Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-02-2014, 18:52   #15
Bounty
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Mik z ulgą opuścił Corp-Tower. Nie, żeby nie był korpo-patriotą. Na imprezach motywacyjnych całkiem szczerze wykrzykiwał: "CT! Let me be! Forever in your team! Yeah!". Po prostu uważał ten brzydki, przerośnięty, megalomański drapacz chmur i większość jego zawartości za zbędny dodatek do fabryk i laboratoriów. Niby rozumiał, że firma musi mieć zarząd, dział gospodarczy, marketing, IT, prawników i księgowość. Ale do tego dochodził korporacyjny bank, fundusz inwestycyjny, biuro maklerskie i towarzystwo ubezpieczeniowe. Wszystko, co gwarantowało pełną niezależność od zewnętrznych podmiotów.
Odwrotność outsourcingu.
Własna służba zdrowia, edukacja, straż pożarna, policja, wreszcie armia.
Państwo w państwie.

Na koniec dyrektorzy operacyjni, tacy jak Dirkauer. Politycy korporacyjni. Kiedyś już tłumaczono Mikowi, dlaczego firma bawi się takie gierki, jak ta z The Rustlers. Korporacje nie mogły, bez poważnych konsekwencji, prowadzić konwencjonalnych wojen, toczyły więc zimną wojnę. Bardziej subtelną, ale również krwawą. Posługiwano się najemnikami oraz gangami. Szpiegostwo gospodarcze, porwania, zabójstwa i zamachy bombowe, jak wrześniowa eksplozja w Corp-Tower. Konkurencja grała nieczysto, więc Corp-Tech też musiał, mówili. W porządku, skoro dawało to przy okazji możliwość sprawdzenia najnowszych wynalazków w praktyce. Oraz zarobienia dodatkowej kasy.

Czasem jednak te wszystkie nadbudówki przesłaniały sedno działalności CT. Mik pracował z setką absolutnych geniuszy, celebrytów świata nauki i absolwentów najlepszych uczelni, często wyławianych przez headhunterów jeszcze w trakcie studiów. Maroldo szybko przestał być tylko królikiem doświadczalnym i stał się częścią zespołu. Zakuwał po nocach i chłonął wiedzę jak gąbka. To im się podobało. Oczywiście, uważali go za sympatycznego świra, lecz przede wszystkim za swojego świra. Teraz hall Działu Badawczego zdobiły jego cyberpunkowe rzeźby.
Na Labie wszystko wyglądało inaczej. Prawie wszyscy mieli jakieś ksywki lub mówili sobie po imieniu. Za wyjątkiem prac, do których zakładało się fartuchy, maski i kombinezony ochronne, nie obowiązywał żaden dress-code. Popularne były wyciągnięte swetry, t-shirty z głupawymi nadrukami oraz nieśmiertelne flanelowe koszule, zaś latem ludzie chodzili w sandałach i krótkich spodenkach. Przychodzili do pracy na którą chcieli, chociaż zdarzały się i zarywane noce. Na miejscu był bar, ogród, sauna i basen. Bilard i stoły do ping-ponga. Dla relaksu grali też w planszówki, RPG-i oraz w strzelanki po LAN-ie. Urządzali wyścigi na krzesłach obrotowych po korytarzach.
Pozwalano im na wiele, bo w czasach gdy zeszłoroczna technologia była uważana za przestarzałą, to oni utrzymywali firmę na szczycie. Biurokratom z Corp-Tower zdarzało się o tym zapominać.

