Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2014, 11:25   #177
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Owoc współpracy MG oraz Szarleja...


W milczeniu usiedliśmy po dwóch stronach biurka. Wyciągnąłem szkło i od serca polałem wódki a do szklanek soku.

- Wiesz co to trzeci Siergiej?

- Nie mam pojęcia. - odparł Zadyma. - Chyba, że chodzi Ci o nasz ukochany Departament...

Zaśmiałem się, wcale nie wymuszenie.

- Nie. To zwyczaj rosyjskich żołnierzy. Który pije się na stojąco, bez stukania szkłem. Za poległych. Bez zbędnych przemów.

Ująłem kieliszek i wstałem.

- Trzeci.

- Trzeci. - powiedział Rusek opróżniając naczynie. - Dawno nie piłem. Zawsze goniłem gościa z wyższą kondycją ode mnie. Chyba od jednego wieczoru zapomnienia nie dostanę spadków. - powiedział stawiając kieliszek na stole.

- Wiesz... Każdy z nas potrzebuje czasem się wyluzować. Zapomnieć. Ćwiczenia swoją drogą, ale nie wiem jak Ty, ale ja mam ochotę się urżnąć po tym całym syfie, w którym siedzieliśmy.

Znowu polałem.

- Jak bym nie miał ochoty wypić bym nie pił. Więcej razy odmawiałem Bobowi niż możesz sobie wyobrazić. To, że czasem specjalnie zaczepiał ochroniarzy abym i tak musiał wpaść tam gdzie pił to inna sprawa. - powiedział Rusek wspominając Lunetę.

W niemym toaście stuknąłem się kieliszkiem.

- Kurwa. Wiesz, że to przez niego podjąłem się tej pierdolonej misji naprawczej?

- Naprawczej czego? - zapytał Rusek po wypiciu wódki.

- Siebie. Świata. Wzięcia się w garść i zrobienia czegoś nie dla siebie a dla innych.

- Zaraził Cię tym? Sam pewnie załapał od Małego. - powiedział Rusek z uśmiechem. - Do dzisiaj tego od niego nie przejąłem, ale staram się. Nie szybko naprawdę rozprostuję kości po tym ostatnim.

Wyjąłem fajki i poczęstowałem Zadymę, ale odmówił. Sam zapaliłem.

- Wiesz... To nie tak. Nie wierze w Stalowego Orła i resztę tego syfu. To nie jest dobra droga, ale... Jakaś. Kurwa. Z Bobem to poryte. Za trzeźwy jestem.

Nalałem. Wypiliśmy. Alkohol uderzał do głowy więc gadałem dalej.

- Wierzysz w metafizykę? Kurwa... Poryty jestem.

- Nie wierzę. Też normalny nie jestem. - odparł Rusek. - I bynajmniej nie dlatego, że ludzie Collinsa nie dopuszczają mnie do ich testów sprawnościowych. Mierzą go w punktach wiesz... Jake rok temu pobił ich rekord. - zaśmiał się Siergiej.

- Pierdolę Stalowego. Z nim nigdy nie było mi po drodze. Słuchaj. Czemu zniszczyłeś dane? Nie sądziłem, ze ktoś po za mną tego chce?

- Hmm... - powiedział Rusek sięgając do spodni i kładąc na stole cały, nienaruszony naszyjnik. - Coś mówiłeś? - zapytał.

Zaciągnąłem się głęboko papierosem. Tu mnie Siergiej zaskoczył.

- Co teraz? Mamy jedną z bardziej wartościowych rzeczy na świecie.

Wziąłem naszyjnik do ręki i go obejrzałem. Taka pierdoła, a tyle śmierci.

- Mimo to... Boję się jej. Tego co można z nią zrobić. Co może się stać.

- Nie chciałem sam niszczyć tego dla czego umarło tylu moich kumpli. Przyjaciół. Myślałem, że po akcji się naradzimy co z tym zrobić. Tak po prostu, ale bez rozgłosu. Wiesz, że jak zapytamy kogoś o radę to może się zacząć na nowo, nie? Więc załatwmy to we własnym gronie. - powiedział Rusek.

Zacząłem głośno myśleć.

- Możemy tym kupić bezpieczeństwo dla Nancy i względy u Collinsa. Bo tak może sądzić, ze ona coś o tym wie. Z drugiej strony Posterunek może spróbować tego użyć by zdetonować pod Molochem. Korci mnie najprostsze wyjście.

Wyciągnąłem lapka, którego sprawiłem sobie parę godzin wcześniej, ustawiłem tak byśmy obaj widzieli i sprawdziłem dysk. Trochę zajęło nim skumałem dane zawarte na penie. Z biurka wyjąłem należącą wcześniej do Małego mapę, bardzo dobrą, na bieżąco aktualizowaną. Faktycznie rakiety były pod Molochem, a sądząc po reakcji collinsowców i Cruza nie można ich było zdalnie odpalić.

- Ja bym zrobił to co już w sumie zrobiłem. - powiedział Rusek. - Zniszczyć gówno, a nikt więcej niepotrzebnie przez to nie zginie. Collins dostanie dane, zobaczy, że to gówno i może zacząć drążyć...

Pokręciłem głową i przerwałem Rosjaninowi.

- Daj mi klamkę.


Zadyma po sekundzie położył pistolet na stole. CZ-75. Klamka Kaprala USArmy Roberta Hopkinsa. To wydawało się właściwe. I Bob przemówił za grobu. A my bez słowa wypiliśmy.


Mike bardzo starannie ubrał się na wizytę u Collinsa. Ogolił się i przystrzygł włosy. Ze zbrojowni wyciągnął mundur (z regulaminową patrolówką), który jeszcze uprasował na kant i nowe desanty. Do tego przypiął wcześniej znalezione oznaczenia swojego oddziału, ale ze stopniem kapitana. Przy pasie zapiął kaburę z wypielęgnowaną berettą. Wiedział, że mu ją zabiorą, ale jako nowy szef Duchów, syn jednej z przedwojennych szyszek i weteran z Afganistanu nie mógł pójść bez broni.

