tak bardzo przewidywalna... - Ann odpowiedziała tym samym żartobliwym tonem. - A tak poważnie mam do ciebie prośbę. Potrzebuję pewnych informacji z kostnicy miejskiej. Pamiętam, że jeden z licznego grona twoich absztyfikantów tam pracuje, nazywa się Carter Trehard. Może mogłabyś mi pomóc przekonać go do pomocy?
- Matko Boska, umarł ktoś? - spytała na wpół poważnie, bo przecież Ann nie brzmiała na zmartwioną. - Nie wiem jak mi się odpłacisz. On jest taki... creeeepyyy! - roześmiała się. - A jak coś będę od niego chciała, to on uzna, że mam dług i.... - zawiesiła głos.
- Na pewno wymyślisz dla mnie odpowiednia odpłatę - Stwierdziła Ann z rezygnacją wyraźnie słyszalną w głosie, było w tym jednak także sporo rozbawienia - Chodzi o tę dziewczynę, która wysadziła się wczoraj w sądzie - Powiedziała tym razem poważnym tonem. - Jej ojciec zna mojego i poprosił o pomoc w wyjaśnieniu dlaczego to zrobiła. Chciałabym wiedzieć czy w czasie śmierci miała w sobie jakieś środki farmakologiczne, a jeśli tak to jakie. Dasz radę się dowiedzieć?
- Ojej, to nie będzie proste. Nie wiem jakie chody ma Carter - westchnęła. - Może obiecam mu ciebie? - zachichotała. - Wtedy się zaangażuje, a ja będę miała czy... - połączenie rozłączyło się.
Dodała, gdy połączyły się znów:
- Wspomnę mu. Pewnie nie będzie to na zaraz o ile w ogóle czegoś się dowie.
- Mam tylko nadzieję, że nie jestem w jego typie - Powiedziała Ann kpiąco słuchając Lexi - Zapytaj go o te informacje. Zobaczymy co powie. Jeśli będzie trzeba spotkam się z nim osobiście i spróbuję przekonać do pomocy, ale to nie jest moja mocna strona, te kontakty międzyludzkie. Maszyny są mniej skomplikowane, pewnie dlatego je wolę. - Dodała uśmiechając się do przyjaciółki. - Teraz powiedz o co chodzi z tym dzisiejszym zaproszeniem.
- Jak to o co?! Impreza to impreza, nie musi chodzić o nic innego - nawet Ann wyczuła, że być może chodzi. Ale raczej w stylu Lexi. W grę wchodziło dowolne szaleństwo. - Nie gadaj tylko przyjdź. Może Cartera też zaproszę? - udała zamyślenie. - Chociaż nie, tobie to bardziej zaproszę w takim razie jakiegoś seksownego robota - roześmiała się z sympatią.
Azjatka parsknęła śmiechem:
- Nie martw się o towarzystwo dla mnie. Może nie przyjdę sama. - Mrugnęła do dziewczyny porozumiewawczo.
- Czekam, nie zawiedź mnie! - odpowiedziała podobnym porozumiewawczym mrugnięciem.
Ann skinęła głową i zakończyła rozmowę. Najwyraźniej z tej imprezy nie zdoła się wykręcić, ale może uda jej się pociągnąć ze sobą kogoś innego.
Energicznym krokiem ruszyła do gabinetu ojca. Od przeprowadzki nie miała okazji widzieć się z nim osobiście. Choć od tego czasu minęło niewiele ponad tydzień, ze zdziwieniem stwierdziła, że tęskni do jego spokojnej obecności.
 
Eleanor jest offline  
Stary 16-02-2014, 21:03   #18
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Puta...
Podmuch powietrza szarpnął całą maszyną, koła położyły się na asfalcie a kierująca nią Felipa przekoziołkowała na przeciwną stronę skrzyżowania kończąc lot widowiskowym ślizgiem po betonie.

Puta...
Przed oczami zamigotał szary ekran. Zalał się czernią aby wstać w mglistym zaśnieżonym rozedrganym wydaniu. W lewej górnej ćwiartce panelu cyberoka śmigały linijki wstającego oprogramowania.

In processing...
Waiting...

Felipa zakaszlała, co było dobrym w zasadzie objawem. Fakt ten w zestawieniu z bólem klatki piersiowej, zdartego kolana i łokcia układał się w wesołą nowinę pod tytułem „Żyjesz. Qué afortunada eres!”
Brick zaoferował jej swoją pewną, sękatą dłoń obleczoną w motocyklową rękawicę. Chciała zacisnąć szczęki i popisać się hartem ciała, podrywając się gibko, niewzruszona tą niezapowiedzianą przeciwnością losu, pokazać, że Felipa de Jesus ma klasę zawsze i wszędzie, nawet jak się dymi, jara i apokalipsa wisi w powietrzu.
No... nie wyszło.
Mierda.
Jęknęła tylko...

Brick wykazał się zrozumieniem godnym caballero, złapał ją w pół i bacząc na delikatność jej sponiewieranych kostnych struktur, kobiecych łuków i miękkiego ego, uniósł ją do pionu.
Mózg pocił się jak przestarzały zbolały procesor. Pues qué ha pasado?

Przyczyna – skutek. Śmierć wujka Li. Odlot. Walka o wpływy. Zrównanie z ziemią warsztatu Spike'a...
Free Souls?
Możliwe.
Bardziej kurwa niż prawdopodobne.

Hombre podprowadził jej pod nos wysłużony motocykl, jej wiekową maszynę, wierną jak pies, wielokrotnie podkręcaną, wychuchaną, wyjeżdżoną. Jedna z nielicznych pewnych w jej życiu.
- Vale – skomentowała sugestię i zaciskając zęby wsiadała na sprzęt. Sięgnęła do spojenia kręgosłupa tuż pod czaszką. Poczuła pod palcami chłód wbudowanego procesora neuronowego, wyciągnęła linkę przewodu wspomagającego i wpięła się wprost do komputera motocykla. Koordynaty pełnej synchronizacji rozbłysły jaskrawą zielenią podając bieżące parametry.

Vana doścignęli bez większych problemów. W zatłoczonym mieście dwukołowiec dawał przewagę szybkości, mobilności i zwrotności. Przecięli jedną z bocznych uliczek aby skrócić sobie dystans przez co wbili się w sam środek jakiegoś flash moba bezdomnych ale starczył slalom gigant między płonącymi beczkami i mała popisówka na przednim kółku przez sztuczny tłum aby wypaść na właściwą prostą i siąść bandidos z powrotem na dupsku.

Telefon rozdzwonił się popową melodią w uchu środkowym. Romantico kawałek, który wpadł jej w ucho jeszcze na plażach L.A.
Jeśli ktoś by zapytał, czy jest to proste aby jednocześnie ścigać nieznanych gangsterów i rozmawiać ze swoją drugą połówką w stanie niedopowiedzianej separacji to nie, niespecjalnie... Joder. Tyle, że oszczędził jej kazań słysząc chyba co się w tle wyrabia. Poszło szybko i Felipa mogła wrócić do „tu i teraz”, chociaż poziom emocji chcąc nie chcąc wywindował w górę. Nie mogła Waltersowi wybaczyć końcówki. Ona też nie była może mistrzynią fair play, savoir-vivre i budowania cholernych relacji partnerskich ale to jak potraktował ją Ed... Na samo wspomnienie zacisnęła usta w gniewną kreskę.

