Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-02-2014, 21:03   #18
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Puta...
Podmuch powietrza szarpnął całą maszyną, koła położyły się na asfalcie a kierująca nią Felipa przekoziołkowała na przeciwną stronę skrzyżowania kończąc lot widowiskowym ślizgiem po betonie.

Puta...
Przed oczami zamigotał szary ekran. Zalał się czernią aby wstać w mglistym zaśnieżonym rozedrganym wydaniu. W lewej górnej ćwiartce panelu cyberoka śmigały linijki wstającego oprogramowania.

In processing...
Waiting...

Felipa zakaszlała, co było dobrym w zasadzie objawem. Fakt ten w zestawieniu z bólem klatki piersiowej, zdartego kolana i łokcia układał się w wesołą nowinę pod tytułem „Żyjesz. Qué afortunada eres!”
Brick zaoferował jej swoją pewną, sękatą dłoń obleczoną w motocyklową rękawicę. Chciała zacisnąć szczęki i popisać się hartem ciała, podrywając się gibko, niewzruszona tą niezapowiedzianą przeciwnością losu, pokazać, że Felipa de Jesus ma klasę zawsze i wszędzie, nawet jak się dymi, jara i apokalipsa wisi w powietrzu.
No... nie wyszło.
Mierda.
Jęknęła tylko...

Brick wykazał się zrozumieniem godnym caballero, złapał ją w pół i bacząc na delikatność jej sponiewieranych kostnych struktur, kobiecych łuków i miękkiego ego, uniósł ją do pionu.
Mózg pocił się jak przestarzały zbolały procesor. Pues qué ha pasado?

Przyczyna – skutek. Śmierć wujka Li. Odlot. Walka o wpływy. Zrównanie z ziemią warsztatu Spike'a...
Free Souls?
Możliwe.
Bardziej kurwa niż prawdopodobne.

Hombre podprowadził jej pod nos wysłużony motocykl, jej wiekową maszynę, wierną jak pies, wielokrotnie podkręcaną, wychuchaną, wyjeżdżoną. Jedna z nielicznych pewnych w jej życiu.
- Vale – skomentowała sugestię i zaciskając zęby wsiadała na sprzęt. Sięgnęła do spojenia kręgosłupa tuż pod czaszką. Poczuła pod palcami chłód wbudowanego procesora neuronowego, wyciągnęła linkę przewodu wspomagającego i wpięła się wprost do komputera motocykla. Koordynaty pełnej synchronizacji rozbłysły jaskrawą zielenią podając bieżące parametry.

Vana doścignęli bez większych problemów. W zatłoczonym mieście dwukołowiec dawał przewagę szybkości, mobilności i zwrotności. Przecięli jedną z bocznych uliczek aby skrócić sobie dystans przez co wbili się w sam środek jakiegoś flash moba bezdomnych ale starczył slalom gigant między płonącymi beczkami i mała popisówka na przednim kółku przez sztuczny tłum aby wypaść na właściwą prostą i siąść bandidos z powrotem na dupsku.

Telefon rozdzwonił się popową melodią w uchu środkowym. Romantico kawałek, który wpadł jej w ucho jeszcze na plażach L.A.
Jeśli ktoś by zapytał, czy jest to proste aby jednocześnie ścigać nieznanych gangsterów i rozmawiać ze swoją drugą połówką w stanie niedopowiedzianej separacji to nie, niespecjalnie... Joder. Tyle, że oszczędził jej kazań słysząc chyba co się w tle wyrabia. Poszło szybko i Felipa mogła wrócić do „tu i teraz”, chociaż poziom emocji chcąc nie chcąc wywindował w górę. Nie mogła Waltersowi wybaczyć końcówki. Ona też nie była może mistrzynią fair play, savoir-vivre i budowania cholernych relacji partnerskich ale to jak potraktował ją Ed... Na samo wspomnienie zacisnęła usta w gniewną kreskę.