***

Sushi bar Ootoya okazał się miłym miejscem a narada dość owocną. Maroldo na swój sposób lubił Azjatów - ze wszystkich ludzi najbardziej przypominali maszyny. Yamato był właśnie taki, małomówny i konkretny. Basri z kolei sprawiała wrażenie nieco roztrzepanej, lecz Mik zdawał sobie sprawę, że czasem działał tak na niektórych ludzi.
Opuścił bar jako pierwszy, wychodząc na tętniące życiem ulice Manhattanu. Stojące w wiecznych korkach samochody trąbiły a chodnikami przelewały się rwące rzeki ludzi. Ciężko było rozmawiać przez holo w tym tłoku i hałasie, lecz Mik wreszcie znalazł ciut spokojniejsze miejsce: chociaż bardziej wnękę niż wypatrywany z nadzieją zaułek.
- Połącz z Kutasiarzem - polecił holofonowi. Po drugiej próbie połączenia na ekranie pojawił się Tom, na tle swojego biura.
- Cześć parówko, już po audiencji? Jak było? - Zapytał.
- Spox - wyszczerzył się Maroldo. - Żałuj, że nie widziałeś miny Dirkauera, jak mu opowiedziałem ten dowcip o robieniu loda na każdym piętrze.
- Co zrobiłeś!? - Twarz szefa przez chwilę wyrażała absolutne przerażenie.
Mik delektował się nim przez chwilę, lecz w końcu prychnął.
- Osz kurwa, uwierzyłeś - pokręcił z niedowierzaniem głową. - No nie no, serio myślisz, że jestem aż tak popierdolony?
- A jak ty myślisz? Chcesz, żebym zawału dostał? Idź pan w chuj z takimi żarta... - połączenie nagle przerwało.

Mik wzruszył ramionami.
- Połącz z Alberto - polecił wszczepionemu holo.
Czekał dość długo na efekt, bo dopiero przy trzeciej próbie brodata twarz latynosa pojawiła się na ekranie przed twarzą cyborga. Sądząc po pierdolniku w tle, Meksykanin był w domu.
- Siema Mik - odezwał się niepewnie. - Co tam?
- Cześć stary - powiedział Mik - potrzebuję pogadać. Temat nie na holo. Jesteś u siebie?
- No, ale słuchaj ese, chory jestem trochę.
- Nie szkodzi, wpadnę za godzinkę, key?
- No okey, jak musisz.
- To ważne, Al.
- My nie mamy ważnych spraw Mik, od dosyć dawna. Joder, to nie brzmi dobrze. Ktoś umarł, czy co?
- Jeszcze nie, ale ty faktycznie wyglądasz jak zombie. Nie zajmę ci dużo czasu. Do zoba za godzinkę.

Niecałą godzinę później Mik był już na Hunts Point, terenie Rustlersów. Z drugiej linii metra wysiadł na Jackson Avenue, zaś pozostałe dwa kilometry pokonał truchtem. Rano, śpiesząc się na spotkanie w Corp-Tower, opuścił poranny jogging, więc postanowił nadrobić. Biegł przez murzyńskie getto, potem pod autostradą, wreszcie wiaduktem nad torami, do getta meksykańskiego. Przechodnie oglądali się za nim, bo w tej dzielnicy, jeśli ktoś biegł, znaczyło zwykle, że kogoś gonił, tudzież sam uciekał.
Muzyka z cyberaudio sprawiała, że zimowy Bronx zdawał się tłem teledysku.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=lmc21V-zBq0[/MEDIA]

Maroldo zatrzymał się przed blokiem na Manida street. Zadzwonił domofonem.
- Halo? - Odezwał się głośnik.
- Otwierać, policja! - Krzyknął Mik do domofonu. Ten dowcip nigdy się nie zestarzeje.
- Bardzo, kurwa, zabawne, Mik - wychrypiał głośnik. - Właź.

Alberto pięć lat temu wpadł z dwudziestoma gramami metamfetaminy, którą handlował. Wyszedł z pierdla przed niecałym rokiem i przez jakiś czas próbował zająć się czymś uczciwym, ale z jego gębą i pustym CV, w wieku trzydziestu czterech lat, nie było to łatwe. W końcu znalazł pracę jako kanalarz, lecz wytrzymał tylko dwa miesiące. Potem wrócił do dilerki i Rustlersów. Nikogo nie wsypał, więc nawet urządzili mu powitalną imprezę. Z pewnością była weselsza od pożegnalnej.