* * *
L.A., kilka dni wcześniej

- Żartujesz sobie. – Ed mruknął przechodząc obok pakującej walizkę Felipy.
- On ma kłopoty… potrzebuje mnie - nawet nie zwolniła tempa wrzucania do walizy sterty ciuchów i butów.
Otworzył lodówkę i tępo patrzył się na ostatni kawałek ciasta, które latynoska upiekła poprzedniego wieczoru. Było chyba pierwszym w jej życiu i choć nie do końca wyszło, to dla niego smakowało jak najlepszy na świecie rarytas.
Sięgnął po dwa piwa i butem domknął drzwiczki.
- Co ty sobie w ogóle myślisz? Po tym wszystkim pakujesz dupę w troki i zwyczajnie zmywasz się... – Walters niby był opanowany, ale cedził słowa co znaczyło, że w środku kipiał ze złości.
Duszkiem wypił zawartość butelki i cisnął szkłem o podłogę tam gdzie stał. Felipa wzdrygnęła się na dźwięk tłuczonego szkła.
- Dlaczego nie przyznasz się, że zwyczajnie swędzi cię nos... albo dupa... Wayland... ta melepeta... - Ed złowrogo zmrużył oczy.
- Zachowujesz się jak dziecko... - Felipa miała akcent ostry jak żyletki ilekroć się denerwowała. Mimo to nie powiedziała nic więcej i po prostu w ciszy pakowała dalej. Nie odwołała się do cięższych argumentów jakby podskórnie już rozdzieliła punkty w tej konfrontacji. Ed: 1, Felipa: 0.
Oparł się rękoma o blat baru i pochylił głowę ze złością zaciskając szczękę aż zgrzytnęły zęby.

- Okay, kurwa, przepraszam! Ale jak ostatni raz sprawdziłem to byłaś moją świeżo upieczoną żoną! Jeszcze się kurwa nawet miesiąc miodowy dobrze nie skończył! A ty chcesz się pakować w gówno, z którego dopiero co się wygrzebaliśmy! To jest kurwa zajebiście do Felipy podobne, nie ma co! – krzyknął z wściekłością widząc ostentacyjne pakowanie się żony.
Mocno zaciskając w ręku butelkę piwa minął de Jesus idąc ku wyjściu na pokład. Nim wszedł na schody rzucił za sobie przez ramię złoty krążek, który szarpnięciem zdjął z palca.
- Fuckin junkie...

Nie wytrzymała. Coś w niej pękło i posypała się wyszczekana wraz z kropelkami śliny wiązanka po hiszpańsku, same przekleństwa najgorszego sortu, wyszło z niej dziecko ulicy, brud języka i zero manier. Wytrąciła mu pełną butelkę z ręki aż ta rąbnęła o podłogę wypluwając z siebie chłodny płyn i miękką pianę.
- Odezwał się, senior idealny! Śmiesz mnie osądzać? - aż trzęsła się ze złości gestykulując przesadnie, teatralnie, jakby byli na planie telenoweli dla gospodyń domowych. - Ja chociaż jestem czysta! Zmagam się z tym każdego dnia mimo iż kosztuję mnie to mierda dużo! A ty, spójrz na siebie. Pieprzony pijak… Pod tym względem przypominasz całkiem mojego tatusia, gratu-kurwa-lację! - cios poleciał na bark, pierś, policzek. Biła na oślep, chaotycznie, zaślepiona złością choć on ledwie co poczuł. - I fakt, jestem ćpunką! I już zawsze będę, trzeba z tym żyć i się zmagać! Nagle ci zaczęło przeszkadzać, hijo de puta!? Widziały gały co brały!

- Może sercem bym widział jaka jesteś naprawdę gdybym miał parę normalnych oczu... - odezwał się lodowatym głosem odsuwając ją od siebie.

- Co ja ci niby zrobiłam? - już nie krzyczała. Jęknęła jakoś bezradnie a z oczu puściły się niekontrolowane łzy. - Wayland to familia… Prosił o pomoc… Ja pierdolę, naprawdę masz o mnie takie niskie mniemanie? - spojrzała na obrączkę, która zatoczyła łuk i wylądowała pod stołem. Wytarła oczy wierzchem dłoni i wróciła do pakowania.

- Mam cię kurwa zaprowadzić na twój grób? Jesteś martwa dla przeszłości. Dla wszystkich i każdego z osobna. I co? Mister ex w dupie sobie rady dać nie może, to nie dość, że z tobą ma kontakt – Ed kręcił głową z niedowierzaniem. - To ty jeszcze lecisz na jego jedno pierdnięcie jak suka na rui... Chcesz mu kurwa pomóc czy sobie? I jak? Nie masz kontaktów już. Nie znasz nikogo i nikt cię nie zna.. Co ty możesz? Bo jak wrócisz na stare śmieci jak de Jesus, to wszystko to zrobiliśmy do tej pory i to czym miała być przyszłość znaczyło i znaczy dla ciebie tyle co nic. Nawet nie przyszło ci do głowy, żeby ze mną to przedyskutować. Zero lojalności. Co ty kurwa wiesz o rodzinie... Komu tak właściwie umarłaś zmieniając tożsamość? Co straciłaś? Chuja do dupy Waylanda... Have a nice fucking life! – trzasnął drzwiami nie oglądając się za siebie.
O tym, że narażała siebie na ich wspólnych wrogów jak i samego Waltersa już nie chciało mu się wspominać. To było oczywiste. Po drodze zdemolował na jachcie wszystko co wpadło mu pod rękę nie szczędząc pięści, łokci i kopniaków

Felipa była wściekła i rozżalona. Mydlana bańka pękła, zdawało się, że pogrzebała ich sielankę bezpowrotnie. Może Waltersa miał rację. Może. Niemniej subtelnością też nie grzeszył. Pojechał po niej jak po ścierze do podłogi. Niech się pierdoli… Wszystkie wspomnienia ostatnich czułości, miłych, romantycznych chwil mieszały się z dominującym teraz gniewem.
Kwadrans później opuściła jacht z podpuchniętymi oczami, targając za sobą cztery pokaźne walizy, w tym jedną należącą do Eda bo w swoje nie wcisnęła tobołów. Spakowała wszystko niemal. Zostało kilka sztuk bielizny, o których sama zapomniała bo ostatnimi czasy lądowały w miejscach dość ekstremalnych jak misa na owoce czy holo gazetnik. No i jeszcze pięć par szpilek, bo się zwyczajnie już nie mieściły. Tych szpilek jej było najbardziej żal, albo w każdym razie tak sobie wmawiała. Latynoski temperament buzował podskórnie. W łazience na jachcie na tafli lustra zostawiła Edowi niespodziankę. Wybazgrane czerwoną szminką “Ale z ciebie dupek!!!”. Wyjęła z holofonu kartę, złamała i ostentacyjnie porzuciła na kuchennym stole żeby było jasne aby nie dzwonił, nie pisał, w ogóle się nie odzywał. Zmieni numer i nowym się nie podzieli. Gdyby jemu, Edowi, się jeszcze odwidziało, gdyby chciał ją szukać, odkręcać, błagać o przebaczenie to już za późno, wszystko zaprzepaścił. On. Bo to jego wina oczywiście. Przesadził. Z brakiem wyrozumiałości. Z ostrością słów. Ze zwykłym prostactwem.
Podniosła z podłogi jego obrączkę i położyła na blacie, obok złamanej karty.
Trzy miesiące obustronnych starań pogrzebane kilkuminutową awanturą…

* * *

Nie. Teraz nie mogła o tym myśleć. Ma robotę.
Po chwili monotonnego pościgu Felipa odezwała się na ich wewnętrznej częstotliwości.
- Oye Brick, podjedź z lewej, zajmij ich czymś...

Tak zrobił. Choć może Felipa nie dokładnie miała na myśli serię z miniguna puszczoną w opony.
Niemniej Brick dobił swego przykuwając ich pełną uwagę, allelujah. Boczne drzwi vana rozsunęły się z piskiem i poleciała kontra pocisków. W tym czasie Felipa sunęła już z prawego boku uciekinierów, płasko doklejona do motocykla. Wystarczyło jej jedno uderzenie serca aby przyczepić magnetyczny nadajnik po wewnętrznej stronie karoserii. Odpuściła zaraz, zostając dwa metry z tyłu.

Ostrzelany Latynos stracił panowanie nad motocyklem, wjechał w jakiś piramidę skrzynek i zniknął Felipie z pola widzenia. Cholerne pomarańcze, jaskrawe i apetyczne, niby kulki loterii stanowej, kuszące możliwością łutu szczęścia, potoczyły się efektownie we wszystkie strony. A ona, Felipa, jeszcze chwilę siedziała im na ogonie ale na granicy terenów Rustlersów zatrzymała się gwałtownie. Nie zamierzała ryzykować w pojedynkę. A przynajmniej tyle im dała do zrozumienia.

