Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-07-2013, 13:16   #171
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Źle to rozegrała. Bardzo źle.

Dała się ponieść nerwom, ale przecież ta dziewczyna nie była winna zachowaniom tego pieprzonego dupka. Była w szoku, podobnie jak Alex, kiedy się obudziła. Ktoś wtedy podał jej rękę (i choć potem wyszła na wierzch jego prawdziwa, złamasowa natura, to na początku wydawał się miły – oczywiście tylko po to, żeby zmydlić Alex oczy i dostać to, co pewnie wcześniej brał tylko siła – w końcu jak ktoś leje kobiety, to znaczy, że przemoc jest jedynym dostępnym – dla jego zakutego łba - sposobem na zaspokajanie potrzeb), więc ona tez powinna się odwdzięczyć.

Zostawiła wodę Laurze, wyszeptała do niej kilka słów niosących nadzieję i obietnicę spokoju i bezpieczeństwa. Na tyle cicho, ze nikt nie mógł usłyszeć. Paskudne było tak perfidnie oszukiwać tą biedną dziewczynę.

Wstała i podeszła do Szakala.
- Ten.. Eryk. - powiedziała cicho.
Tropiciel skinął głową mówiąc do Alex cicho.
- Mówiłem, że nie zrobi Ci krzywdy.
- Tobie też nie zrobił... i dobrze, ze powiedziałeś to głośno, bo ja też nie zrobiłam nic głupiego. Wiesz, że jest korytarz na zewnątrz?
- Zawalony. - rzekł Jerycho do Alex. - Widzieliście, że ktoś go zasypał.
- Nie... Nie pamiętam - potrząsnęła głową. - Ciągle coś się wali. Mam nadzieję, że udało mu się wyjść. Co to jest moloch?
- Bestia. Produkuje maszyny, które chcą zniszczyć ludzi. Tak w skrócie. - wtrąciła się Erin.
Szakal pokiwał głową. On też miał nadzieję, że Eryk wyszedł tym tunelem.
- Bestia? Jak predator, czy inny obcy? Coś ściemniasz...
- Moloch to sztuczna inteligencja, która po wojnie oszalała. - powiedziała Erin. - Tworzy maszyny i walczy z ludźmi. Na froncie i poza nim. Dziw, że jeszcze nie przeszył USA z góry na dół. - dodała z nieciekawą miną.
Alex pokiwała głową. Sformułowanie „bomby zakopane pod molochem” nabrało nagle sensu. No, czegoś na kształt sensu, w każdym razie.

***

Droga do ruin NY upłynęła jej w milczeniu. Musiała podjąć jakąś decyzję, określić, co dalej zrobi ze swoim życiem. Z resztą swojego życia – jakby komicznie to nie brzmiało. Z BM nie chciała – nie potrafiła , raczej – już zostać. Zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele strat. Jednocześnie miała zbyt mało danych, aby podając racjonalną decyzje.
Oparła głowę o szybę i wpatrując się w ponury krajobraz, zrobiła to, co jej zawsze pomagało w takich sytuacjach klinczu – pozwoliła spokojnie płynąć skojarzeniom, wspomnieniom i emocjom. Wracały do niej różne obrazy – umierająca Jules, Brayan zasłaniający jej noktowizor, Mały, przyciskające ją dłonie Michaela, Natalie ze strzykawką , stęchła woda i suchary, napastnik kopiący ją w brzuch, automatyczna wspinaczka po kolejnych ruinach… wspomnienia przetaczały się przez jej głowę, mniej lub bardziej bolesne, poruszjace, lub niosace nadzieje spokoju. I w jedno zaczęło pojawiać się coraz częściej, i częściej. Ruiny, kriss, Socomem, poczucie totalnego zagrożenia i kotwiczące ją w tym szaleństwie oczy. Jasne, zimne, spokojne spojrzenie. Bez lęku, bez wściekłości.
Alex westchnęła i – jak to zwykle czynią kobiety w kryzysowych sytuacjach – postanowiła odpuścić sobie logikę i zaufać intuicji.