Mieszkał teraz w dwóch pokojach na piątym piętrze. Gdy Mik zapukał do drzwi, Alberto uchylił je wpierw lekko i dopiero upewniwszy się, że na korytarzu stoi tylko jego kolega z liceum, zdjął łańcuch i otworzył. Meksykanin naprawdę wyglądał źle. Czoło miał błyszczące, oczy opuchnięte a nos czerwony. Zaprowadził Mika do kuchni, gdzie usiedli na stołkach. Alberto zaczął kasłać, jakby miał wyrzygać płuca.
- Nie powinieneś pójść do lekarza? - Zapytał Mik.
- Nie ma mowy, jeszcze by mnie wyleczył.
Meksykanin nerwowo uchylił firankę i wyjrzał przez okno.
- Al, co ty odpierdalasz? Serio ściga cię policja?
- Żeby tam policja - Alberto mówił przez nos. - Słyszałeś, że stary Li nie żyje?
- Zdążyło mi się obić o uszy. Gość był pierdoloną legendą.
- Więc po jego śmierci wszystko się spierdoliło. Wczoraj była strzelanina w "Sonomie", ponoć góra trupów. Dzielnia huczy od plotek i nie wiem kto z kim walczył, ale jeśli tam nie jest bezpiecznie, to nigdzie nie jest. Więc wczoraj wieczorem wziąłem kąpiel i wyszedłem wprost z wanny na balkon, w samych gaciach, kurwa czaisz? Stałem tak pół godziny, szczękając zębami. Sąsiedzi mieli ubaw, póki nie pogroziłem im spluwą i nie kazałem spierdalać.
- Twój stary numer z liceum - zaśmiał się Mik. - Znaczy ten z wywoływaniem choroby, nie z machaniem spluwą. Cofnąłeś się w rozwoju, czy co?
- Dalej działa, więc w czym, kurwa, problem? Jak mnie ktoś będzie próbował wciągnąć w ten śmiercionośny burdel na zewnątrz, to starczy, że mnie zobaczy a zostawi w spokoju. Wyjdę stąd jak tam się uspokoi, nie wcześniej. Nie po to wyszedłem z pierdla. I nie wiem co masz za ważną sprawę, ale nigdzie mnie nie wyciągniesz. Wróciłeś do ćpania, czy co?
- Nie - uśmiechnął się Maroldo. - Wiesz, że teraz ćpam tylko metal.
- To dobrze, bo i tak nic nie mam, tylko zapas trawy dla siebie. Więc co masz za sprawę?
- Mam sprawę do Jin-Tieo.
- Do niego? - Alberto był zaskoczony. - A skąd ty w ogóle, kurwa o nim wiesz? Przecież od dawna nie masz nic wspólnego z gangiem.
- W sumie to nie ja mam do niego sprawę. Jestem tylko Hermesem, jebanym posłańcem bogów - wyszczerzył się Mik.
- Ktoś ci zapłacił, żebyś go kropnął?!
- Kropnął? Nie, chcę tylko z nim pogadać. A właściwie umówić kogoś innego na audiencję.
- Ok - Alberto się uspokoił. - Tyle, że ja nie mam pojęcia gdzie on może być. Słuchaj, widziałem hombre ze dwa razy w życiu. To gruba ryba, nie zadaje się z takimi płotkami jak ja.
- A kto może wiedzieć? Felipa?

Felipa de Jesus była najlepszą laską w Rustlersach. Była tak gorąca, że gdy szła przez miasto, topiły się płyty chodnikowe. Była zarazem przyczyną, chociaż pośrednią, większości nieszczęść Alberta. Wcześniej był tylko drobnym złodziejem. Za Starych Dobrych Czasów jeździli czasem we dwóch do innych dzielnic, gdzie dokonywali sklepowych kradzieży i obrabiali zaparkowane auta. Felipa, znajoma Alberto, z litości pomagała im opchnąć ich nędzne łupy paserom, a sama niekiedy sprzedawała im dragi. Żeby jej zaimponować Alberto wstąpił do gangu. Nawet kręciła z nim trochę, lecz nim rozwinęło się coś więcej, amanto poszedł siedzieć.