Rusek nie był tak elegancki, ale też nie po to szedł z Morganem. Siergiej ubrał wyciągnięte dopiero z folii bojówki w maskowaniu przedwojennych jednostek specjalnych - multicamie z metami od Crye Precision. Na górę założył bluzę taktyczną w tym samym maskowaniu z gaszonymi naszywkami. Była grupa krwi, nazwa jednostki, logo Duchów, jego kryptonim operacyjny. Na nogach miał buty w maskowaniu, które przedwojenne jednostki używały głównie do zjazdów po linie. Bardzo wytrzymałe. Był ogolony, równo obcięty. Przy pasie miał przyczepioną kaburę z włókna węglowego, a w niej klamkę Lunety i dwa zapasowe magazynki. Możliwe, że pod ubraniem miał kamizelkę, ale raczej cienką. Z drugiej strony miał apteczkę, której zawartość Morgan znał aż za dobrze. Mały nosił identyczną.

Stalowy Dom wyglądał całkiem przyjemnie. Brama, przy której znajdowały się dwa pancerne wozy i dość dużo wojskowych została otwarta przed konwojem Duchów. Auto, którym przyjechali należało do Jake’a, ale murzyn nie nalegał na pośpiech z naprawą ich wozów. Za bramą był ogród i dwóch zajmujących się nim ludzi. Zdecydowanie za dużych jak na ogrodników. Wejście było zadaszone i podparte paroma ładnie rzeźbionymi kolumnami. Przy wejściu byli kolejni ludzie, ale dwóch z nich nawet nie zareagowało, gdy Morgan z Ruskiem ruszyli ku wejściu. Ostatni był ubrany bardzo schludnie. W garnitur. Podszedł od razu do dwójki mężczyzn:

- Witam Panów. Pan Prezydent jest niezmiernie rad, że może się dzisiaj z Państwem spotkać. Mówcie mi Desmond. Jestem zastępcą jego sekretarza.

Zastępca sekretarza... Wysoko, ale nie najwyżej. Z drugiej strony Morgan wiedział, że zastępca często ma więcej do powiedzenia niż dowódca. Wyprostowany jak nauczył go ojciec skinął kolesiowi głową.

- Miło mi Pana poznać. Dexter Ranner. Mój zastępca operacyjny Siergiej Wasiliew. To dla nas zaszczyt, że Pan Prezydent zgodził się nas przyjąć.

- Mnie również miło, Panowie. - powiedział wyprostowany gość. - Pana Siergieja już chyba miałem okazję poznać.

- Dokładnie. - rzucił Siergiej bezceremonialnie. - Miło mi znowu Pana widzieć.

- Proszę za mną Panowie. - rzekł gość ruszając bardziej obok Morgana niż przed nim.

Michael ruszył sprężystym, ale nie za szybkim krokiem rozglądając się delikatnie.

- Muszę przyznać Panie Desmondzie, że Stalowy Dom prezentuje się wewnątrz bardziej imponująco niż z zewnątrz. Nie sądziłem, że jest to możliwe.

- Miło mi to słyszeć. - powiedział Desmond otwierając drzwi przed Morganem.

Siergiej zwrócił uwagę na okna dając delikatny znak Morganowi. Widział, że jest ich wiele. Były duże i przy jednym na parterze zobaczył ruch - zza zasłon.

- Proszę wejść Panowie. - powiedział wskazując ręką zastępca sekretarza.

W środku... On mieszkał jak król. Z miejsca Morgan widział duży hol. Wszystko w bieli i kulturalnej szarości. Na wprost były szerokie schody prowadzące do widocznego korytarza na piętrze. Ten prowadził do pomieszczeń jedynie z jednej strony, bo z drugiej była bogata balustrada. Przed wejściem Michael widział trójkę drzwi. Przy jednych stało 2 ochroniarzy w garniturach.

Dowódca Duchów skinął Desmondowi głową. Nie lubił jak go facet w drzwiach przepuszczał, ale savoir-vivre tego wymagało, w końcu był gospodarzem. Przepych go nie zaskoczył, sam w głębi ducha był egoistycznym dupkiem więc jakby miał tyle kasy też by żył w tym stylu. Odruchowo zlustrował ochroniarzy, wyglądali na zawodowców. Nic dziwnego, w końcu strzegli tyłka samego jaśnie pana. Po paru krokach zatrzymał się czekając na przewodnika. Jednocześnie próbował dojść do tego czy to w chronionym pomieszczeniu widział ruch.

Morgan był pewien, że ruch widział po prawej stronie od drzwi. Po wejściu do środka okazało się, że po lewej i prawej stronie jest po parze drewnianych, dębowych wrót na styl tych wejściowych. Dwa, solidne skrzydła. Przy każdych jeden człowiek. Przy tych na prawo gość miał nawet karabin, a przy pasie - w kaburze - MP7. Nad drzwiami wejściowymi był zamontowany wielki proporzec z flagą USA i drugi z flagą NY. Nad drzwiami na wprost, za schodami, przy których stali dwaj ochroniarze była na ścianie przyczepiona błyszcząca tablica z przedwojenną pieczęcią Wielkiego Jabłka. Szary dywan, w czerwono-złote wzory dodał jedynie pomieszczeniu uroku. Wyglądało jakby na zewnątrz wcale nie było ruin, a świat zatrzymał się w miejscu w chwili wybuchu bomb.

Morgan zauważył, że Rusek rzucił porozumiewawcze spojrzenie w kierunku ochroniarza po prawej. Tamten skinął lekko głową do Morgana i Ruska.

- Przepraszam Panów, ale będą Państwo musieli zdać broń pracownikom ochrony u szczytu schodów. Pan Prezydent czeka już w swoim gabinecie... - powiedział mężczyzna zamykając za grupą drzwi.

- Oczywiście. - rzucił Morgan.

Nie spodziewał się niczego innego. Podszedł do ochroniarza i odpiął pas z kaburą podając go smutnemu kolowi w garniaku. Poczekał aż Zadyma się rozbroi - co pewnie zajmie pół dnia - i aż ktoś nas zaanonsuje.