***

Kiedy dojechali do riun NY, odczekała chwilke, Az będzie sam, a potem podeszła do Szakala.
- Chciałam ci podziękować - powiedziała.
- Za co? - zapytał ogniskując spojrzenie na hakerce.
- Narobiłabym głupot, gdybyś mnie nie przekonał co do Eryka - powiedziała powoli. - A może on by narobił... Wiedziałam, co mówić. W każdym razie dziękuję.
- Nie ma sprawy. - powiedział Szakal się uśmiechając. - Mam do Ciebie prośbę. Nie mów Morganowi o Eryku. W ramach podziękowania... - dodał. - Chcę go znaleźć sam. Nie ostrzegać, bo Morgan i ludzie z NY nie mają szans go namierzyć. Po prostu chce z nim parę rzeczy ustalić. Co teraz zamierzasz? - zapytał Indianin zaciekawiony.
- Nie mam pojęcia - pokręciła głową. - Nie bardzo wyobrażam sobie zostanie z nimi. A ty? Czym zabierzesz się zająć, poza szukaniem Eryka, oczywiście.
- Wrócę do mojej rodzinnej wioski i zobaczę co tam słychać. Niby zostałem wygnany, ale o swoich należy dbać. - powiedział z lekkim żalem. - Mam leki na moją chorobę i czuję, że znowu mogę komuś pomóc nie wyrządzając przy tym wielu szkód. Nie daj Morganowi zapić się na śmierć... - dodał. - Wpadnę zapewne na pogrzeb naszych przyjaciół. Postaram się być chociaż będę go obserwował z dachu jakiegoś budynku. Do NY mnie nie wpuszczają.
- Dlaczego cię nie wpuszczą?
- Kiedyś się nie opanowałem i zabiłem jednego z ludzi Collinsa. Oczywiście miałem swój powód. - powiedział Szakal i po chwili zastanowienia dodał. - Zabił dziecko mojej przyjaciółki... Nie żałuje tego co zrobiłem.
Pokiwała głową i milczała przez chwilę. Jakby zbierała się na odwagę.
- Mówiłeś, że wracasz do swojej wioski...Myślisz, że mogłabym.., że jest taka możliwość, żebym z tobą pojechała?
- Jak zechcesz mogę Ciebie zabrać, ale wiedz, że ani nie będzie to miła, łatwa przeprawa, ani u samego celu nie będzie łatwo. Ja zostałem wygnany i często muszę odejść na drugi dzień po przybyciu. Obcych traktują dość oschle, ale przy mnie nic Ci się nie stanie. - rzekł Szakal z przekonaniem. - Na Twoim miejscu pogadałbym z Michaelem. Nie wiem czy jesteś gotowa na kolejne niesamowitości. Za wcześnie po przebudzeniu pozwolili wam opuścić bezpieczny schron...
Potrząsnęła głową, gwałtownie.
- Gadałam z Michaelem wiele razy. Ale to niczego nie zmieniło - kiedy jeden raz prosiłam go o pomoc, nawet się nie nachylił. Nieważne. Nie o nim chcę rozmawiać.