Odprowadziła wzrokiem znikającego za zakrętem vana po czym odpaliła panel holofonu wyświetlając lokalizację nadajnika. W międzyczasie wrócił Brick. Zrównał z nią maszynę podrzucając pomarańczę wysoko nad głową i łapiąc od niechcenia.
- De regalo? - Felipa sięgnęła po owoc a on nie zaoponował. Pokazała mu wyświetlacz z pulsującą czerwoną kropką wmalowaną w schematyczną mozaikę ulic Wielkiego Jabłka.

- Pewnie zmieniają tylko wóz – podzieliła się na głos swoimi przypuszczeniami. Nie łudziła się, że coś konkretnego z tego wyjdzie.
- Musieli mieć to przygotowane. Skurwiele dobierają się nie tylko do granic. A my nie wiemy co rozpieprzyć, by im dogryźć najbardziej - Brick nawet nie krył wściekłości. Latynoska krew buzowała w nim jak woda w gejzerze.

* * *

Wóz znaleźli na jednym z podziemnych parkingów nieopodal. Porzucony, jak się zresztą Felipa spodziewała. Miejsce parkingowe obok stało puste, tylko na asfalcie pozostały odciski palonych w pośpiechu gum.
Mierda...

Felipa odkleiła swój nadajnik i schowała do kieszeni kurtki rozglądając się za kamerami z monitoringu. Owszem, były tutaj. W czasie mierda przeszłym. Ktoś pozbył ich się kolektywnie, co do jednej, strącił pałkami bejsbolowymi albo innym równie finezyjnym narzędziem. Zostawały kamery miejskie z drogi przejazdu ale te na Bronxie działały rzadko a dobieranie się do nich przez kontakty w drogówce wydawało się przedsięwzięciem nie wartym zachodu.

Kiedy wrócili pod klub „Meduza” w okolicy nadal roiło się od glin, służb porządkowych i gapiów. Cała wycieczka za sprawcami zamieszania nie przyniosła żadnych konkretów poza może wzmożoną frustracją i ochotą na relaksującą działkę wtartą w dziąsła. Może trzeba było zagrać ostro i ich tam wszystkich wykończyć, w środku dnia na zatłoczonych nowojorskich ulicach? Bang, jeden granat i rachunki wyrównane. Nie żeby nosiła przy sobie granaty... Odnotowała w pamięci podręcznej, że musi temu zaradzić.

Gdy zwlekła się z motoru skutki wypadku odezwały się tępym bólem w kilku miejscach naraz. Jęknęła, zgięła wpół i podparłszy o ceglaną ścianę i wyrzuciła z siebie wiązankę soczystych i szalenie wyszukanych przekleństw. Latynos zaoferował jej ramię, które przyjęła bez wahania kuśtykając mozolnie po oblodzonym chodniku.
- Mógłbym cię wnieść na górę, wiesz? – zagaił błyskając zębami w tym samym radosnym odcieniu bieli co pikujące w nienagannym pionie płatki śniegu.
- Mógłbyś? - flirtowała z nim odrobinę. Nie z premedytacją, z przyzwyczajenia raczej. Nigdy nie wiadomo jaka znajomość będzie ci jutro potrzebna, prosta ekonomia. Uśmiech jest jak ziarno, które nic nie kosztuje. Zasiane dzisiaj może obrodzić zaskakującymi influencias. Taką filozofię zawsze wyznawała i trzy miesiące w tropikalnym niebie nie zdołało tego wykorzenić.
- Mógłbym.
- Hm... Bien – wzruszyła ramionami.
Zaśmiał się w mankiet i pokiwał głową wiedząc ewidentnie, że go prowokuje, że to taka gra, niewinny uliczny taniec godowy w rytmie getta. Był wielkim amigo, szerokim w ramionach niemal jak Bullet. Zarzucił ją sobie na ręce jakby wcale nie miała metra osiemdziesięciu wzrostu ale była jakimś piórkiem, cholerną księżniczką z ogłoszenia „rycerz poszukiwany od zaraz”.

W klubie panowała grobowa atmosfera. Chłopcy w oznaczeniach Rustlersów oblegali złączone stoliki i żywo debatowali nad wojną, którą właśnie im wypowiedziano. Barman Jose widząc, że Brick wnosi Felipę na rękach wprowadził popłoch, żeby wzywać doctore. Było jej nie w smak bo przecież nic oprócz kilku otarć jej nie dolegało i nagle ta farsa wydała jej niepotrzebna. Zeskoczyła na ziemię krzywiąc się mimowolnie z bólu i o własnych siłach poszła już do apartamento. Przebrała się już na pogrzeb, w elegancką czarną kieckę i niebotycznie wysokie szpilki od Jimmiego Choo. Pożyczyła kluczyki Bulleta do jego wysłużonego dodge'a challengera i wskoczyła z powrotem w wir załatwiania spraw.

Mieli jeszcze sporo czasu, akurat wystarczająco na dyskretną obserwację trzech magazynów z listy Waylanda. Pierwszy był w okolicy Pelham Bay, tak jak namiar podrzucony przez Remo. Obskurny budynek z blachy falistej, typowy magazyn postawiony tanim kosztem. Wysoki na dziesięć metrów, otoczony siatką zwieńczoną drutem kolczastym pod napięciem, wszędzie pierdylion kamer choć nie dostrzegli żadnego strażnika. Pod magazynem stało zaparkowanych kilka wozów i po dłuższej obserwacji mogli odnotować, że magazyn, cokolwiek się w nim nie mieściło, musiał funkcjonować bo z rzadka ale jednak ktoś wchodził lub wychodził.

Pod drugim z adresów mieścił się podziemny magazyn, usytuowany blisko mieszkania Felipy, na bezpośrednim terenie Rustlersów. Górna część wyglądała jak zwyczajny budynek mieszkalny ze sporą ilością pięter. Magazyn danych zaś znajdował się pod ziemią, bez dostępu z zewnątrz. Od środka można było tam dojść specjalnymi schodami, zabezpieczonymi potężnymi drzwiami i kamerą. Nie podeszli w zasięg obiektywu wycofując się bez rozgłosu.

Trzecim magazynem był mały biurowiec położony mniej więcej na styku terenów wszystkich gangów. Felipa zanotowała sporą ilość pracowników ochrony oraz elektroniki zabezpieczającej teren.

Spojrzała na zegarek w panelu holofonu.
- Na cmentarz – zawyrokowała odpalając silnik i włączając się do ruchu. Po kręgosłupie przepełzł zimny dreszcz.
Nienawidziła pogrzebów. Rozklejała się już przy cmentarnych wrotach. Całe kurwa szczęście, że użyła wodoodpornego tuszu i zabrała żelazny zapas jednorazowych chusteczek.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 16-02-2014 o 21:24.
liliel jest offline  
Stary 16-02-2014, 22:11   #19
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Pieniądze okazały się naprawdę dobre, jeżeli oczywiście wypełniłoby się zadanie. Samo zadanie było, tu Rose brakowało słów by opisać uczucia które kłębiły się jej głowie.
Intrygujące?? Tak
Będące wyzwaniem?? Jak najbardziej.
Chociaż już sama świadomość, że trzeba będzie udać się do Bronxu i to zapewne niejednokrotnie i być może nocować tam już mniej motywowały. Wracały te niemiłe wspomnienia z początków pobytu w tym mieście. Wspomnienia, które jednak szybko odsunęła od siebie, a w zasadzie odsunęła je kwota zaoferowana przez firmę, a przedstawiona ustami dyrektora.

