- Sama prawda z ust waszmości płynie - zapewniła Ałtyn z powagą i godnością bardziej królowej przynależnej niż podlotkowi, co ledwie miesięcy temu parę musiał porzucić zabawy lalkami. Coś w słowach pana Wasilewskiego podbić musiało do reszty dziewczęce serce, bowiem patrzyła mu w twarz z sympatią i szacunkiem wielkim, i znowu do całowania dłoni starca się zabrała.
W drzwiach tymczasem stanęła matrona w latach już posunięta, w czarnej sukni wdowiej i czepcu pięknie koronkami obszytym. Waćpani ta z łoża podnieść się musiała niedawno, na policzku bowiem ciągle pozostał jej odcisk kwiatów z poduszki haftowanej, na której niewiasta głowę strudzoną wspierać musiała. - Cóż ja słyszę?! - zakrzyknęła nowo przybyła. - Służba mi tu powiada, że bisurmany jakoweś Tyncię w biały dzień pod ratuszem napadły!
Matronę zaraz Ałtyn przedstawiła jako waćpanią Celinę Grzegorzewską, sąsiadkę swoją, a gdy tylko stateczna białogłowa przy stole miejsce zajęła, pan Wasilewski powtórnie relację zdać musiał ze sprawy całej i peanów na cześć swoją wysłuchać.
- Nie masz w tych smutnych czasach tylu rycerzy prawdziwych - westchnęła pani Grzegorzewska rozdzierająco i spojrzenie w panu Wasilewskim utopiła. - Cóże za szczęście, że Tyncia na człeka honorowego i bogobojnego trafiła.
- Pan Wasilewski wielce w Bogu ufność pokłada - rzuciła na stronie Ałtyn takim tonem, jakby tajemnicę jakowąś wielką zdradzała. Znać było po pani Grzegorzewskiej, że stary szlachcic urósł tym w jej oczach. Zaraz też o kościołach wichackich i obrazach świętych, a także o źródełku cudami słynącym, w którym pewien ksiądz przez Tatarów umęczony potem przed wyprawą na Dzikie Pola nogi obmył opowiadać zaczęła mu ze szczegółami. Tyncia zaś znikła i pojawiła się po długim czasie. W ręku dwa rogi wydrążone, żubrze zapewne, srebrem i drutem miedzianym ozdobione przyniosła. Gdy zaś zasiadła i igłą nad świecą opalaną jakieś znaki na rogach czynić w cichości i skupieniu poczęła, służba wniosła i z dala ode stołu drewnianą skrzynkę niewielką w kąkole malowaną postawiła.
Niebawem też cała sprawa wyjaśniła się. Tyncia misterne igłą dłubanie zakończyła i do skrzyneczki przeszła, którą otworzyła kluczykiem na łańcuszku na piersi zawieszonym. Szczupłymi swymi plecami widok zasłaniała, ale dla ucha żołnierza szelest ten znajomy był jak dźwięk własnego oddechu: oto się ziarna prochu w róg jeden za drugim toczyły z drewnianego czerpaka, ze skrzyneczki, nie z beczki dobywane, zatem zapewne z osobistych Tynciowych zapasów, nie na handel przeznaczone.
- Dla waści, i dla chwata owego młodego, waścinego bratanka - rzekła Tyncia, podając Wasilewskiemu rogi z prochem. Na obydwu czernił się znak spalonej do połowy twarzy. - Wyście żołnierze... da Bóg, a dar ten z serca w potrzebie wielkiej nie zawiedzie was i przewagę da, gdy Rzplitej bronić będziecie. Waści prawdę rzekłeś: wszystko od Boga przychodzi. Ogień przychodzi od Pana - zakończyła cichutko, a takim tonem, jakby czary jakoweś czyniła.
Pani Grzegorzewska pokiwała głową, jakby niczego niezwykłego nie usłyszała. - Tyle tylko rzec mogę, że bardziej cenna owa zawartość, niż rogi, w które ją wsypano.
Tyncia uśmiechała się serdecznie. Na jej zielonym rękawie odznaczało się zagubione ziarno prochu. Nie czarne jak smoła, jak to porządny proch miał w zwyczaju. To pobłyskiwało jak bursztyn, jak żółta iskra w oku polującego kota. |