Desmond szedł zaraz za Morganem. Za nimi Rusek rzucił twarde spojrzenie w kierunku dwójki przy drzwiach gabinetu Collinsa. Rusek wyciągnął klamkę z kabury i sprawnym ruchem obrócił ją w palcach podając ochroniarzowi za chwyt pistoletowy. Następnie schylił się wyciągając z kieszeni na łydce nóż, którego pochwa była wszyta w spodnie. Trzymając za klingę Siergiej podał broń ochroniarzowi. Tamten spojrzał na drugiego, a ten na zastępcę sekretarza. Nikt jednak nie śmiał obszukać ani Morgana, ani Ruska. Ochroniarz zapukał lekko w drzwi gabinetu i je otworzył. Otwierały się na zewnątrz i były grubsze niż się mogło zdawać.

- Zapraszam Panowie, zapraszam. - Morgan usłyszał głos młodego mężczyzny.


Chwila prawdy. Początek gry. Znajomy dreszczyk emocji. Od dawna nie grałem. Każdy z nas już miał swoje dwie karty. Dama i król. Co ma Collins? Co leży zakryte na stole? Co zostanie dołożone? I czy będę zmuszony do “all in”? Zaraz się okaże. Przekroczyłem próg.

W środku ciężko było opanować zdumienie. Morgan był już w apartamentach nie jednego barona w Apallachach. Był w Vegas. Był w wielu miejscach, gdzie panowały przepych i ład pod różnymi postaciami. Collins był młody. Nawet bardzo. Paul jednak nie należał ani do małych, ani do brzydkich ludzi. Wysoki, dobrze zbudowany, z kruczoczarnymi włosami i zarostem przystrzyżonym równo i ładnie. Był ubrany w czarny garnitur - pewnie szyty na miarę - z krawatem typowym dla głowy państwa. Morganowi przypomniały się wystąpienia przedwojennych prezydentów i pamiętał dobrze, że krawaty w 90% przypadków były niebieskie w ciemne lub żółte poprzeczne paski. Poza Collinsem w pomieszczeniu był drugi mężczyzna. Starszy, niższy, ubrany w galowy mundur USArmy. Saniatriuszowi przypomniał się ojciec, gdy spojrzał na to jak tamten miał przystrzyżone włosy. Był mocniej zbudowany od Collinsa budową mniej więcej dorównując Ruskowi.

Samo pomieszczenie było dość spore. Okrągły stół, przy nim parę krzeseł z obitymi, pewnie wygodnymi oparciami i podłokietnikami. Dalej biurko z kredensem, którego szyba była witrażem przedstawiającym Godło USA. Na biurku Morgan widział zalaminowaną mapę Stanów, ale nie przedwojenną. Był na niej zaznaczony Moloch, Neodżungla... Po prawej, na białej ścianie wisiała duża flaga Stanów. Na drugiej ze ścian wisiał wielki portret kogoś kto był podobny do Paula Collinsa. Zapewne jego ojca, Petera. Sam Collins stał przed stołem, podobnie drugi z mężczyzn.

- Witam Panów. - podszedł do Morgana podając mu rękę. - Paul Collins. - powiedział z wyraźnym akcentem. - Miło mi Pana poznać...

Gdy tylko wszedłem do środka zasalutowałem. Gdy prezydent podał rękę uścisnąłem ją. Mocno, ale tak by nie zostało to uznane za prowokacje czy afront. Starałem się ukryć jakie wrażenie na mnie zrobił gabinet. Pierwszy raz od lat powróciłem do swojego naturalnego akcentu.

- Dexter Ranner. To dla mnie zaszczyt Panie Prezydencie.

Prezydent spojrzał Morganowi w oczy. Po wzroku można było poznać, że był twardy. Nie jeden z jego ludzi zajmujących się na co dzień ciężką robotą mógłby się od niego zapewne wiele nauczyć. Po tym jak przywitał się z Morganem podał rękę Siergiejowi.

- Witam Pana, Panie Wasiliew. - powiedział.

- Witam, Panie Prezydencie. - rzekł Rusek podając Collinsowi łapę.

Collins lekko się odsunął, a drugi z mężczyzn, który wcześniej oddał salut Morganowi postąpił krok do przodu.

- Panowie. Poznajcie mojego serdecznego przyjaciela i dowódcę naszej Armii. Marszałek Philip Rhotax. - drzwi się zamknęły już dawno i widać było jak napięcie zaczęło opadać.

Rhotax podał rękę Morganowi, po czym przywitał się z Siergiejem.

- Miło mi, Panowie. - rzekł bardzo silnym basem z lekkim uśmiechem.

Uścisnąłem wyciągniętą rękę. Kim jest ten człowiek? Według niektórych numer dwa w Collinsowie. Co prawda numerów dwa było sporo ale... Nadęty służbista? Ktoś kto wąchał kiedyś proch? Urodzony po wojnie? Hibernatus?

- Panie Marszałku. To dla mnie zaszczyt.

- Dla mnie również, Sir. - powiedział Zadyma co z jego akcentem brzmiało bardzo dziwnie.

- Na wstępie chcielibyśmy Panowie... - rozpoczął Collins. - … złożyć nasze szczere kondolencje z powodu śmierci Państwa przyjaciół. Wiemy, że wielu bohaterów okupiło własnym życiem waszą ostatnią wyprawę. Jest nam niewymownie przykro z powodu nieudolności jednego z moich własnych ludzi i nie dotarcia posiłków na czas. Obiecuję, że jeżeli tylko tego zechcecie Andrzej Nowak zostanie ukarany i zdegradowany...

- Panie Prezydencie, proszę mi wybaczyć śmiałość jednak to ja powinienem być stroną składającą kondolencje. Z tego co mi wiadomo Michael McCain był Panów długoletnim współpracownikiem. Co do incydentów jakie miały miejsce podczas ostatniej misji nie znalazłem w nich winy Andrzeja, wręcz przeciwnie wielokrotnie dzięki jemu doświadczeniu uniknęliśmy dalszych strat w ludziach. Współpraca z Grupą Szybkiego Reagowania i Andrzejem w mojej opinii przebiegła wzorowo.

Skinąłem głową Rhotaxowi.

- Stąd również miałbym pewną prośbę odnośnie Andrzeja Nowaka.

- Ma Pan rację. Bezapelacyjnie Michael McCain był przyjacielem mojego świętej pamięci ojca i cenionym przeze mnie doradcą. Jego rady były dla mnie nie mniej cenne jak słowa obecnego tu Marszałka. Zanim jednak zaczniemy proszę Panowie zająć miejsca przy stole. - Collins pokazał na stół samemu podchodząc do jednego z miejsc.