Restauracja Ootoya anie nie zaskoczyła ani nie rozczarowała Rose. Była azjatycka. no może lepiej powiedzieć azjatycka po zachodniemu.
Rose usiadła, w zasadzie to uklęknęła, przy stoliku do którego ich poprowadzono, z wrodzonym wdziękiem i gracją osoby nawykłej i przyuczonej do korzystania z tego typu mebli.
Z karty dań zamówiła jakąś lekką przystawkę i zieloną herbatę.
Czekając ,aż przyniosą to co zamówiła poświeciła się lekturze tego co ich zleceniodawca im przysłał.
- Skąpe te informacje. - Odezwała się w końcu. - Powinniśmy zacząć od powiększenia zasobu wiedzy na ten temat. - Spojrzała pytająco na dwóch towarzyszących jej mężczyzn.
Mik usiadł po turecku przy stole i zamówił na razie futomaki z łososiem oraz wiśniową herbatę.
- Ano, lekka chujnia - przytaknął kobiecie. - Mieszkając na Bronxie siłą rzeczy większość z tego już wiedziałem. Żeby dowiedzieć się więcej i skontaktować nas z Jin-Tieo, muszę pogadać z pewnymi ludźmi. Dla dobra sprawy lepiej, bym zrobił to sam, więc musicie znaleźć se jakieś zajęcie tymczasem, key? Jeśli będziecie wybierać się na Bronx, lepiej przebierzcie się w jakieś mniej eleganckie łachy, by mniej rzucać się w oczy. Zdałoby się wynająć jakiś pokój w tanim motelu, gdzie będziemy mogli się spotykać i gdzie firma będzie mogła dostarczać nam sprzęt - Maroldo mówił cicho, lecz naturalnie, nie jakimś teatralnym szeptem. - I wymieńmy się od razu numerami - zaproponował, wyjmując z kieszeni marynarki stary model holo.
Gdy zbliżyli urządzenia rozległa się seria piknięć. Mik zapisał ich numery w grupie z “Lachociągiem”, czyli Dirkauerem - Kenjiego jako “Sushi” a Rose jako “Kwiaciarnię”. Następnie przytknął holofon do czytnika w cyberoku (kopiując najwyraźniej kontakty do urządzenia wszczepionego w głowę), po czym przesłał im swój bardziej osobisty numer.
- Dzwońcie w pierwszej kolejności na ten wszczepiony - powiedział. - Prędzej odbiorę.
- To w Bronxie są drogie hotele?? - Kobieta spytała poważnie, chyba. Aczkolwiek dało się wyczuć nutkę ironii. - W okresie wojny lojalności nie kupisz za pieniądze. Hotelik na godziny, to raczej nie miejsce na przetrzymywanie zabawek, na których tak panu zależy, panie Maroldo.
- To nie musi być na Bronxie - odparł Mik. - Ani nie musi być tanie, byle było dyskretne. Może być czyjeś mieszkanie, byle nie moje, key? I żaden tam “panie Maroldo”. Mik. Albo “Mechhead”, tak mnie nazywają. Żadnych nazwisk od tej pory. Łatwiej i bezpieczniej będzie mówić sobie po imieniu. Musimy lepiej się poznać, jeśli mamy razem pracować. Dirkauer mówił, że dobrali nas według specjalizacji. Więc w czym się specjalizujecie?
- Dobrze, Mik. - Wyraźnie zaakcentowała jego imię przypatrując mu się dłużej. Po czym zlustrował jeszcze drugiego z mężczyzn. - Jestem, jakby to powiedzieć, hmmm… - Zamyśliła się chwilę, szukając chyba odpowiedniego słowa. - specjalistą od negocjacji, zjednywania sobie ludzi. Taką siłą argumentów.
- To już wiemy, kto będzie gadał z Jinem - Mik pokiwał głową, zezując na “argumenty” Rose. - Zajebiście, bo ze mnie żaden negocjator. Jak wiecie testuję firmowe zabawki i na tą chwilę mam ich w sobie całkiem sporo - rzekł z zadowoleniem. - W obecnej konfiguracji jestem żołnierzem i szpiegiem. Biegam z prędkością samochodu, przynajmniej takiego jadącego przez Nowy Jork, hehe. Otwieram drzwi z pięści. I wspinam się po ścianach jak jebany Spider-man - zaśmiał się krótko z własnego żartu. - Poza tym mam wszczepioną kamerę i cyberaudio z kompletem zdalnych podsłuchów. Przeszedłem też pełne szkolenie w siłach zbrojnych CT. Mam broń i umiem jej używać.
Maroldo zamilkł, bo kelnerka przyniosła właśnie herbatę.
- Domo arigatou - podziękował, po czym nalał sobie ze dzbanuszka parującego napoju. Mik uniósł filiżankę do ust, delektując się wiśniowym aromatem. Wyglądał trochę komicznie - cyberpunk z porcelanową filiżaneczką.
Kenji nie odzywał się, zajęty studiowaniem na swoim holo otrzymanych materiałów. Zamówionego lekkiego wina śliwkowego nie tknął jeszcze. W końcu kiedy wymienili się numerami, odetchnął lekko, upił łyk i spojrzał na towarzyszy.
- Zajmuję się wszystkim po trochu. Zbieraniem i kontrolą przepływu informacji, załatwianiem różnych spraw - wzruszył ramionami nieco przepraszająco, nie mogąc precyzyjniej wyjaśnić w kilku słowach swojego wkładu w korporację. - Pomysł z mieszkaniem jest dobry, myślę, że tobie… Mik zostawimy kwestię jego zorganizowania. Ja postaram się wyciągnąć więcej na temat obiektów naszych zainteresowań na razie w zasobach korporacji. Oprócz tej oficjalnej pulpy musi być coś przydatniejszego. Hmm… nie odnosicie wrażenia, że nawet ta wizytówka Free Souls wygląda tak jakby za nimi stała jakaś… jakby powiedzieć, bardziej zorganizowana siła? - uśmiechnął się lekko.
- Przede wszystkim potrzebujemy informacji. Trzeba się dowiedzieć kto zlecił kremację. - Odezwała się Rose wpatrując się w swoją czarkę herbaty, zupełnie jak gdyby chciała wywróżyć z niej przyszłość. - Wszystko co da się znaleźć o Jin-Tieo. Nie chcemy popełnić żadnego faux pas. I trzeba znaleźć kogoś kto nas przedstawi. Trzeba to dokładnie zaplanować.
- Jak już mówiłem, mogę wynająć pokój w jakimś motelu - rzekł Mik. - Takim bez kamer, gdzie obsługa nie zadaje pytań i nie dziwi się niczemu. Chyba, że macie lepszy pomysł. Ja przede wszystkim znajdę kogoś, kto nas przedstawi Jinowi, więc bądźcie w pogotowiu. Co do Free Souls, to faktycznie za dobrze sobie radzą, jak na nowicjuszy. Może ten Kye Remo wygrzebałby coś więcej? To gruba ryba w CT, więc lepiej jak Kenji z nim pogada, bo ja kiepsko się dogaduję z korporacyjnymi szychami. Jeszcze go niechcący obrażę. Przy okazji, poza zdobywaniem informacji trzeba zatrzeć ślady naszej pracy w firmie, przynajmniej za ostatni rok, key? Przelewy pensji, sieć, bazy danych, przepustki, zdjęcia, umowy, wszystko do chuja wafla. Na pewno będą nas sprawdzać, gangi też mają netrunnerów. Nie wiem czy Dickauer o tym pomyślał, lecz Remo powinien się tym zająć - cyborg nawijał jak automat i wydawało się, że nie skończy, gdy kelnerka przyniosła posiłek. Maroldo podziękował i zabrał się za jedzenie, wprawnie posługując się pałeczkami.
- Lubię restauracje z żywą obsługą - powiedział, maczając Maki w sojowym sosie. - Sam jestem w połowie robotem, lecz wolę jak jedzenie podaje mi człowiek.
- I za odpowiednią opłatą wpuszczą każdego, nie zadając pytań i nie dziwiąc się niczemu. - Rose skwitowała wypowiedź cyborga. - Chyba, że dysponujesz jakimiś dodatkowymi zabezpieczeniami, o których nie chcesz mówić? - Zamilkła gdy podawano do stołu. - Podział obowiązków mamy chyba już za sobą, przynajmniej czasowy. Gdy znajdziesz już kontakt, to wstrzymaj się do póki czegoś nie znajdziemy. Tak z pustymi rękoma nie ma co udawać się w gości.
- A co? Chcesz im wręczyć kwiaty i czekoladki? - Prychnął Maroldo. - Musimy się spotkać z Jinem, by określić warunki współpracy. I to on wyznaczy miejsce i termin. Wiemy co możemy mu zaoferować, ale to on musi nam powiedzieć, czego potrzebuje. Jak dobijemy dealu, to będziemy organizować co trzeba. A co do lokalu, to znajdź go sama, skoro masz lepszy pomysł, key? Ja już mam pod dostatkiem zajęć.
- Cenzurą informacji o naszym korporacyjnym pochodzeniu mogę się zająć, nie powinno być z tym większego problemu, tylko muszę mieć trochę czasu by wszystko zorganizować. Z sieciowcem też mogę porozmawiać. - skinął głową Yamato. - W razie potrzeby, pomogę też w udostępnieniu… zasobów bardziej specjalistycznych. Oprócz sprzętu, mogę przekonać kilku specjalistów do konktretnej pracy, jak już będziemy mieli odpowiednie informacje by się zabrać za wykonanie zlecenia.
Przechylił kieliszek, tak by kostka lodu przesunęła się nieco wzburzając opalizujący, słomkowy płyn. Kolejny łyk wina.
- Doprawdy? Wiemy? - Zdziwiła się lekko. - Nie będę musiała zbytnio się wysilać skoro mamy to czego Jin-Tieo potrzebuje.. Łatwo zarobione pieniądze. - Uraczyła się kolejnym łykiem herbaty. Trzeba było mieć niezwykle czuły słuch, żeby wyczuć te nutkę ironii w jej wypowiedzi. - Owszem, przyznaję, że znasz lepiej Bronx i ludzi tam mieszkających. Skoro uważasz, że motele tam są bezpieczne… - Wzruszyła ręką.
- Przecież powiedziałem, że to on musi nam powiedzieć, czego potrzebuje - zdziwił się Mik. - Nie wiem, psia mać, może niewyraźnie gadam. Ale dysponujemy środkami i zasobami firmy, więc to raczej nie będzie problemem. Problemem będzie przekonanie go, by przyjął naszą pomoc, i stał się dłużnikiem firmy. Co do motelu, czy tam hotelu, whatever, powtórzę, że nie musi być na zasranym Bronxie. Gdziekolwiek, byle nie w New Jersey, okey? Możesz wynająć nawet apartament w Hiltonie, jak dla mnie. Żesz ja pierdolę, jak na negocjatorkę w ogóle nie słuchasz co się do ciebie mówi.
- Ależ przestań się tak pieklić. - Rose odparła spokojnie. - Wskazałam tylko luki w twoim planie. Tak żebyś mógł to przemyśleć. - Uśmiechnęła się dobrotliwie. - Przyjmie pomoc jeżeli zostanie mu ona zaoferowana w odpowiedni sposób.
- Ja myślę - odparł Maroldo. - Też się nie przejmuj moim niewyparzonym językiem. Tylko cię przygotowuję do pracy na Bronxie. Zaręczam, że w ciągu najbliższych dni usłyszysz tyle fucków, że ci się mózg zlasuje - zaśmiał się cyborg. - To nie będą subtelne negocjacje między korporacjami.
Zagryzł imbirem ostatni kawałek sushi i spojrzał na oboje rozmówców.
- To chyba ustaliliśmy wstępny plan, nie? Czas wziąć się do roboty.
- Tak, najpierw rozpoznanie, bez tego nie ruszymy z miejsca. - Skinął głową Yamato, uznając temat za zakończony.
Mik już miał się żegnać, gdy coś mu się przypomniało.
- Rose, obdzwoń zakłady pogrzebowe na Bronxie. I krematoria. Tych jest mniej, więc można sprawdzić całe miasto. Spróbuj wydębić info kto zlecił kremację Li, oraz gdzie i kiedy będzie pogrzeb. Możesz na przykład dzwonić z pretensją, że coś źle zrobili.
- Dobrze. - Odparła kobieta.
- Mogli na przykład wsypać prochy do urny o złym kolorze - najwyraźniej Maroldo, gdy już wpadł na jakiś pomysł, musiał się nim ze szczegółami podzielić. - Wtedy, jeśli to ten zakład, oni mówią, że takie dostali zlecenie. Wtedy ty pytasz jaki idiota im zlecił ten zły kolor i że musieli coś pomylić. Jedziesz po nich non-stop, żeby byli zgnojeni i zakręceni. I mówisz skoro są tak głupi, że to zawalili to chcesz się upewnić, że dostarczą kwiaty we właściwe miejsce i żeby przeczytali ci zlecenie. No. Nie ma na świecie rzeczy, której nie dałoby się spierdolić, z pogrzebem włącznie - uśmiechnął się szeroko, zarzuciwszy ich lawiną wypowiadanych szybko słów. - I tym optymistycznym akcentem możemy zakończyć.
Mik wstał i ukłonił się po japońsku.
- Udanej podróży poślubnej! - Zawołał odchodząc. - Trzymajcie się ciepło, będziemy w kontakcie.
Rose pożegnała Mika uśmiechem.
- Możemy razem pojechać na spotkanie z tym hakerem z C-T. - Zwróciła się do Japończyka. Chwilę później przywołała obsługę. - Rachunek poproszę. - Zapłaciła i ponownie odezwała się do mężczyzny. - Chyba, że sam będziesz szukał informacji i nie potrzebujesz towarzystwa??
- Możemy iść razem. - Yamato skinął głową. - Z moich źródeł skorzystam później.
Odłożył pałeczki na miseczkę z sosem sojowym.
- Wydaje się użyteczny. Nasz współtowarzysz. - Dodał po chwili.
- Uprzedźmy go, że przyjeżdżamy. - Powiedziała wybierając numer podany przez Dirkauera. - Gdyby nie był, chyba nie zleciliby mu tego. - Zauważyła rzeczowo czekając na połączenie.
- Remo, słucham.
- Rose Basri. - Usłyszał miły kobiecy głos. - Pan Dirkauer polecił pana jako wsparcie... - Tu zawiesiła na chwilę głos. - Kiedy moglibyśmy się spotkać??
- Najwcześniej - chwila milczenia - po jedenastej, powinienem wtedy już wrócić do firmy. Jeśli potrzebujecie czegoś na zaraz to wiadomość na holo styknie.
- Umówmy się zatem na dwunastą. Za dużo pisania byłoby.
- Corp-Tower, ósme piętro. Mają wygodne salki.
- Do dwunastej zatem. Do usłyszenia.- Rose pożegnała się uprzejmie.
- O dwunastej w Corp-Tower, na ósmym piętrze. - Poinformowała swojego towarzysza. - Mamy zatem jeszcze trochę czasu.