Spojrzała na Szakala. W jej spojrzeniu była determinacja.
- Ja też nie wiem, czy jestem gotowa. Ale pewnie nigdy nie będę. Potrafię robić wiele rzeczy i mogę ci się przydać. Za wcześnie nas wypuścili, może, ale to było jak chrzest. I przeżyłam. To pokazuje, że mam potencjał. Poradzę sobie. Ale tylko wtedy, jeśli ktoś zapewni mi... protekcję. Sama nie mam szans.
Szakal pokiwał głową na słowa Alex. Zastanowił się i po chwili zaczął mówić.
- Myślę, że przy Duchach byłabyś bezpieczniejsza niż przy mnie. Moje wyprawy często przechodzą w dość ciężkich warunkach. Jak jednak się zdecydujesz możemy razem wyruszyć. Za parę dni odbędzie się zapewne pogrzeb, na którym będziemy musieli się pojawić, ale później bardzo możliwe, że miną miesiące zanim będę Duchom potrzebny. Będzie można załatwić moje sprawy i może nauczyłbym Ciebie nieco o tym świecie. To co widziałaś to dopiero wierzchołek góry.
- Wiem... wiem, że nie znam tego świata. Ale dam radę się nauczyć. I dziękuję, że w ogóle rozważyłeś moją prośbę. I że nie dałeś mi nikogo zabić, tam w ruinach, jak mi odpaliło.
- Nie ma sprawy. - odparł z lekkim uśmiechem tropiciel. - Jak wejdziemy nieco głębiej w ruiny będę się zbierał. To jakiś kwadrans. Nie dużo na zastanowienie wiem...
- Nie muszę się zastanawiać - odwzajemniła uśmiech - Ja jestem zdecydowana, miałam dużo czasu do namysłu. Jeśli jednak ty zmienisz zdanie, to zostawisz mnie po prostu, jak tu wrócimy na pogrzeb. Ja też chcę w nim uczestniczyć.
- W takim razie postanowione. Daj mi 5 minut, a zrobię Ci listę, którą damy Morganowi. Nie chce jechać do bazy więc wyruszymy jak tylko dotrzemy w okolicę, gdzie czekać ma mój gankor. To ten wielki jaszczur. Polubisz go.
-Ja bez dwóch zdań, pytanie tylko, czy on mnie zaakceptuje. Jeździłam kiedyś konno, podobno tego się nie zapomina.
- Zrobi co mu będę kazał. - powiedział spokojnie Szakal. - Na koniu jeździ się nieco inaczej, ale szybko pojmiesz.
- Zawsze miałam dobrą rękę do zwierząt. Mam nadzieję, ze hibernacja tego nie zmieniła.

Po chwili Szakal wręczył Alex listę. Przejechała ją wzrokiem, część skrótów nic jej nie mówiła.

* Lornetka.
* Maska przeciwgazowa.
* Spray dezynfekujący.
* 2 pluskwy i odbiornik.
* Koc termiczny.
* Koc.
* Plecak od Ruska.
* Kubek aluminiowy.
* Miska aluminiowa.
* Nóż bojowy.
* Łyżka metalowa.
* Płaszcz ortalionowy.
* Czapka z daszkiem.
* Igła, nici.
* Miernik promieniowania.
* 2 krotkofalówki.
* 4 czyste rolki bandaży.
* Folia przezroczysta 2m2.
* Kompas.
* Torba lekarska.
* 2x AR-23.
* 2x Deadline.
* 2x Painkiller.
* 10x WD tabs.
* 2x RadOff.
* Lekka kamizelka kuloodporna.
* Racje wojskowe na 3 dni.
* Woda - 3 litry.
* Rękawice taktyczne.
* Latarka taktyczna.
* Pas z ładownicami na apteczkę, magazynki do klamki, latarkę, krótkofalówkę, multitool, nóż.
* Opaska uciskowa.
* 5 jałowych gaz.
* Nitka i igła chirurgiczna.
* Spirytus salicylowy.
* Przecinak z diamentowym ostrzem.
* 2 granaty dymne.
* 2 granaty błyskowo-hukowe.
* Multitool.
* Gogle chroniące przed piaskiem.
* Okulary przeciwsłoneczne.
* Spray na owady.


- Sporo tego... On to wszystko mają? Nie wiem, czy te Wisky co mam wystarczą, żeby to sfinansować.
- Daj im to chlanie, oddaj PM z magami pocisków, kamizelkę Morgana. Może pogrzeb na szybko w tych tabletach, a jednego będziesz mogła oddać. A właśnie. Jak wrócimy na pogrzeb to pogadamy z Nancy co z tym co masz w ciele. Myślę, że będzie chciała operować... - Jerycho spojrzał w bok. - Zaraz będziemy się zbierać w dalszą drogę. Listę daj Siergiejowi. Jest mi więcej winien niż Morgan i zrobi co tylko może aby to skompletować. Większość będą mieli.
- Ok - odpowiedziała. - Nie wiem, czy chcę to ruszać. Z tego, co doktorek mówił, jeśli odnajdę urządzenie sterujące, to nie będzie mi to już sprawiało bólu. Jednak.. najprawdopodobniej.. nie będę mogła mieć dzieci. - spojrzała na niego bokiem, znad swojego ramienia, przysiadając na piętach.