* * *
L.A., kilka dni wcześniej

- Żartujesz sobie. – Ed mruknął przechodząc obok pakującej walizkę Felipy.
- On ma kłopoty… potrzebuje mnie - nawet nie zwolniła tempa wrzucania do walizy sterty ciuchów i butów.
Otworzył lodówkę i tępo patrzył się na ostatni kawałek ciasta, które latynoska upiekła poprzedniego wieczoru. Było chyba pierwszym w jej życiu i choć nie do końca wyszło, to dla niego smakowało jak najlepszy na świecie rarytas.
Sięgnął po dwa piwa i butem domknął drzwiczki.
- Co ty sobie w ogóle myślisz? Po tym wszystkim pakujesz dupę w troki i zwyczajnie zmywasz się... – Walters niby był opanowany, ale cedził słowa co znaczyło, że w środku kipiał ze złości.
Duszkiem wypił zawartość butelki i cisnął szkłem o podłogę tam gdzie stał. Felipa wzdrygnęła się na dźwięk tłuczonego szkła.
- Dlaczego nie przyznasz się, że zwyczajnie swędzi cię nos... albo dupa... Wayland... ta melepeta... - Ed złowrogo zmrużył oczy.
- Zachowujesz się jak dziecko... - Felipa miała akcent ostry jak żyletki ilekroć się denerwowała. Mimo to nie powiedziała nic więcej i po prostu w ciszy pakowała dalej. Nie odwołała się do cięższych argumentów jakby podskórnie już rozdzieliła punkty w tej konfrontacji. Ed: 1, Felipa: 0.
Oparł się rękoma o blat baru i pochylił głowę ze złością zaciskając szczękę aż zgrzytnęły zęby.

- Okay, kurwa, przepraszam! Ale jak ostatni raz sprawdziłem to byłaś moją świeżo upieczoną żoną! Jeszcze się kurwa nawet miesiąc miodowy dobrze nie skończył! A ty chcesz się pakować w gówno, z którego dopiero co się wygrzebaliśmy! To jest kurwa zajebiście do Felipy podobne, nie ma co! – krzyknął z wściekłością widząc ostentacyjne pakowanie się żony.
Mocno zaciskając w ręku butelkę piwa minął de Jesus idąc ku wyjściu na pokład. Nim wszedł na schody rzucił za sobie przez ramię złoty krążek, który szarpnięciem zdjął z palca.
- Fuckin junkie...

Nie wytrzymała. Coś w niej pękło i posypała się wyszczekana wraz z kropelkami śliny wiązanka po hiszpańsku, same przekleństwa najgorszego sortu, wyszło z niej dziecko ulicy, brud języka i zero manier. Wytrąciła mu pełną butelkę z ręki aż ta rąbnęła o podłogę wypluwając z siebie chłodny płyn i miękką pianę.
- Odezwał się, senior idealny! Śmiesz mnie osądzać? - aż trzęsła się ze złości gestykulując przesadnie, teatralnie, jakby byli na planie telenoweli dla gospodyń domowych. - Ja chociaż jestem czysta! Zmagam się z tym każdego dnia mimo iż kosztuję mnie to mierda dużo! A ty, spójrz na siebie. Pieprzony pijak… Pod tym względem przypominasz całkiem mojego tatusia, gratu-kurwa-lację! - cios poleciał na bark, pierś, policzek. Biła na oślep, chaotycznie, zaślepiona złością choć on ledwie co poczuł. - I fakt, jestem ćpunką! I już zawsze będę, trzeba z tym żyć i się zmagać! Nagle ci zaczęło przeszkadzać, hijo de puta!? Widziały gały co brały!

- Może sercem bym widział jaka jesteś naprawdę gdybym miał parę normalnych oczu... - odezwał się lodowatym głosem odsuwając ją od siebie.