Rzeczywiście, mieli prawie dwie godziny. To sporo czasu. Umówili się zatem za dziesięć dwunasta przed budynkiem i każde poszło w swoją stronę. Ona postanowiła wrócić do swojego mieszkania. Wysłała szoferowi sygnał gdzie jest.

Samochód czekał już na nią gdy wyszła z restauracji.
- Do domu Jeremy. - Powiedziała do siedzącego za kierownica mężczyzny i zajęła się swoimi sprawami.
Mogła spróbować dowiedzieć się gdzie i kiedy będą chowali Li. Wystarczyło wymienić tylko kilka wiadomości z Tonym.

"Wybierasz się na pogrzeb przywódcy gangu The Rustlers, Li??"

"Coś ty, życie mi miłe. Słyszałem tylko, że mu się zmarło."

"Ja też słyszałam. A wiesz gdzie to będzie??"

"Mogę się dopytać, może ktoś wie. W co się pakujesz? "

"Zapytaj się Carlosa w co. I spróbuj dowiedzieć. Zawsze lepiej u ciebie mieć dług..."

"Już ja wiem jak ten dług wykorzystać. Sprawdzę."

Korki, korki, korki. Zmora wielkich, nowoczesnych miast. Chociaż z drugiej strony stojąc w takim korku można było zrobić kilka dodatkowych rzeczy. Chociażby poprawić makijaż, co Rose nieraz robiła i widziała. Kilka ruchów kredką. Jedynka. Gaz i przejeżdżamy kilka metrów. Hamulec. Następnych kilka ruchów ręki przy oku. I znowu gaz i kilak metrów. Teraz cień do powiek. I kolejne metry za sobą. Tusz. Drugie oko. I po przybyciu na miejsce kobieta w prawie nienagannym makijażu wysiadała z auta.
Można było też poczytać raporty. Dokończyć je. Całą masę pożytecznych rzeczy można było zrobić stojąc w korku. Nie wspominając o rzeczach przyjemnych…
Korki miały swoje zalety? A miały.