Marszałek też podszedł do miejsca po czym poczekał aż Prezydent usiądzie i sam zajął miejsce.

- Słucham Pana, Panie Ranner. - powiedział wojskowy.

Usiadłem jako trzeci.

- Na wstępie chciałbym przeprosić za wszelkie uchybienia w etykiecie. Przed wojną byłem tylko prostym żołnierzem, nigdy nie myślącym, że będzie mi dane rozmawiać z głową naszego państwa czy z kimś takim jak Pan Marszałek, o którym tylko słyszałem z opowieści ojca. Wracając do mojej prośby chciałbym prosić o wydzielenie ze służby Andrzeja i przydzielenia go do mojej agencji jako konsultanta i specjalistę od szkoleń w zakresie snajperstwa. Po stracie Mike’a i Roberta Hopkinsa będziemy musieli odnowić nasze szeregi, a z Andrzejem nasza współpraca przebiegała wzorowo.

- Hmm... - zastanowił się Marszałek. - Nie wiem czy to odpowiednie przydzielać Andrzeja Nowaka do innego oddziału bez rozmowy z jego bezpośrednim przełożonym...

- Od kogo on jest? Od Josepha? - zapytał Prezydent. - Przepraszam. Gdzież moja kultura? Tylko nie mówcie proszę o tym nigdzie, bo stracę moją dobrą reputację wzorowego gospodarza. - dodał z uśmiechem. - To czego się Panowie napiją?

Uśmiechnąłem się na “żart” Prezydenta.

- Jeżeli można prosić zawsze byłem, może nie koneserem, ale laikiem bourbona. Wracając do sprawy Andrzeja, z tego co wiem od Mike’a Duchy Przeszłości są swego rodzaju duchowym spadkobiercą Black Water. Stąd moja prośba o Andrzeja.

- Straciliście wielu wspaniałych ludzi. Ludzi, którzy byli cenni nie tylko dla Duchów, ale i naszego miasta. - powiedział prezydent w chwili, gdy wszedł do środka jakiś mężczyzna.

Był ubrany w kamizelkę, koszulę. Schludnie i czysto. Postawił każdemu po czystej szklance i nalał trunku zawsze czekając aż ktoś powie kiedy ma przestać lać. Ruskowi nalał po samą górę, a Morgan zobaczył lekki stres, gdy niemal nie przelał szklanki. Bez słowa mężczyzna wyszedł.

- Bez najmniejszego problemu uda mi się przenieść do was tego snajpera. - powiedział Marszałek. - Prowadzili Panowie z nim rozmowy na ten temat? - zapytał.

Nie mogłem się nie uśmiechnąć na widok podejścia Zadymy do Blanton’sa. Jak dla mnie takie picie było świętokradztwem.

- Wstępnie.

Pierwsi zaczęli smakować trunku Prezydent i Marszałek. Potem dołączyła reszta.

- Wiem, że ciężko Państwu, mnie też, poruszać ten temat na świeżo, ale pragnąłbym pochować poległych bohaterów zgodnie z tradycjami naszego miasta i kraju. - powiedział Collins. - Michael McCain, Robert Hopkins, Tyler Jefferson oraz trójka zmarłych, niedawno obudzonych z kriogenicznego snu ludzi, bardzo wiele jeszcze mogli uczynić. Odeszli od nas w młodym wieku. Nie obrazicie się, Panowie, jak dalej będę nazywał Michaela “Małym”? Każdy go znał pod właśnie takim przydomkiem.

Bourbon nie był dobry. Nie był świetny, zacny... Nie powiem, że nigdy nie piłem tej marki. Ale nie ten rocznik! Lubiłem go, ale jestem świadomy, że nie mogę w pełni docenić jego smaku.

- Panie Prezydencie, to jest coś o co chciałem prosić. Mały nie był mi tak bliski, Pan Prezydent znał go lepiej, ale poznałem Boba. Proszę mi wybaczyć te uchybienie etykiecie, ale tak powinno się według mnie, prostego żołnierza o nim mówić. Wiem, że to byłoby coś czego by chciał. Dziękuję.

Delikatnie skłoniłem głowę i podniosłem szklankę.

- Znałem dobrze Małego i Jeffa. - powiedział Prezydent. - To oni zwykle kontaktowali się ze mną w sprawach Duchów. Nie ukrywam, że z początku nie podzielałem zdania Mike’a aby to Panu oddać częściowe dowodzenie nad grupą. Byłem zdziwiony, że nie dostał tego Jeff. Wybaczysz mi Siergiej, ale wokół Ciebie zawsze było dużo szumu. Słyszałem nawet, że z Jake’iem, wiecie kogo mam na myśli, chcieliście kiedyś rozkręcić pewien biznes w naszym mieście. Nie do końca legalny. Dlatego myślę, że świętej pamięci Jeff nadawał się bardziej niż ty, Siergiej...

- W pełni Pana rozumiem. - powiedział Rusek. - Nie zawsze kierowałem się dobrą reputacją. - dodał z lekkim uśmiechem.

- Teraz będziesz musiał bardziej zwracać na to uwagę. Ta tragedia zmusza nas wszystkich do zmian... - powiedział Marszałek patrząc na Rosjanina.

- Mały miał pewien dar, którego mu zazdroszczę. On widział ludzi takich jakimi są naprawdę, nie takimi jacy się wydają. Był innym człowiekiem niż ja, ale też człowiekiem... Którego pamięć szanuję i który bardzo mi pomógł. Tak jak Pan Prezydent powiedział czasy są ciężkie jednak chciałbym by jego wizja przetrwała. W końcu człowiek żyje póki się o nim pamięta.

- Rozumiem, że chcecie zatem kontynuować działalność Duchów Przeszłości? - zapytał Collins patrząc na Morgana.

- Muszę wtrącić, że to bardzo ciężka praca. Mały niemal codziennie miał coś do załatwienia. Wiele godzin codziennej pracy. - wtrącił Marszałek. - Nie ukrywam, że współpracowałem z nim nie raz i był to prawdziwy zawodowiec.