- Może - Meksykanin odparł niechętnie. - Mogę ci podać jej adres, ese. Numeru na holo aktualnego nie mam. Ona często je zmienia. Ostatnio na dłużej wyjechała z miasta, ale pośród innych plotek, słyszałem wczoraj, że wróciła. Ta chica to kłopoty, pewnie ma coś wspólnego z tym całym pierdolnikiem. Zawsze była blisko szefostwa.
- Adres to niewiele - skrzywił się Mik. - Wątpię, by chowała się w pierzynach jak ty, a nie będę się czaił pod jej domem, jak zasrany pedofil. Możesz mnie spiknąć z kimś innym, o kim wiesz, że jest człowiekiem Jin-Tieo?
- Eeee... - skrzywił się, drapiąc się po głowie. - Jin-Tieo to z tyłu się zawsze trzymał, odkąd pamiętam. Wydawało się, że nie miał swoich ludzi, tylko tych od Li. Cholera wie, kto teraz stanął za nim a kto za Hanem, bo tak się mogli podzielić.
Rozkasłał się, Mik nie wiedział, czy to naprawdę, czy dla zyskania czasu.
- Jest taki jeden, co się z nim spotykałem od czasu do czasu. Finanse załatwiał, towar wymieniał. Sądzę, że mógł robić bezpośrednio dla Jina. Zwie się Tung Lao. A Felipa, ona zawsze trzymała się blisko dwóch facetów. Mieszkała z nimi w jednym budynku. Może przez nich się da? Jednego pamiętam trochę, taki wielki, czarny murzyn. Ballet? Nie, Bullet.
- Masz do któregoś z nich numer? Mógłbyś za mnie poręczyć i umówić na spotkanie?
- Lao, może. Ale oni teraz podejrzliwi jak cholera, musiałbym mu coś przekonującego powiedzieć a i tak nie wiadomo jak zareaguje - skrzywił się, niezadowolony z tego. - To ja nadstawiam karku, może coś byś odpalił staremu kumplowi - spojrzał z nadzieją.
- Musiałbym to skonsultować z siłą wyższą - odparł Mik po chwili namysłu. - Ale myślę, że zdołałbym ją przekonać, że nic nie wskóramy bez tysiaka dla ciebie. No i mógłbym cię informować, co się dzieje na zewnątrz i podrzucać ci zaopatrzenie, podczas gdy będziesz tu siedział. Mógłbyś powiedzieć temu Lao, że jestem twoim starym kumplem, że Felipa też mnie zna i może to potwierdzić, oraz że świadczyłem kiedyś dla Rustlersów różne drobne usługi, co jest w sumie prawdą, bo moja melina uratowała ci dupę raz czy dwa. I że to nie sprawa na holo, lecz możemy się spotkać gdziekolwiek zechce. Ale nie dzwoń jeszcze do niego, najpierw spróbuję znaleźć Felipę.
Maroldo podrapał się po łysinie.
- Powtórzyłbyś mi te plotki o wczorajszej strzelaninie? - Zapytał. - Myślisz, że to wewnętrzne porachunki, czy te świry z Free Souls?
- Cholera jasna, nie pakuj mnie tu w jakiś nowy syf! - przez moment wyglądał na autentycznie przerażonego. - Siła wyższa? Kurwa, wiem dla kogo pracujesz. A jak oni się dowiedzą, to koniec. Z mieszkania meliny mi nie zrobisz! Zadzwonię i powiem co chcesz, ale mi tu żadnych tajniaków nie przysyłaj!
Mówił szybko i aż się zasapał.
- A plotki to są takie, że to na pewno nie BloodBoys. Tylko jakieś sztywne pajace w ciemnych płaszczach. Ja tam ich nie widziałem, ale jakieś trupy były. Ponoć Jin sam ledwo z tego wyszedł. Aaa właśnie... - pacnął się w czoło. - Przecież dziś pogrzeb Li. Albo coś na jego kształt, bo staruszek katolikiem to raczej nie był. Ważniejsi z Rustlerstów są pozapraszani, mi jednak nie powiedzieli nawet gdzie i o której.