Miały też swoje wady. A największą z nich było tempo w jakim człowiek pokonywał najkrótsze nawet dystansy. Po ponad półgodzinie była w domu. Trzeba było liczyć drugie tyle na powrót i w sumie niewiele tego czasu zostawało.
Azjatka trochę pokręciła się po swoich włościach. Odebrała wiadomość od swojego nowego współpracownika. On najwyraźniej bardzo poważnie podszedł do ich zadania i szybko zajął się zbieraniem informacji. To dobrze. Mimo swojego denerwującego sposobu bycia wydawał się jednak osobą użyteczną.
O drugim współpracowniku nadal niewiele mogła powiedzieć. Nie udzielał się za bardzo. Pozostawało mieć nadzieję, że później bardziej się zaangażuje.

Jeszcze przed wyjściem, tak mniej więcej po godzinie od ostatniej wiadomości odezwał się Anthony.

"Carlos twierdzi, że Rustlersi nie zapraszali nikogo, prawdopodobnie ze względu na niepewną sukcesję. Wie, że ma być koło 14, prywatna ceremonia. I tego nawet dowiedział się przypadkiem. Nie ma pojęcia gdzie."

"Nie mogę się doczekać."

Rose przekazała te wieści dalej swojej grupie.
Poprawiła w domu makijaż, fryzurę i wyszła. Nie miała zamiaru spóźnić się. Chociaż nie była to już tak ważna rozmowa jak poprzednia, to Rose nie należała do osób które lubiły marnować czas swój i innych oraz okazywać im tym samym brak szacunku i spóźniać się na spotkanie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 19-02-2014, 00:02   #20
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Godzina 11:57 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
Corp-Tower, Manhattan



Ferrick

Nathan Ferrick pozostał tradycjonalistą, nie przywiązującym wielkiej wagi do zmian technologicznych, nieustannie pędzących przed siebie. Szczęśliwie przebywał właśnie w biurze, gdy przyszła, słuchając kogoś przez dość standardową słuchawkę telefoniczną lekko przestarzałego już ip-phone'a. Dzisiejszego dnia, te spięte w jednej korporacyjnej sieci urządzenia powracały do łask, najwyraźniej opierając się problemom znacznie skuteczniej od bezprzewodowych sprzętów. Wskazał jej krzesło. Nie wydawał się zadowolony, na ile go znała, a znała przecież doskonale, znów musiał wkurzać się na coś, czego nie popierał.
Stanowił też jedną z ostatnich istot na ziemi, których biurka ciągle zawalone były teczkami ze zwyczajnymi, drukowanymi dokumentami. Na samej górze dostrzegła napis "James Shelby".

- Wszystkich? - odezwał się nagle, odpowiadając komuś po drugiej stronie słuchawki. Ton był ostry, ale również zaniepokojony.
- Do tego przydzieliłem już ludzi - ponownie chwila milczenia. - Tak jest.
Skrzywił się, bębniąc palcami po blacie biurka.
- Zgodnie z rozkazem, dziś w nocy.
Rozmowa zakończyła się, a pułkownik przetarł twarz, zanim skierował spojrzenie na córkę.
- Czasem odnoszę wrażenie, że niektórymi decyzjami liczą wyłącznie na to, by zabłysnąć. Jakieś kłopoty?
Zobaczył odpowiedź zanim odpowiedziała i skinął głową. Sięgnął po jedną z teczek, wyjmując kilka kartek i przeglądając je. Nie odzywał się, czekając na jej słowa. Nie przychodziła bez powodu.


Ferrick, Remo, Shelby

Raport przesłany przez Alexa był zwięzłym zlepkiem informacji. Imiona, nazwiska, numery. Załączniki, dotyczące transakcji finansowych, logów proxy a także zapis z kamery ochrony, przedstawiający sylwetkę jedynej najwyraźniej “podejrzanej” znajomej odwiedzającej Amandę. Na prośbę Ann dodano także datę opuszczenia domu przez dziewczynę, wskazującą na 12 listopada.

Cytat:
Prawnik: Andrew Makaisson, kancelaria prawna “Belcsson & Partners”. Upoważnienia przekazane na państwa nazwiska, wszelkie zebrane materiały powinny zostać udostępnione po kilku formalnościach. Proces będzie kontynuowany, pan Tomkins kazał zapewnić, że następne rozprawy będą miały najwyższy status zabezpieczeń i podobne wydarzenie na pewno się nie powtórzy.

Kontakty:
Monica Rukh 1-917-8540-8264
Keith 1-917-4698-8365
Luiza 1-917-5068-0924
Prince 1-917-9032-9472
Numery nie zostały sprawdzone, pochodzą z połączeń Amandy. Ich aktywność i wskazanie na tę samą osobę co w chwili połączenia nie jest pewne.
Izaac White 1-718-842-900 [numer nie jest bezpośrednio do niego]
Nagranie z kamer ukazywało przynajmniej częściowo gorącą kłótnię ładnej, czarnowłosej, szczupłej Amandy ze swoim ojcem. Pakowała rzeczy do niebieskiego, wysłużonego forda o numerach FEE 4783. Towarzyszyła jej niska dziewczyna hinduskiej urody, Monica niewątpliwie. Niestety proste wyszukiwanie numerów nie przynosiło rezultatu, nie były podane nigdzie publicznie. Niedługo po otrzymaniu tych informacji cała trójka otrzymała wiadomość od Danieli:
“Zajmę się operacjami finansowymi i załatwię dokumenty od prawników”.
Logi z proxy wymagały oddzielnej analizy. Najczęściej pojawiała się tam uczelnia, sprawy związane z jogą i medytacją, sklepy internetowe. Amanda nie wydawała się wchodzić na strony niezwykle tajemnicze, przynajmniej z domowej sieci. Lecz lista ta była długa.
Ann najbardziej zainteresowały numery. Uaktywniła się jej fotograficzna pamięć, przywołując numer do Kenetha, tutaj opisanego jako “Keith”.


Yamato

Prawda była taka, że może i miał chody w Corp-Techu, to jednak zdecydowanie nie wszystkie dane były dostępne. Dział kadr ograniczał się prawie całkowicie do pracowników lub kontraktowców zatrudnionych przez korporację. Nie dało się z tego źródła dowiedzieć nagle wszystkiego o całym mieście i Kenji wiedział to doskonale. Mimo tego warto było spróbować. Najłatwiej oczywiście dowiedzieć się było o Maroldo, byłym ćpunie wyciągniętym za szyję. Dostał szansę i wykorzystywał ją już dość długo, pracując jako tester nowoczesnych wynalazków z dziedziny cyberwszczepów. Nie określono go jako niepewnego emocjonalnie, raczej jako wielkiego entuzjastę, całkiem już znanego w CT, którego okres “przydatności” niestety powoli się kończył. Nawet najsilniejszy ludzki organizm nie mógł znieść ciągłych zmian. O Basri było znacznie mniej, tyle tylko, że pozwoliło ją zatrudnić do tej misji. Negocjatorka, pracująca dla wielu zleceniodawców, także wyższych sfer mafijnych i korporacyjnych. Pełnego przebiegu kariery zdecydowanie nie posiadano.

Im jednak próbował dalej, tym było trudniej. Kilka komplementów nie wystarczyło do tego, aby przekonać Nancy.
- To o co prosisz to dane z wysokim protokołem bezpieczeństwa. Powiem ci tylko po cichu, że raczej od dawna nie aktualizowane. Na Bronxie do niedawna utrzymywał się status quo. Jeśli coś już dostałeś, to myślę, że więcej nie ma. Mamy wiele innych zajęć. A ja nie będę ryzykowała. Skoro nad tym pracujesz to możesz o dostępy wystąpić oficjalnie - uśmiechnęła się do niego przepraszająco.
Owszem, mógł zrobić to przez Alana. Lub Kye’a Remo, z którym miał się spotkać. Haker, całkiem sławny swoją drogą, był szefem działu bezpieczeństwa sieci i prawdopodobnie monitorował między innymi dostępy, ruch sieciowy i kto wie co jeszcze.