- Panie Prezydencie, proszę wybaczyć mi szczerość, wiem, ze to zabrzmi patetycznie, ale nie mogę tego ująć w inne słowa. Należą się mu. Był wielkim człowiekiem, nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł mu dorównać. Nawet w dalekiej przyszłości. Mimo to, nie mógłbym zostawić Duchów samych sobie. A... Tak jak mnie ojciec uczył, czego wtedy nie rozumiałem, są ważniejsze sprawy niż własna wygoda. Nie mógłbym zawieść jego zaufania jakie we mnie położył.

- Wybaczą Panowie, że się wtrącę. - powiedział Zadyma. - Pamiętam jak raz przyszedł do Małego od Pana prezydenta człowiek z jakiegoś laboratorium. Przepraszam, ale nie pamiętam jego nazwiska. Był z nim Pan O’Neil nazywany Sirrasem. Mieli dokonać pomiarów twarzy Małego i proponowali mu oko cybernetyczne znalezione przez ludzi Pana Prezydenta w jednym z przedwojennych magazynów. Wiem, że chodziło o drogie cacuszko. Równocześnie poznaliśmy pewnego mężczyznę, który na służbie w grupie NYPD stracił oczy. Może dwa tygodnie wcześniej. Mike zaprosił Sirrasa i tego doktorka do samochodu i pojechał z nimi do tego funkcjonariusza. Kazał go zbadać i to tamten dostał oko. Wiele lat Mały pokazywał jakim jest człowiekiem i jak powinien się zachować prawdziwy przykład dla innych. Ja do dzisiaj bym tak nie umiał. Kto by się spodziewał, że los ze mnie tak zadrwi i też stracę oko...

- Wiem kim był Little Mike. - powiedział Collins. - Dokładnie wiem. Mój ojciec bardzo go szanował. Mały uratował mu 2 razy życie. Niby nic dziwnego. W końcu był szefem jego osobistej ochrony. Do niedawna sam nie chciałem się przyznać, ale darzyłem Małego pewną antypatią. Dlatego, bo mój własny ojciec spędzał z nim tak wiele czasu. Szkoda, że tak późno zrozumiałem i doceniłem to co robił McCain. Co chcielibyście dokładnie Panowie ustalić? Wszelkie kontrakty między NY, a Duchami należałoby odświeżyć i w pewien sposób zmodernizować. Po takim ciosie jak strata najlepszych ludzi rozumiem, że potrzebujecie więcej wsparcia niż wcześniej udzielaliśmy Michaelowi?

- W ramach ostatniej akcji chciałbym prosić o pełną rehabilitację dla Cruza, Siergieja i Alexandry, włącznie z cybernetycznymi protezami. Prawo do zaciągnięcia i uzbrojenia trzydziestu ludzi. Prawo do noszenia broni automatycznej i długiej dla członków Duchów, którzy wykażą się odpowiednimi zasługami. Uprawnienia w dziedzinie zwalczania tornado, dopóki nie uzupełnimy naszych szeregów w dostatecznym stopniu by móc pełnić wcześniejsze funkcje jakie powierzono Duchom. Uprawnienia do wyszczególnienia współpracy z poszczególnymi służbami oraz przekazania wcześniejszych kontraktów dla obecnego kierownictwa.

- Spore wymagania. - skomentował Marszałek popijając.

- Dokładnie. Bez problemu zapewnimy rehabilitację i wszczepy dla Cruza i Siergieja. Nie mamy na stanie oka, ale jest wszczep obejmujący obie gałki. Powinni go Panowie kojarzyć. Zaciągnąć i uzbroić pomogę wam, powiedzmy, 15 ludzi. Co do Tornado zgodzę się, ale większe akcje będą omawiane w miejskim sztabie NYPD. A co do broni długiej w centrum... Umówimy się jak z Małym. 8-osobowa drużyna z ograniczeniem na 1 granatnik, 1 KM oraz jedną wyrzutnię. - Prezydent się zamyślił. - O czymś zapomniałem?

- W tym broń długa. Do tych piętnastu osób kolejne dziesięć w personelu, który sam zrekrutuję i personel pomocniczy w osobie Natalie Brown i Laury Quinlos, które dodatkowo będą pełniły na rzecz Ameryki funkcje doradcze i wykładać na uniwersytecie. Również prosiłbym o amnestię dla członka Black Mirorrs, doktora Jamesa Orkisa, specjalisty w dziedzinie bioinżynierii i programowania, który był zmuszony do pracy na ich rzecz pod groźbą życia małżonki. Na podobnych zasadach jak wspomniane Panie. Naturalnie będziemy pełnili funkcję stricte uderzeniową dotyczącą handlu i produkcji Tornado.

- Oczywiście wliczona broń długa. - powiedział Marszałek. - Z tym, że z ograniczeniem jakie wymienił Pan Prezydent.

- Hmm... - zamyślił się Collins. - Może zatem 5 osób personelu plus Natalie i doktor James? Myślę, że w moich laboratoriach przydatną, a nawet bardzo, okazałaby się Pani Laura. - dodał Prezydent popijając trunku.

Skinąłem przypieczętowując ograniczenia co do broni. Póki co i tak nie mieliśmy nawet pełnej drużyny.

- Pani Laura jest bez wątpienia osobą o olbrzymiej wiedzy mogącej się przysłużyć dla naszego kraju. Proszę jednak pamiętać, że nie dość, że jest osobą wybudzoną to w dość ciężkiej sytuacji. Myślę, że moja piecza nad jej osobą i wdrożenie jej oficjalnie w poczet Duchów pomogłoby otrząsnąć się Laurze po szoku jakiego doświadczyła.

- Skoro tak... Myślę, że zadowalającym może też być samo jej wykładanie na naszym uniwersytecie. Nalegałbym jednak na personel w liczbie nie większej jak dodatkowe 5 osób. Mówię tu o personelu z umiejętnościami. Kogo mamy ewentualnie, Marszałku? - zapytał Collins.

- Wiem, że w zeszłym semestrze ukończyli nauczanie rusznikarze, chemicy oraz lingwiści od hiszpańskiego i rosyjskiego... - Marszałek chyba zastanawiał się czy coś dodał, ale ostatecznie zamilknął.