- Wyluzuj, Al - rzekł Mik uspokajającym tonem. - Nikomu nie powiem jak się nazywasz i gdzie mieszkasz, jeszcze mnie nie pojebało. A jakby ktoś się pytał, powiedz, że pracuję dla kobiety zwanej Kwiaciarką. To ona ma biznes do Jina i może mu pomóc, w zamian za jego pomoc w czymś innym. Więcej nie musisz i pewnie nie chcesz wiedzieć. Ale ja muszę wiedzieć jak najwięcej. Na przykład, jak zareagowały na śmierć Li mniejsze gangi, podległe Rustlersom?
- A skąd ja niby mam wiedzieć? - zrobił wielkie oczy. - Co ja, przyjaźnię się z jakimiś palantami?
Wzruszył ramionami, łyknął tabletkę na gardło i rozsiadł się wygodniej.
- Ja bym na ich miejscu nie próbował głupot, przeczekał. Staruszkowi zmarło się dopiero przedwczoraj. Pewnie znajdą się tacy, co będą chcieli skorzystać na tym. Sporo już ich przeszło n stronę tych nowych na wschodniej stronie. Oderwać się zaś mogą ci z zachodu. Zgaduj zgadula.
- Ci z zachodu to czarnuchy z Black Dawgs, nie? Po sąsiedzku od ciebie, zaraz za autostradą. Ponoć nadzoruje ich, i inne mniejsze gangi, ten...Meatboy? Słyszałeś coś o typie? Bliżej mu do Hana czy do Jina? Myślisz, że poprze któregoś z nich, czy sam będzie walczył o schedę po Li?
- Słyszeć słyszałem. Było kilku takich na obrzeżach, ale ten najsławniejszy. Przez metody - zadrżał wyraźnie, krzywiąc się z obrzydzeniem. - Gościu naprawdę robił z nich papkę. Tak słyszałem, bo na własne oczy nigdy nie widziałem. Raz tylko to co zostało. A wiem o nim niedużo. Rządził niczym żołnierz, raczej ten z tych bardziej zmyślnych. Swoich trzymał krótko, ale i nagradzał. Wrogów masakrował bez litości. To nie ten co brał jeńców. Granice na zachód poszerzył, nikt mu skuteczności nie odmawia. Nie wiem z kim trzymał, z Li na pewno. A teraz? Może chcieć Rustlersów dla siebie.
- Zobaczymy - pokiwał głową Mik. - Ale wolałbym nie mieć z pojebem do czynienia. Moją siłę wyższą bardziej interesuje jednak ten nowy gang, Free Souls.
To jakaś pierdolona sekta. Ciekawi mnie jakim cudem tak szybko was zepchnęli do defensywy i odebrali taki kawał terenu. Mieliście na wschodnim Bronxie od lat swoje struktury, lokale, opłacanych gliniarzy i w chuj zaufanych ludzi. A tu wyskakują te zjeby jak z pudełka i nagle są trzecią siłą w dzielnicy.
No i ten nowy towar, który produkują. Odlot. Mało oryginalne, prawdę mówiąc. Próbowali to sprzedawać tutaj, na waszym terenie?
- Pojebem się nie wydaje. Oni z naszymi się też nie patyczkują - Alberto wzruszył ramionami. - Odlot sprzedaje się już wszędzie. Oficjalnie nie pochodzi od tych nowych, a nazwę też nadała mu ulica. Jest tani, jak w promocji i daje kopa. Większość ćpunów nie zwraca uwagi na efekty uboczne, jak są na głodzie. A u nas lojalność jest na sprzedaż, amigo. Nie wiedziałeś tego? Zawsze była. Jeśli tamci mają duże zaplecze i kasę to część kupują, resztę przepędzają. Ale teraz napotkają opór, zobaczysz. To dlatego chory jestem. Nie pragnę być tym oporem.
- Świetnie cię rozumiem, stary - uśmiechnął się Mik. - Ale Rustlersi są tu odkąd pamiętam, chyba nie dadzą się tak łatwo. Ok, czas na mnie, Al - powiedział, wstając ze stołka. - Nie życzę zdrówka, bo nie chcesz, ale nie przekręć się tutaj. Skołuję ci tego tysiaka i dam cynk, jak coś ciekawego usłyszę. Przy czym liczę na wzajemność. Nie dzwoń jeszcze do Lao, dam ci później znać, jeśli będzie trzeba, key? Spróbuję wpierw znaleźć twoją byłą niedoszłą narzeczoną. Ona mnie kojarzy i jest chyba bardziej pewna. A właśnie...nie dałeś mi wciąż tego adresu.