Osobisty komputer, zaraz po wrzuceniu wyszukiwania, wyrzucił kilkadziesiąt tysięcy wyników. Owszem, dało się wyłowić na ten przykład śmierć Li, ale zdolności Yamato dotyczące komputerów, w porównaniu zwłaszcza do tych społecznych, były mniej więcej zerowe. Wiedział jak obsługiwać sprzęt, lecz jak wyselekcjonować coś nietypowego? Z tym mogło być ciężko.
To wstępne, mało udane zbieranie danych, zakończyła informacja od kontaktu. Okazała się także pozbawioną szczegółów.
“Występowanie od dwóch miesięcy, działanie rozweselające i halucynogenne. Prawdopodobnie wysoka dawka zabija. Występowanie: wyłącznie Bronx.”


Basri, Yamato, Remo

Okazało się, że żadne z nich nie lubiło marnować czasu innych. Bez przeszkód, o ile komuś nie przeszkadzały problemy z oglądaniem telewizji czy słuchaniem radia, dotarli do jednej z niewielkich, ultranowoczesnych sal konferencyjnych. Pomieszczenie należało do tych wygodniejszych, przeznaczonych do spotkań z osobami z zewnątrz. Te najbardziej luksusowe znajdowały się znacznie wyżej, przyjmując największe szychy tego świata. Mimo tego Remo wybrał całkiem dobrze. Mogli rozsiąść się wygodnie na fotelach, zamówić kawę, która pojawiała się automatycznie bez udziału człowieka, a stół miał pełne wyposażenie multimedialne.


Remo

Dane z ostatniego wyszukiwania spływały do niego w trakcie spotkania, nawet szybciej niż mógłby się spodziewać. “Dzieci Rajneesha” nie pojawiały się na czołówkach portali, ale także nie pretendowały do straszliwie ukrytego stowarzyszenia. Grzebiąc trochę głębiej dało się wyczytać bardzo dużo. Izaac White faktycznie był duchowym przywódcą, a sama sekta istniała około dwóch lat. Co ciekawe, mężczyzna pozostawał w śpiączce przez dziesięć lat. Sieć nie posiadała na ten temat wielu informacji, w każdym razie swoją około religijną organizację założył właśnie po wyjściu ze szpitala. Dokopać się dało również do doktryny sesji, aby jednakże ją zrozumieć, zwłaszcza komuś całkowicie racjonalnemu, należało wejść na jakiś inny stopień surrealizmu.

Doktryna sekty głosiła, że istnieją demony - psychologiczne manifestacje ludzkich złudzeń, efekty samookłamywania się. Człowiek, według tej gadki, musi nieustannie z nimi walczyć, gdyż są częścią jego samego. Za każdym razem, gdy ktoś pokonuje jednego z nich, zbliża się bardziej do oświecenia. Ci, którzy pokonali jakiegoś demona, znają na niego sposób, który przekazywać mieli innym niczym przepis. Sam Izaak ponoć obmyślił szereg ćwiczeń i medytacji które są narzędziami walki z własnym zakłamaniem. Idącemu tą drogą wiernemu objawia się coraz więcej uniwersalnej prawdy, prowadzącej do oświecenia. Był to jakiś rodzaj wyznania, luźno powiązanego z istniejącymi religiami. W USA ciągle panowała swoboda wyznaniowa, więc nikt tych wierzeń zabronić im nie mógł.

Im dłużej trwało przeszukiwanie, tym ciekawsze rzeczy się pojawiały. Dwie z nich zainteresowały Remo najbardziej. Pierwsza była adresem, wskazującym gdzieś na Hutchinson River Parkway na Bronxie. Tam podobno miała znajdować się siedziba “Dzieci Rajneesha”. Druga zaskakiwała. Wskazywała na osiem lat wstecz, na Pace University na dolnym Manhattanie. I pracę dyplomową zatytułowaną “Dzieci Rajneesha”. Niestety nie dało się dostać nawet do informacji o autorze, archiwum było przestarzałe i pozostał tylko stary link w wyszukiwarce.

Zbliżało się w pół do pierwszej, gdy sygnałem alarmowym odezwał się wewnętrzny komunikator.
“Naruszenie zabezpieczeń sekcji laboratorium.”
Rzadko ktoś decydował się na bezpośrednią próbę ataku na potężne zabezpieczenia Corp-Techu. Nie można było ich jednakże ignorować.


Shelby

Ludzie Jamesa, jak ciągle o nich myślał, chociaż na razie nie miał co nawet marzyć o powrocie do nich, wydawali się jednocześnie wyluzowani jak zawsze i spięci. Żartowali i rozmawiali tak jak zwykle, Shelby wyczuwał jednak coś, czego sam nie przeżywał od dawna - ekscytacji przed akcją. Jak się coś kroiło, zawsze każdy chodził jak na szpilkach. Adrenalina pragnęła się uwolnić non stop, niecierpliwa i nieokiełznana. Pomiędzy wierszami wyczytał, że nikt z nich nie wie o co dokładnie chodzi. Tylko przypuszczeń mieli mnóstwo.
- To coś z tym zagłuszaniem, przecież kurwa muszą coś z tym gównem zrobić - odezwał się jeden z tych, których James nie znał za dobrze. Orlando odpowiedział mu przeczącym ruchem głowy.
- Nie może być. Jakby mieli jakiś namiar, to już byśmy siedzieli w wozie.
- Jak zwykle pierdolicie jak panienki - Carlos wyszczerzył się, puszczając oko byłemu dowódcy. - Nie trzęście dupami. Mam kuzyna na Bronxie, tam zadyma się szykuje. Taka porządna. Ciekawe czy będą chcieli nas posłać do ułagodzenia tego syfu. Zwykle mają w dupie tę dzielnicę, za mało środków. Ale jakaś akcja na szefa gangu. Co myślicie?
- Ponosi cię wyobraźnia, Silva…

Wreszcie został sam na sam z Carlosem, który spoważniał trochę, spoglądając w oczy Jamesowi.
- Widzę, że coś chcesz, staruszku. Gadaj.
Latynos wysłuchał, popukał się w protezę i wywrócił oczami.
- To nie będzie proste, my mamy strzelać, nie czołgać po ziemi w poszukiwaniu odcisków palców i smarków - skrzywił się, nieszczególnie zadowolony. - Masz jakiś pomysł? Po co ci to w ogóle? Twoi nowi kumple zmieniają ci specjalizację?



Godzina 13:43 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
Bronx, Nowy Jork



Daft

Trochę mu zeszło na tym czekaniu. Spacerował, stał, obserwował. Niewiele się zmieniało w czasie tych kilku godzin. Pogoda nie pomagała. Śnieg i mróz, choć sól i jakaś syfiata, sypana na ulicę i chodniki chemia rozpuszczała większość, zamieniając w brązową papkę upapraną psimi odchodami. Nic tylko spacerować. On potrafił. Miał cierpliwość prawie anielską. Nie do wszystkiego, to jasne. Lecz podczas akcji. Wyszkolenie i doświadczenie robiło swoje. Mógł przyjąć na siebie trochę białego puchu, co jakiś czas łapiąc w zasięg wzroku niejakiego Leona. Gościu sprzedał coś co najmniej kilku osobom, wymienił skomplikowane uściski dłoni z kilkoma następnymi. Odwiedził ze dwa mieszkania, wypił browca. Spieszyć się nie musiał, bo główna robota zapewne szykowała mu się na wieczór.
Zmienili miejscówkę kilka razy. Nie dało się utrzymywać ciągłego kontaktu wzrokowego, Caleb jednak widział tyle, ile potrzebował.

Dostrzegał również nerwowość tych ludzi. Kilka razy sięgali pod kurki, odprowadzając wzrokiem jakiś przejeżdżający wóz. Nikt się nie strzelał, wybuch groził tej dzielnicy jednakże w każdym niemal momencie. Rozwalenie mechanika jeszcze iskrą nie zostało, kto wie, czy teraz jeden drugiego nie nakręca.
Kto wie, co będzie w nocy.
Wreszcie chyba się doczekał. Do grupki podeszła kolejna kobieta. Kilka innych pojawiało się już i odchodziło, lecz tej się najwyraźniej udało. Po dość długiej rozmowie objęła Leona. Miała ciemną cerę, zielone włosy, krótką spódniczkę idealnie pasującą do profesji dziwki i rzucające się w oczy odblaskowe rajstopy koloru włosów. Chwilę później dostał wiadomość potwierdzającą, że dobrze myślał.
“Idę do jego m. To może być szybkie.”