- Jedyne o co chciałbym jeszcze prosić Panie Prezydencie to o możliwość rozszerzenia tej liczby jeżeli zajdzie taka potrzeba i pierwszeństwo w kontraktach rządowych.

- Jako firma ochroniarska myślę, że będzie to do spełnienia. - powiedział kiwając głową Collins. - Moi ludzie zajmują się większością tego co obecnie mamy na celu, ale zawsze coś się dla Duchów znajdzie. Nie ukrywam, że Mały zawsze nalegał na bardzo ciężkie zadania. Gdy pytałem zdziwiony dlaczego odpowiadał, że ogranicza straty ludzkie. Zawsze wierzył w wyszkolenie swoje i swoich podwładnych.

- Mam nadzieję, że w przeciągu maksymalnie trzech miesięcy będziemy mogli znowu podejmować takie zadania. Rozumiem również potrzebę wykorzystania wyspecjalizowanej, prywatnej grupy gdy nie można pozwolić na stratę wśród żołnierzy.

- Zdarzały się takie sytuacje, ale nigdy nie patrzałem na Małego i Duchy jako wyjście awaryjne. Nasza praca się uzupełniała. Na początku istnienia Duchów mieliśmy zapewnioną pewną anonimowość, ale gdy byli już kojarzeni z NY wysyłałem ich też na stricte zadania dla moich ludzi czy to z NYPD czy też z innych jednostek.

- Z przyjemnością kontynuowałbym w tym aspekcie wizję Małego. Proszę wybaczyć, ale widzę Duchy jako jego dziecko, które mogę co najwyżej dalej wychowywać.

- Dobrze, że tak racjonalnie na to patrzysz. - powiedział Collins. - Niedługo, niestety, będę zmuszony wracać do moich obowiązków. Czy macie, Panowie, jeszcze jakąś sprawę do mnie i Pana Marszałka? - zapytał.

- Pozostaje mi tylko serdecznie podziękować za wszelką pomoc.

Uniosłem szklankę.

- Panie Prezydencie. Panie Marszałku. Nie znajduję słów mogących wyrazić moje podziękowania.


Siedzieliśmy paląc obaj. Flaszka już była w znacznej części opróżniona, akurat, żebym nabrał chęci do filozofowania.

- Czemu Fred czuję jak byśmy wszystko spieprzyli na tej akcji?

- Daj spokój. Każdy może zostać postrzelony. Ja, ty, nawet nasz cyborg oberwał. Czego się spodziewałeś? Jak patrzałem na ryj tropiciela to nawet on nie krył zdumienia, że my żyjemy... - odparł Szybki.

- Nie o to mi stary chodzi. Rany czy śmierć... Liczymy się z tym. Ale... Co my zrobiliśmy? Nic nie osiągnęliśmy. A ilu zginęło? Świeżo wybudzonych mrożonek, które nie powinny jeszcze nawet wyjść same z budynku, wartościowi ludzie... Po co?

- To była gra na stołkach. Dobrze wiesz, że to jest wyżej niż ja czy ty. - powiedział Fred. - Wiesz, że i ja tam byłem nie tylko dla naszego ruskiego informatora. Jak się dowiedziałem, że ten debil zniszczył dysk... Też chciałem go zajebać. Sirras chciał. Gunter chciał. Widziałeś sam jak patrzyli na niego...

- Sam bym to zrobił na jego miejscu. Zresztą bomby masz pod Molochem. Nie dobierzesz się do nich by je zdetonować.

- Nie, ale musimy wierzyć w słowo garstki ludzi. Alex dowiedziała się tego skąd? - zapytał Szybki z nietęgą miną.

- Sprawdziłem to.

- Jak? - zapytał Fred przechylając lekko głowę.

- Nożem i zapalniczką.

Polałem. Wypiłem bez czekania na niego i wbiłem wzrok w ścianę.

- Nie pytaj stary. Proszę...

- Spoko. - powiedział Fred wypuszczając powietrze. - Już się bałem, że masz te dane. To by oznaczało, że nasz cyborg nauczył się sprawnie łgać... - dodał i wypił swoją porcję.

Znowu polałem. Bez słowa.

- Kurwa mać... A jednak. - powiedział Fred wypijając kolejną kolejkę. - Muszę się najebać...

- Ja też. Zniszczyłem je, wcześniej sprawdziłem. Były nie do wykorzystania.

- Wierzę. Dziwi mnie tylko, że Rusek tego wcześniej nie rozjebał. Po akcji bałem się czy z Sirrasem nie dojdzie do spięcia, ale chyba wziąłem go lekko na litość...

- Nie na litość. Tam zginęli jego bracia broni. Nie chciał zniszczyć tego pod wpływem chwili.

- Racja. Pamiętam jak moi ginęli pod Gallup. Po obu stronach... - powiedział Szybki wypijając kolejkę.

- Nie stary... Gallup. Kurwa. Czemu tak się musiało stać? Walczyłem, bo musiałem. Rozumiem co to znaczy, ale... Jak to było Fred? Dla Ciebie?

- Dla mnie? Totalna masakra tylko, że z głębszym sensem niż dla kogokolwiek innego. - rzekł Fred smutno. - Wyobraź sobie, że jesteś na froncie i każdy do kogo strzelasz, każdy kogo twarz widzisz w okularze optyki, ma imię i przypisaną mu historię. Nie jest to statysta czy bohater dalszego planu. Ja naprawdę się zastanawiałem po której stronie stanąć. Okropnie...

Zapaliliśmy w milczeniu. Siwy dym unosił w dziwnych chmurach w świetle zachodzącego słońca.

- Czemu wybrałeś ją?

- Sam wiesz. Znasz odpowiedź. Odczuwałem te straty tak samo jak ona. Też nie mogłem znieść tego na jakie misje posyłali tych ludzi... A teraz, gdy zobaczyłem co z Małym wyprawia Collins wspomnienia ożyły. - powiedział Fred wypijając alkohol. - Tylko, że Mały zginął. Zginął jak bohater mimo iż to jego trumny na pogrzebie nie będą mogli otworzyć. Za dużo dusz by pękło. Sam Paul Collins by nie mógł patrzeć, bo by się załamał.

- A ja wpadłem w te same gówno. Ale Nestugow by pewnie co najwyżej napluł na jej grób. Anioł... Mam wrażenie, że ona rządzi moim życiem.