***

Po wyjściu od Alberto Mik zaszył się w zaułku (tym razem takim z prawdziwego zdarzenia, brudnym i obszczanym) i zadzwonił do Dirkauera.

- Potrzebuję kasy - zaczął bez ceregieli. - Muszę odpalić tysiaka mojemu informatorowi. Albo przelejecie mi parę kafli na bieżące wydatki, albo dacie dostęp do konta operacyjnego, jak pan woli. Mam już trochę newsów:
Wczoraj była strzelanina w "Sonomie", już-nie-tak-bezpiecznym lokalu Rustlersów. Padło sporo trupów. Celem był prawdopodobnie Jin-Tieo i ponoć ledwo z tego wyszedł. Napastnikami byli ludzie w ciemnych płaszczach. Na razie można wykluczyć tylko BloodBoys.
Po drugie, dziś jest pogrzeb Li. Nie wiem gdzie i kiedy, ale na Bronxie są tylko dwa cmentarze: katolicki Saint Raymonds i komunalny Woodlawn. Katolikiem Li raczej nie był. Gdybyśmy dostali do obserwacji paru ludzi z ochrony CT w cywilu, moglibyśmy obstawić Woodlawn. To duży teren, we trójkę nie damy rady, key? Może udałoby się nawiązać po pogrzebie kontakt z Jinem. Poza tym, dla wrogów Jina to idealna okazja na zamach. Jeśli nie da się mu zapobiec, to chociaż będziemy naocznymi świadkami wydarzeń. Jeśli pogrzeb będzie gdzie indziej, najwyżej stracimy trochę czasu. Tymczasem możemy obdzwonić zakłady pogrzebowe i krematoria. Może ustalimy miejsce pogrzebu i kto zlecił kremację.
- Założę wam konto operacyjne - odparł Dirkauer. - przeleję tam dziesięć tysięcy na te mniejsze wydatki. Pamiętajcie tylko o łącznym limicie. Przekażę do niego dostępy waszej trójce. O Jin-Tieo wiemy pośrednio, przypadkiem leczony był w naszym szpitalu. Możesz się skontaktować z doktor Jacqueline Evans, zajmowała się tym przypadkiem, ale to pewnie ślepy trop. Obstawy odmawiam. Zbyt rzuca się w oczy, a to oni sami mogą mocno obstawiać teren. Każdy obcy zostanie zauważony. Mogę zapewnić obserwację satelitarną chociaż dziś jest niepewna. Co do obdzwaniania i reszty działań operacyjnych - to z tego spowiadać się nie musicie. Od was zależy jakie działania podejmiecie i w jaki sposób je przeprowadzicie.
- Paru samotnych ludzi na tak wielkiej przestrzeni nie zwróci niczyjej uwagi - Mik próbował jeszcze perswazji. - No dobra. Lepszy satelita niż nic, ale dron obserwacyjny byłby pewniejszy.
- Ta sprawa dla szefostwa nie jest bardzo istotna. Dron musiałby być wojskowy, aby nie został wykryty. Wątpię, że zechce ktoś użyczyć takich środków. Jak i ludzi, jeśli nie jest to niezbędne. Zapytam, nic nie obiecam.
- Key, szefie - Maroldo się rozłączył.