Więcej nie napisała, bo znikali już wejściu na klatkę. Niestety nie sami. Towarzyszyło im jeszcze dwóch kolesi i druga ulicznica, co mogło skomplikować sprawy. Mimo tego nie trwało długo, zanim wszedł za nimi, udając się pod znany sobie już adres. Już na klatce schodowej słyszał bardzo wyraźne, lekko tylko tłumione przez drzwi krzyki. Tę typową, udawaną rozkosz. Ciekawe czy czuły cokolwiek?
Gorzej, że komplikowało się bardziej. Bo chociaż drzwi sprawiały wrażenie pół tekturowych, to pozostawały zamknięte. Ze środka dobiegł tym razem męski krzyk. I chwilę później kobiecy, zdecydowanie wyrażający ból.
- Gdzie leziesz! Jeszcze z tobą nie skończyliśmy! Sama się prosiłaś szmato!
Cichsze dźwięki do Dafta nie docierały. Mimo tego łatwo było sobie wszystko wyobrazić. Drugą z prostytutek nadal ktoś posuwał, bo wydawała z siebie te same, rytmiczne pokrzykiwania.


Jesus

Brick nie opuszczał jej boku. Polecenie od Jin-Tieo miał pewnie jasne jak słońce. Nie gadał również za dużo, nie wyrywając jej z myśli, gdy objeżdżali magazyny. Dopiero jak zawyrokowała ostateczny kierunek, poczuła jak przygląda się jej uważnie. Bez kasku nie wyglądał tak źle, chociaż mało przypominał cegłę.
- Z tego co wiem, pogrzeb ma być bardzo krótki. Potem na stypę, nie znam miejsca. Pewnie jesteś zaproszona, więc ja też. Możesz mnie traktować jakby mnie nie było, ale nie odsyłaj, claro? Mam cię pilnować, to polecenie i dla ciebie - uśmiechnął się słabo. Ale nie było mu szczególnie do śmiechu. Za dużo się działo. A skoro należał do Rustlersów, to pogrzeb Li dotykał także i jego. Niezależnie od pozy, jaką pokazywał.

Woodlawn Cemetery, od strony, z której miała podjechać, było niczym zagrożona atakiem terrorystycznym konferencja wielu głów ważnych państw. Różnica była taka, że zamiast mundurowych wszędzie stali gangerzy. Cmentarz znajdował się praktycznie rzecz biorąc na terenie BloodBoys, ale faktycznie był strefą neutralną. Nawet świry nie wariowały i uznawały pochówek za bezpieczną strefę. Mało prawdopodobne, by teraz coś odwalili, zwłaszcza, że wydawało się, że zjechała się tu połowa The Rustlers.
Pytanie co z Free Souls zadawali sobie najwyraźniej wszyscy trzej kandydaci na bossa. I wcale nie ufali, że tamci zechcą przestrzegać jakichkolwiek zasad. Obsadzili więc ulice, skanowali wozy i nie wpuszczali nikogo obcego. Felipa zdała test, podobnie jak Brick.
Mimo tego i tak ich przeskanowali. Nawet głupi zdawał sobie sprawę, że mogły ważyć się dalsze losy nawet całej dzielnicy. I jeśli nie wiedział co robić to przynajmniej podążał za tymi, co wiedzieli.


Brama pojawiła się nagle. Emanowała spokojem, podobnie jak wyludniona okolica, pozbawiona jakichkolwiek przypadkowych przechodniów. Drzewa stanowił zasłonę, najbliższe budynki były dość znacznie oddalone od cmentarza. Czy faktycznie mogło stać się tu coś złego?
Przyjechała trochę za wcześnie, lecz trochę samochodów już stało na parkingu, niedaleko za wjazdem. Zaparkowała i wysiadła, dostrzegając jak prawie od razu otwierają się tylne drzwi jednej z czarnych limuzyn. W środku siedział nie kto inny jak Wściekły Han, w równie ciemnym jak wóz garniturze. Zaprosił ją oszczędnym gestem. Jego twarz pozostawała spokojna i raczej smutna. O ile go znała, to mógł być gwałtowny, lecz naprawdę kochał Li.
- Trochę minęło od naszego poprzedniego spotkania - powiedział na powitanie. - Siadaj. Porozmawiajmy. Chodzą słuchy, że należysz do grupki Jin-Tieo.
Nie oskarżał. Ale na Bricka, stojącego w nonszalackiej pozie przy samochodzie Bulleta, spojrzał dość ostentacyjnie.


Maroldo, Basri, Yamato

Mik okazał się cholernie odważnym człowiekiem. Może i miał w sobie dużo metalu, ale i tak trzeba mieć bardzo duże jaja, aby wejść ot tak sobie do “Meduzy”, pełnej wszelkiej maści gangsterów z symbolami “The Rustlers” na plecach i wytatuowanych ciałach, patrzących na niego niczym na członka “Bloodboys”, którego przypominał znacznie bardziej. Na ulicy też patrzyli. Spory tłum zebrał się na rogu. Poza gapiami stały tam gliny, straż i karetka, a służby porządkowe zaczynały już zbierać gruz leżący na ulicy. Zamach, atak, jakkolwiek to nazwać, jasne było jedno - mieszczący się tam zakład motoryzacyjny przeszedł do historii.
Szczęśliwie dla niego, zanim zaczęli strzelać zdążył się wytłumaczyć barmanowi. Powołać na kumpla i znajomość z Felipą. A i tak nie udało mu się wejść na górę. Usłyszał tylko, że jej nie ma. I innych z góry też nie ma. I ma ogólnie rzecz biorąc wypierdalać stąd, ale już. Przynajmniej wiadomość u tego faceta mógł zostawić. Raczej nie kłamał, bo nie miał po co.
Tyle tylko, że nie wpuścił. Pewnie, przejście było niby otwarte, ale tutejsi patrzyli. Na każdy krok, każdy ruch. Innego wejścia zaś nie było. Mieszkanie nad klubem miało i zady i walety.
Lepiej było więc pojechać na cmentarz, w oczekiwaniu na pogrzeb oraz dwójkę współpracowników, mających do niego dołączyć po rozmówieniu się ze sławnym Kye’em Remo.

Cmentarz był obstawiany. Co prawda, gdy przybył tam Maroldo, The Rustlers dopiero się rozkręcali i bez trudu dojechał i nawet wjechał na jego teren, to już zwiedzanie okazało się bardzo utrudnione. Mniej więcej po godzinie pierwszej podeszło do niego dwóch ubranych w długie czarne płaszcze czarnych kolesi i delikatnie wytłumaczyło, że powinien się oddalić. Nie blokowali co prawda całego cmentarza, ale sprawdzali uważnie każdy zakamarek i każdego obcego traktowali podobnie. Jeśli nie chciał potyczki mniej więcej stu na jednego, to pozostało mu jedynie się oddalić.

Po jakimś czasie Rose i Kenji także byli wolni, a Alan podesłał im wizję z obserwacji satelitarnej. Niestety wizją nie pozwalał kierować dowolnie, musiał robić to przez system ze swojego biura, więc o powiększenie konkretnych rejonów musieli dodatkowo prosić. Niestety, wyglądało to słabo. Za południową bramą zbierały się już samochody, ale cały teren wokół kontrolowany był przez gangerów. Sprawdzali każdy samochód i odsyłali tych, którzy nie byli “zaproszonymi” gośćmi, co oznaczało pewnie wyłącznie członków The Rustlers. Jeśli chcieli dostać się na teren cmentarza i to jeszcze tak, by porozmawiać z Jin-Tieo, musieli wykombinować coś dobrego. Wątpliwe było, że tamci pozostaną na Woodlawn długo, jeśli szykowali stypę, to zdecydowanie gdzie indziej.
Mimo tego odważyli się także na to oficjalne pożegnanie swojego zmarłego przywódcy. Niektóre gangi charakteryzowały się niezwykłą lojalnością, nawet już po śmierci bossa.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 19-02-2014 o 20:55.
Sekal jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172