- Co ja ci niby zrobiłam? - już nie krzyczała. Jęknęła jakoś bezradnie a z oczu puściły się niekontrolowane łzy. - Wayland to familia… Prosił o pomoc… Ja pierdolę, naprawdę masz o mnie takie niskie mniemanie? - spojrzała na obrączkę, która zatoczyła łuk i wylądowała pod stołem. Wytarła oczy wierzchem dłoni i wróciła do pakowania.

- Mam cię kurwa zaprowadzić na twój grób? Jesteś martwa dla przeszłości. Dla wszystkich i każdego z osobna. I co? Mister ex w dupie sobie rady dać nie może, to nie dość, że z tobą ma kontakt – Ed kręcił głową z niedowierzaniem. - To ty jeszcze lecisz na jego jedno pierdnięcie jak suka na rui... Chcesz mu kurwa pomóc czy sobie? I jak? Nie masz kontaktów już. Nie znasz nikogo i nikt cię nie zna.. Co ty możesz? Bo jak wrócisz na stare śmieci jak de Jesus, to wszystko to zrobiliśmy do tej pory i to czym miała być przyszłość znaczyło i znaczy dla ciebie tyle co nic. Nawet nie przyszło ci do głowy, żeby ze mną to przedyskutować. Zero lojalności. Co ty kurwa wiesz o rodzinie... Komu tak właściwie umarłaś zmieniając tożsamość? Co straciłaś? Chuja do dupy Waylanda... Have a nice fucking life! – trzasnął drzwiami nie oglądając się za siebie.
O tym, że narażała siebie na ich wspólnych wrogów jak i samego Waltersa już nie chciało mu się wspominać. To było oczywiste. Po drodze zdemolował na jachcie wszystko co wpadło mu pod rękę nie szczędząc pięści, łokci i kopniaków

Felipa była wściekła i rozżalona. Mydlana bańka pękła, zdawało się, że pogrzebała ich sielankę bezpowrotnie. Może Waltersa miał rację. Może. Niemniej subtelnością też nie grzeszył. Pojechał po niej jak po ścierze do podłogi. Niech się pierdoli… Wszystkie wspomnienia ostatnich czułości, miłych, romantycznych chwil mieszały się z dominującym teraz gniewem.
Kwadrans później opuściła jacht z podpuchniętymi oczami, targając za sobą cztery pokaźne walizy, w tym jedną należącą do Eda bo w swoje nie wcisnęła tobołów. Spakowała wszystko niemal. Zostało kilka sztuk bielizny, o których sama zapomniała bo ostatnimi czasy lądowały w miejscach dość ekstremalnych jak misa na owoce czy holo gazetnik. No i jeszcze pięć par szpilek, bo się zwyczajnie już nie mieściły. Tych szpilek jej było najbardziej żal, albo w każdym razie tak sobie wmawiała. Latynoski temperament buzował podskórnie. W łazience na jachcie na tafli lustra zostawiła Edowi niespodziankę. Wybazgrane czerwoną szminką “Ale z ciebie dupek!!!”. Wyjęła z holofonu kartę, złamała i ostentacyjnie porzuciła na kuchennym stole żeby było jasne aby nie dzwonił, nie pisał, w ogóle się nie odzywał. Zmieni numer i nowym się nie podzieli. Gdyby jemu, Edowi, się jeszcze odwidziało, gdyby chciał ją szukać, odkręcać, błagać o przebaczenie to już za późno, wszystko zaprzepaścił. On. Bo to jego wina oczywiście. Przesadził. Z brakiem wyrozumiałości. Z ostrością słów. Ze zwykłym prostactwem.
Podniosła z podłogi jego obrączkę i położyła na blacie, obok złamanej karty.
Trzy miesiące obustronnych starań pogrzebane kilkuminutową awanturą…

* * *

Nie. Teraz nie mogła o tym myśleć. Ma robotę.
Po chwili monotonnego pościgu Felipa odezwała się na ich wewnętrznej częstotliwości.
- Oye Brick, podjedź z lewej, zajmij ich czymś...