- Nie. Sam nim rządzisz. Tylko jesteś tak przywiązany, że odnosisz takie wrażenie. Ja też. A wiesz, że mam w Wędrownym Mieście kumpli, za których też bym oddał życie? Po obu stronach takich mam. - rzekł Fred zastanawiając się. - Ponowna decyzja tego typu byłaby dla mnie trudna. Chyba bym odszedł w stronę jebanego zachodzącego słońca.

- To jest najgorsze co może być. W końcu postanowiłem przestać uciekać. Pierwszy raz w życiu. Gdzie służyłeś? W Afganie.

- Pewnie, że tam. I im później tym bardziej wydaje mi się, że to była wersja easy naszego frontu z maszynami. Jestem pewien.

- Jak dla mnie trudniejsza. Tam byli ludzie. Tam była większa niepewność. I tu i tu wydaje się niemożliwe wygrać ale na Froncie masz twory Molocha. Nie dziewczynkę z C4.

- Myślisz, że ktoś taki jak ja ma jeszcze miejsce na współczucie. - zapytał Szybki. - Ostatnio, gdy płakałem kumpel mi zajebał łokciem w nos. Łzy same leciały. Chociaż wtedy... Afganistan to był dla mnie horror. Pamiętam dzieciaka. Myśleliśmy, że został dźgnięty nożem. Osłaniałem z ekipą, a nasz sanitariusz sprawdzał co jest grane. W końcu to misja stabilizacyjna. Gdy małego rozerwała bomba zginął nasz sanitariusz, a dwóch kolejnych trafiło ciężko rannych do szpitala. Tego Niemieckiego. Najlepszego. I jedynie jeden przeżył.

- Masz w sobie współczucie. I wiele innych cech przeszkadzających w życiu po 2020. Podobnie ja. Sam mi to powiedziałeś. To choroba mrożonek.

Wypiliśmy po raz nie wiadomo który. Nowa flaszka wylądowała na stole. Papierosy zarzażyły się w zapadającym półmroku.

- Racja. Zaczynam odczuwać ten trunek. - powiedział Szybki. - A wiedz, że znam takich bez skrupułów. W III są tacy. Tam i nie tylko.

- Wszędzie. To choroba wielu urodzonych po wojnie. Ale czy to czyni ich złymi a nas dobrymi. Za dużo wody. Wypijmy.

- Myślisz, że brak takich ment jak BM coś zmieni? - zapytał nagle Fred.

- A można coś zmienić? Czy można przekonać się za swego życia czy coś się zmieniło?

- Można. To czy zauważymy zmianę zależy od tego pod jakim kątem spojrzeć... - powiedział Fred. - Kurwa. Zaraziłeś mnie filozofią!

Wyszczerzyłem się i postukałem wymownie w butelkę.

- To nie ja stary. Ale tak naprawdę straty przyćmiły zyski podczas tej akcji. Z mrożonek przeżyła dwójka z czego jednej nie daje za dużych szans. Wielu zginęło. Dane były bezużyteczne. Ocaliliśmy tylko Nan i Laure. Część Lusterek ciągle żyje.

- Szakal coś sapał o jednym z nich. Chciał aby go zostawić. - powiedział Szybki. - Wiesz już o kogo chodziło?

- Nie wiem. Szeregowca mogę zostawić jak go nigdy nie spotkam. Ponoć służył bo go wybudzili i nie miał wyjścia. Ale napierdalał do mnie. Może nie będę go szukał, ale jak znajdę to zabije. Bardziej interesuje mnie ich szef i Fiodor. Tego ostatniego chce szczególnie dorwać. Widziałeś co mi zostawił?

Wyjąłem z biurka odznaczenia zawinięte w gazetę i położyłem przed Szybkim.

- Kurwa. Medal honoru w wersji US Navy? - Fred zagwizdał. - Wiesz ilu ludzi to dostało?

- Czwórka. Jeden dwa razy.

- Serio? Kurwa sam nie znam dokładnych liczb... Tak czy inaczej jak dał Ci takie coś może próbować Ciebie znaleźć. Może chce dołączyć do Duchów...

- Byłeś tam. Proponowałem mu i bym załatwił amnestie dla niego. Dla Collinsa jakiś szeregowiec nic nie znaczy. Odmówił. Jak się spotkamy jeden z nas zginie. Dlatego mam nadzieję, że będę miał okazje strzelić mu w plecy.

- Oby. Słyszałem, że gość jest niezły. No i widzieliśmy co potrafi. Skubany. A co się stało z tym nożownikiem i jego ekipą to jedynie można się domyślać. Czy oni wszyscy musieli być tacy popierdoleni? Normalnych tam nie przyjmowali? - zapytał Szybki lekkim tonem.

- Nikt po za Tobą nie potrafi unikać moich kul. - obaj się zaśmiali ze starego żartu i wypili. - Ten funfel Szakala ponoć był normalny. Ale normalnych też już zabijaliśmy jak chcieli nas zabić. To byli wrogowie.

- Co racja to racja. - rzekł Fred. - Niedługo będę musiał lecieć. Nie wiem kiedy się znowu zobaczymy. Mogą minąć lata...

- Albo nigdy. Zresztą w tym stanie nie ruszaj się nigdzie. Mam teraz całą bazę, łóżko się znajdzie. Wypijmy. Mamy dużo do opicia. Wielu przyjaciół.

- W tym stanie się nigdzie nie ruszam więc im dłużej go utrzymamy tym więcej dla nas. - powiedział Szybki.

Bez słowa wstałem i otworzyłem szafę. Wyciągnąłem z niej skrzynkę wódki i postawiłem na stole. Z biurka wyjął wagon fajek.

- Ze zbrojowni Duchów zniknęło parę karabinów.

Wyszczerzyłem się i otworzyłem trzecią flachę.

- Ja pierdolę. - powiedział przeciągając ostatnią samogłoskę Fred. - I co my teraz poczniemy... Mam nadzieje, że mój wszczep nie zadziała jak wszywka...

- Wiesz Szybki. To ciężka sprawa. Wy z Posterunku często jesteście empirykami więc sprawdźmy.