Wyciągnęła jeden z tabletów i zaczęła przeglądać system.
- Rozumiem Alex, ale skąd wiesz, że tych urządzeń potrafiących Ciebie namierzyć nie mieli więcej? - zapytał Indianin. - Jak mieli dwa mogą być kolejne. A o dzieciach w obecnej sytuacji bym nie myślał. Najpierw poznaj ten świat, a potem zdecyduj czy chcesz aby Twoje dziecko w takim dorastało i żyło...
Alex usunęła sterownik odpowiedzialny za namierzanie i sam program.
- Nie myślę o dzieciach, po prostu stawiam sprawę jasno. - powiedziała, podnosząc się na nogi. - Nie sądzę, aby mieli tego więcej. Po co? Jedno urządzenie, plus jedno zapasowe. Jak kluczyki do samochodu. Skąd .. skąd ty właściwie je miałeś?
- W ruinach, gdy walczyliśmy z BM w okolicy baru Maurycego ja i AJ zostaliśmy na zewnątrz. Polak postawił miny, aby nikt mu nie wlazł na plecy. Wtedy ja wszedłem w ruiny i namierzyłem dwójkę ludzi. Snajper i jego obserwator. Celowali w kierunku parkingu. Mówili o Tobie. Nie zdążyli jednak strzelić, bo obu zabiłem... - Szakal pokazał na urządzenie. - Jeden miał przy sobie to. Gdybym ich nie znalazł mogliby zdążyć strzelić. Z resztą nie byłaś tam sama. Zabiliby wielu naszych, którzy przeżyli. Adama, Wolfa... Nie mogłem na to pozwolić.
Alex spojrzała na mężczyznę, poruszona.
- Czy oni o tym wiedzą? Mówiłeś im? Przecież to by zmieniło twoją sytuację...
- Większość Duchów mi coś zawdzięcza. - powiedział Szakal. - A to, że nie mogę wejść do NY to odgórny zakaz prezydenta. Collins prosi mnie o pomoc tylko wtedy, gdy nie ma na tyle dobrego tropiciela do jakiegoś zadania. Ostatnio, gdy grupa BM, obawiam się, że z Erykiem, który zacierał ślady, wybiła cały patrol nowojorczyków też mnie wołał. A później jego ludzie zapłacili i wygnali. Nie będę się im tłumaczył, bo gość, którego zabiłem był ich kumplem. To kim był przed wejściem w ich szeregi mało kogo interesuje. Wiedz, że mam wielu wrogów. Niektórzy są bardzo silni dlatego zwykle podróżuje sam...
Alex pokiwała tylko głową. Za wiele juz widziała, żeby się dziwić. Ten świat był inny. Zupełnie inny.
- Skoro są ci wdzięczni, to mam nadzieję, że ze mnie nie zedrą za ten sprzęt. Siergiej, tak? Idę.
- Siergiej powinien Ci go dać za darmo, ale w razie co daj mu tą Whisky i criss’a. Nie chce aby myślał, że to ja próbuję z niego zedrzeć. Chociaż... Wcale by tak nie pomyślał. I tak za dużo sprzętu nie zabierzemy.
Alex skinęła głowa i poszła szukać Siergieja.

Po chwili wróciła do Szkala, uboższa o jedną wisky, niosąc górę stuffu.
- Prawie wszystko jest. - powiedziała.
- Doskonale. - powiedział Indianin od razu zabierając się za odpowiednie ułożenie sprzętu w plecaku i tłumacząc Cobin jak ważna jest to czynność.
- Jak jesteś gotowa to chodźmy pożegnać wszystkich. - powiedział Szakal patrząc w kierunku grupy.