Tak zrobił. Choć może Felipa nie dokładnie miała na myśli serię z miniguna puszczoną w opony.
Niemniej Brick dobił swego przykuwając ich pełną uwagę, allelujah. Boczne drzwi vana rozsunęły się z piskiem i poleciała kontra pocisków. W tym czasie Felipa sunęła już z prawego boku uciekinierów, płasko doklejona do motocykla. Wystarczyło jej jedno uderzenie serca aby przyczepić magnetyczny nadajnik po wewnętrznej stronie karoserii. Odpuściła zaraz, zostając dwa metry z tyłu.

Ostrzelany Latynos stracił panowanie nad motocyklem, wjechał w jakiś piramidę skrzynek i zniknął Felipie z pola widzenia. Cholerne pomarańcze, jaskrawe i apetyczne, niby kulki loterii stanowej, kuszące możliwością łutu szczęścia, potoczyły się efektownie we wszystkie strony. A ona, Felipa, jeszcze chwilę siedziała im na ogonie ale na granicy terenów Rustlersów zatrzymała się gwałtownie. Nie zamierzała ryzykować w pojedynkę. A przynajmniej tyle im dała do zrozumienia.

Odprowadziła wzrokiem znikającego za zakrętem vana po czym odpaliła panel holofonu wyświetlając lokalizację nadajnika. W międzyczasie wrócił Brick. Zrównał z nią maszynę podrzucając pomarańczę wysoko nad głową i łapiąc od niechcenia.
- De regalo? - Felipa sięgnęła po owoc a on nie zaoponował. Pokazała mu wyświetlacz z pulsującą czerwoną kropką wmalowaną w schematyczną mozaikę ulic Wielkiego Jabłka.

- Pewnie zmieniają tylko wóz – podzieliła się na głos swoimi przypuszczeniami. Nie łudziła się, że coś konkretnego z tego wyjdzie.
- Musieli mieć to przygotowane. Skurwiele dobierają się nie tylko do granic. A my nie wiemy co rozpieprzyć, by im dogryźć najbardziej - Brick nawet nie krył wściekłości. Latynoska krew buzowała w nim jak woda w gejzerze.

* * *

Wóz znaleźli na jednym z podziemnych parkingów nieopodal. Porzucony, jak się zresztą Felipa spodziewała. Miejsce parkingowe obok stało puste, tylko na asfalcie pozostały odciski palonych w pośpiechu gum.
Mierda...

Felipa odkleiła swój nadajnik i schowała do kieszeni kurtki rozglądając się za kamerami z monitoringu. Owszem, były tutaj. W czasie mierda przeszłym. Ktoś pozbył ich się kolektywnie, co do jednej, strącił pałkami bejsbolowymi albo innym równie finezyjnym narzędziem. Zostawały kamery miejskie z drogi przejazdu ale te na Bronxie działały rzadko a dobieranie się do nich przez kontakty w drogówce wydawało się przedsięwzięciem nie wartym zachodu.

Kiedy wrócili pod klub „Meduza” w okolicy nadal roiło się od glin, służb porządkowych i gapiów. Cała wycieczka za sprawcami zamieszania nie przyniosła żadnych konkretów poza może wzmożoną frustracją i ochotą na relaksującą działkę wtartą w dziąsła. Może trzeba było zagrać ostro i ich tam wszystkich wykończyć, w środku dnia na zatłoczonych nowojorskich ulicach? Bang, jeden granat i rachunki wyrównane. Nie żeby nosiła przy sobie granaty... Odnotowała w pamięci podręcznej, że musi temu zaradzić.