Zwlokłem się z łóżka. Łóżko okazało się biurkiem. Mój pokój wyglądał jak po własnym, prywatnym armagedonie. Szkło, butelki, pety, opakowania po fajkach i Fred. Właśnie podnosił głowę. Łeb mnie napierniczał. Chciało mi się rzygać.

- Klina?

Skinąłem głową. Rzucił mi wyciągnięte spod łóżka piwo. Nie złapałem, bo celował gdzieś w drzwi wyjściowe. Następne podał. Wypiliśmy.


Jak zwykle pracowała. Zapukałem i wszedłem. Bez słowa oparłem się o jeden ze stołów.

- Nan... Kurwa, brakuje mi słów.

- Mi też Morgan. - powiedziała głosem jakby wcześniej bardzo długo płakała. - Nie myślałam, że dożyje dnia kiedy zginą Bob, Mały i Jeff... Nie mam już sił płakać. Chciałam zapaść się pod ziemię jak pomyślałam o moim ostatnim spotkaniu z Lunetą... Gadałam z Ruskiem. I wiem, że to nie było tak.

Wyciągnąłem manierkę. Ostatnio stanowczo za dużo piłem i paliłem. Łyknąłem, trunek bardziej nadawał się do koktajlu mołotowa niż do picia. Podałem jej.

- Rozmawiałem z nim. Tuż... Tuż przed jego śmiercią.

- Dobrze, że się dogadywaliście. - powiedziała chwytając manierkę i biorąc łyka. - Coś mówił o mnie? - zapytała.

Pokręciłem głową, ale nie w geście zaprzeczenia a rozpaczy.

- Że... Ciągle myślał o Tobie. Chciał Ciebie chronić.

- Ja nie miałam o niczym pojęcia. Myślałam, że chce czegoś całkowicie innego. Każda by pomyślała. Zastanów się... Tym bardziej taki babiarz jak on. - Morgan zdał sobie sprawę, że i ona stwardniała i faktycznie nie zamierzała znowu płakać.

- Każdy. O to chodziło. Tak było bezpieczniej. Nawet Małemu nie powiedział, dowiedział się na własną rękę. Tylko Zadymie.

- Siergiej mi mówił... - powiedziała z kwaśną miną. - Czasami wyglądali jakby mieli sobie się rzucić do gardeł. Już rozumiem te trudne początki po wybudzeniu Ruska... Robert pewnie myślał, że to on. O tym też mi Rusek mówił.

- Wszystko się skończyło. A ja ciągle mam uczucie, że skończyło się źle. Bardzo źle.

- Z jednego punktu widzenia to wszystko mogło się skończyć moją śmiercią i zabraniem przez zabójców danych. I tak by było, gdyby nie Jules i Szakal, którymi ze mną wysłano wtedy do centrum. Z drugiej strony moglibyśmy jeszcze żyć przez lata nieświadomi tego czym jest ten naszyjnik. Jedyna pamiątka po ojcu... - powiedziała zmartwiona.

Sięgnąłem do kieszeni. Między moimi palcami zawisł sam łańcuszek, w miejscu w którym był dysk ziała dziura.

- Więcej nie mam. Nie pokazuj nawet tego innym. Proszę.

Wyciągnąłem do niej rękę. Wzięła naszyjnik i schowała do kieszeni fartucha.

- A więc mieliście te dane... - powiedziała. - Dziękuję. Mój ojciec był sławnym weteranem, a nikt nie ma jego zdjęcia. Nawet Paul jak zapytałam nie był w stanie go załatwić...

- Poszukam. Ale małe szanse.

Pociągnąłem kolejny łyk z manierki i podałem Nan. Wzięła oszczędnego łyka.

- Staram się pogrążyć w pracy. Siergiej trenuje. Pusto tu bez nich, nie? - zapytała Nan.

- I nigdy nie będzie tak jak dawniej. Ale to nie powód żebyśmy się pogrzebali żywcem. Chociaż całą trójką próbujemy to zrobić.

- To nie ma sensu. Trzeba to kontynuować. Słyszałam, że już się zdecydowałeś. - powiedziała. - Mam jedną studentkę z uniwersytetu, z wydziału chemii, która ukończyła w tym roku tok nauczania. Może być w zespole, który zapewne nam przydzieli Collins?

- Kontynuuje. Ty pracujesz, Siergiej ćwiczy, a ja bawię się w politykę. Żeby nie myśleć. Jak ładna to da radę.

Uśmiechnąłem się pod koniec podkreślając lekki ton wypowiedzi.

- A, to szkoda. - powiedziała z lekkim uśmiechem. - Przecież wiesz, że żadnej ładnej bym nie wzięła. Nie potrzebuję konkurencji. - powiedziała i się zaśmiała.

- A znalazłabyś kogoś kto mógłby ją stanowić?

- Heh... Ty stary dupiarzu. - powiedziała Nancy. - Sam mi ją przywiozłeś. Ta ruda jest niczego sobie. Jeszcze na uniwerku będę musiała ją znosić. Obyśmy się polubiły, bo wiesz... Mnie już nauczyli strzelać. - dodała.

- Nie taki stary. Jak na ponad pięćdziesiątkę dobrze się trzymam. - mrugnąłem. - A Rude są fałszywe. Zresztą to dzieciak.

- Widywałam młodsze, które wiedziały, że tym się nie tylko sisia. - powiedziała ze śmiechem. - A tak na serio to całkiem dobra z niej dziewczyna. Zobaczymy jak długo zajmie jej klimatyzacja...

Wzruszyłem ramionami.

- Lata. Może nawet kilkanaście. Jak nam.

- My już sobie radzimy. Ty na pewno. - powiedziała Nancy. - James po utracie żony okropnie pije. Nie wiem jak długo mu na tym zejdzie, ale szkoda, aby człowiek się tak stoczył...

- Tym będę martwił się z rana. Wiesz... Wpadnę do niego z wódką i powiem, żeby tyle nie pił.

- Pewnie. Nie będzie pił sam. - powiedziała nagle ożywając. - Słyszałam, że nawet Ruska namówiłeś do picia. To istny dar. Muszę narobić nam leków i medykamentów, bo cysterna poszła na akcji.

Podszedłem do niej. Objąłem.

- To z rana. Z rana będzie czas na pracę.
 
Lechu jest offline