"Ta sprawa dla szefostwa nie jest bardzo istotna."
Czy na każdym kroku musieli przypominać człowiekowi, że jest tylko małym trybikiem w ogromnej machinie?
A chuj im w dupę, bucom.

***

Do: Rose; Kenji.
Od: Mik Maroldo.
Czas: 15 grudzień 2048, godzina 10:59.

Czołem chłopcy i dziewczyny! Mam już trochę newsów:

Jin-Tieo ponoć nie miał zbyt wielu "własnych" ludzi, ale mam imiona kilku najprawdopodobniej lojalnych wobec niego:
1) Tung Lao, zajmuje się finansami i dostawami prochów.
2) Wielki murzyn o ksywce Bullet.
3) Jedna moja dawna znajoma, która na razie niech zostanie anonimowa, key?
Mam kontakt do Tung Lao, ale najpierw spróbuję odnaleźć tą koleżankę, bo ona mnie kojarzy i jest bardziej pewna. Niestety zmieniła numer i mam tylko jej adres.

Po drugie, wczoraj była strzelanina w "Sonomie", już-nie-tak-bezpiecznym lokalu Rustlersów. Padło sporo trupów. Celem był Jin-Tieo i ponoć ledwo z tego wyszedł. Leczony był w szpitalu CT, lecz już go tam nie ma. Zajmowała się nim doktor Jacqueline Evans, możemy z nią pogadać, ale to pewnie ślepy trop.
Napastnikami byli ludzie w ciemnych płaszczach. Na razie można wykluczyć tylko BloodBoys.

Po trzecie, dziś jest pogrzeb Li. Nie wiem gdzie i o której, ale na Bronxie są tylko dwa cmentarze: katolicki Saint Raymonds i komunalny Woodlawn. Katolikiem Li raczej nie był. Dirkauer zapewni obserwację Woodlawn - satelitarną albo przez drona.
Ktoś z nas powinien być stale w pobliżu. Ja mogę tam być za godzinkę.
Może udałoby się nawiązać po pogrzebie kontakt z Jinem. Poza tym, dla wrogów Jina to idealna okazja na zamach. Jeśli nie da się mu zapobiec, to chociaż będziemy naocznymi świadkami wydarzeń. Jeśli pogrzeb będzie gdzie indziej, najwyżej stracimy trochę czasu.

Po czwarte, wyżebrałem dla nas u Dirkauera dostęp do konta operacyjnego z dziesięcioma patolami na bieżące wydatki. W sumie to już z dziewięcioma.

Po piąte: puściłem plotkę, że pracuję dla kobiety zwanej Kwiaciarką. Zgadliście, to Ty, Rose. Możemy udawać niezależną grupę, albo nowy gang. Co powiecie na "Dzieci Kwiaty"?

***

Do: Mik Maroldo; Kenji Yamato.
Od: Rose Basri.
Czas: 15 grudzień 2048, godzina 11:20.
Pogrzeb koło 14, prywatna ceremonia. Niestety nie wiadomo gdzie.

***

Do: Rose; Kenji.
Od: Mik Maroldo.
Czas: 15 grudzień 2048, godzina 11:22.
Dobra robota :* Przekazałaś to Dirkauerowi? Jeśli nie, to przekaż, żeby odwołał obserwację Woodlawn, key?

***

Zmierzając pod otrzymany od Alberto adres, wyszukał w sieci sklep papierniczy. W czasach gdy papier niemal wyszedł z codziennego użytku, było to nie lada wyzwaniem. Właściciel, stary, siwy murzyn, zdawał się być zaskoczony faktem, że ma klienta. Mik musiał nadłożyć trochę drogi, lecz opuścił sklep z upragnionym notesem i flamastrem.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 16-02-2014 o 19:01.
Bounty jest offline