Gdy zwlekła się z motoru skutki wypadku odezwały się tępym bólem w kilku miejscach naraz. Jęknęła, zgięła wpół i podparłszy o ceglaną ścianę i wyrzuciła z siebie wiązankę soczystych i szalenie wyszukanych przekleństw. Latynos zaoferował jej ramię, które przyjęła bez wahania kuśtykając mozolnie po oblodzonym chodniku.
- Mógłbym cię wnieść na górę, wiesz? – zagaił błyskając zębami w tym samym radosnym odcieniu bieli co pikujące w nienagannym pionie płatki śniegu.
- Mógłbyś? - flirtowała z nim odrobinę. Nie z premedytacją, z przyzwyczajenia raczej. Nigdy nie wiadomo jaka znajomość będzie ci jutro potrzebna, prosta ekonomia. Uśmiech jest jak ziarno, które nic nie kosztuje. Zasiane dzisiaj może obrodzić zaskakującymi influencias. Taką filozofię zawsze wyznawała i trzy miesiące w tropikalnym niebie nie zdołało tego wykorzenić.
- Mógłbym.
- Hm... Bien – wzruszyła ramionami.
Zaśmiał się w mankiet i pokiwał głową wiedząc ewidentnie, że go prowokuje, że to taka gra, niewinny uliczny taniec godowy w rytmie getta. Był wielkim amigo, szerokim w ramionach niemal jak Bullet. Zarzucił ją sobie na ręce jakby wcale nie miała metra osiemdziesięciu wzrostu ale była jakimś piórkiem, cholerną księżniczką z ogłoszenia „rycerz poszukiwany od zaraz”.

W klubie panowała grobowa atmosfera. Chłopcy w oznaczeniach Rustlersów oblegali złączone stoliki i żywo debatowali nad wojną, którą właśnie im wypowiedziano. Barman Jose widząc, że Brick wnosi Felipę na rękach wprowadził popłoch, żeby wzywać doctore. Było jej nie w smak bo przecież nic oprócz kilku otarć jej nie dolegało i nagle ta farsa wydała jej niepotrzebna. Zeskoczyła na ziemię krzywiąc się mimowolnie z bólu i o własnych siłach poszła już do apartamento. Przebrała się już na pogrzeb, w elegancką czarną kieckę i niebotycznie wysokie szpilki od Jimmiego Choo. Pożyczyła kluczyki Bulleta do jego wysłużonego dodge'a challengera i wskoczyła z powrotem w wir załatwiania spraw.

Mieli jeszcze sporo czasu, akurat wystarczająco na dyskretną obserwację trzech magazynów z listy Waylanda. Pierwszy był w okolicy Pelham Bay, tak jak namiar podrzucony przez Remo. Obskurny budynek z blachy falistej, typowy magazyn postawiony tanim kosztem. Wysoki na dziesięć metrów, otoczony siatką zwieńczoną drutem kolczastym pod napięciem, wszędzie pierdylion kamer choć nie dostrzegli żadnego strażnika. Pod magazynem stało zaparkowanych kilka wozów i po dłuższej obserwacji mogli odnotować, że magazyn, cokolwiek się w nim nie mieściło, musiał funkcjonować bo z rzadka ale jednak ktoś wchodził lub wychodził.

Pod drugim z adresów mieścił się podziemny magazyn, usytuowany blisko mieszkania Felipy, na bezpośrednim terenie Rustlersów. Górna część wyglądała jak zwyczajny budynek mieszkalny ze sporą ilością pięter. Magazyn danych zaś znajdował się pod ziemią, bez dostępu z zewnątrz. Od środka można było tam dojść specjalnymi schodami, zabezpieczonymi potężnymi drzwiami i kamerą. Nie podeszli w zasięg obiektywu wycofując się bez rozgłosu.

Trzecim magazynem był mały biurowiec położony mniej więcej na styku terenów wszystkich gangów. Felipa zanotowała sporą ilość pracowników ochrony oraz elektroniki zabezpieczającej teren.

Spojrzała na zegarek w panelu holofonu.
- Na cmentarz – zawyrokowała odpalając silnik i włączając się do ruchu. Po kręgosłupie przepełzł zimny dreszcz.
Nienawidziła pogrzebów. Rozklejała się już przy cmentarnych wrotach. Całe kurwa szczęście, że użyła wodoodpornego tuszu i zabrała żelazny zapas jednorazowych chusteczek.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 16-02-2014 o 21:24.
liliel jest offline