Pokiwała tylko głową.
Oczywiście, że nie była gotowa. Pewnie nigdy nie będzie.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 18-07-2013, 15:45   #172
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Alexandra Cobin

Przez pierwsze pół godziny marszu Alex cieszyła się, że plecak nie jest tak ciężki jak jej się początkowo wydawało. Tylko tyle, bo po tym czasie zaczynała powoli odczuwać balast. Plecak, z którym Rusek rozstawał się bardzo niechętnie był chyba jakimś majstersztykiem. Duży, pojemny, wygodny, z polimerowym stelażem. Podczas pakowania Szakal dokładnie objaśnił Cobin, że ten sprzęt to nie byle co. Miał w środku kieszeń termiczną, w której można było schować leki, wodę i żarcie. Poza tym był wyposażony w dwie komory wypornościowe, które w razie wpadnięcia do wody powinny sprawić, że sprzęt za grube gamble nie utonie. Ostatnia atrakcja to coś od Ruska. Ścianki wykonane z kewlaru. Jedna chroniąca sprzęt, druga plecy kobiety. Bo czemu, skoro plecak jest jej wielkości, Cobin nie miałaby się schować za nim w trakcie ostrzału?

Wyjście z ruin było dość ciężkie. Pierwszy test sprawnościowy Cobin przeszła jeszcze zanim na dobre wyszli na pustynię. Szakal nie znalazł swojego jaszczura, a z tego co mówił to oznaczało, że zabrała go jego przyjaciółka. Miała tak robić tylko, gdy jego wioska będzie w niebezpieczeństwie. Jak zawsze spokojny Jerycho zmrużył jedynie swoje zimne oczy, które widziały już niejedną śmierć i klęskę. Spojrzenie, którym mógłby łamać największych twardzieli teraz skupiało się na pustyni, która ukazała się dwójce podróżników po jakiejś godzinie marszu przeplatanego wspinaczką.


Alex szła wspominając pożegnanie z grupą. Widziała oczami wyobraźni jak Morgan stoi oparty o wóz paląc fajka. Pamiętała Ruska i Wolfa, którzy przyszli pożegnać się podając łapy Jerycho, a ją przyjacielsko klepiąc po plecach. Wspomniała doktorka, którego imienia nawet nie znała, który z oczami czerwonymi od łez żegnał ich machaniem. Bardziej mechanicznym niż serdecznym, ale w jego stanie to nic dziwnego. W końcu dopiero co stracił młodą żonę. Pożegnać się chciała nawet Laura, którą Cobin niedawno pocieszała. Przyszła z Adamem i drugim z Polaków - Andrzejem - którzy pokazali, że przez ostatnie parę dni ona i Szakal stali się dla nich ludźmi bliższymi niż ta szara powojenna masa. Największe zrozumienie Alex widziała w oczach Kostucha, który - podobnie jak ona - zaledwie parę dni temu został obudzony z komory. Który trafił w taki sam wir akcji i który miał tyle samo szczęścia, że przeżył. Chociaż Alex nie do końca była pewna czy to aby było szczęście...

- Tak jak mówiłaś przez najbliższe dni sprawdzę czy chce z Tobą podróżować. - powiedział Jerycho patrząc cały czas w dal. - Lubię Cię, ale nie chce narażać. Pustynia to nie byle co. Ruiny też. Jak za parę dni, gdy będziemy wracać do miasta, będziesz zdolna do dalszej drogi zabiorę Ciebie ze sobą. Jak wytrzymasz dopilnuję, aby nikt nigdy nie pomyślał, że miałaś coś wspólnego z lodówką kriogeniczną. To przyciąga kłopoty. Kilka dni to niewiele, dlatego zajmiemy się podstawami. Jak oceniać odległość, gdzie rozbijać obóz, w jaki sposób zdobywać wodę i jedzenie. To wszystko przeplatane testami kondycyjnymi. Będę Ci to pokazywał i tłumaczył, ale najwięcej pracy musisz włożyć sama. Nie będzie łatwo, ale te kilka dni musisz wytrzymać. Już teraz Ci powiem, że będziesz mnie przeklinać, złościć się, złorzeczyć. Jednak jak wytrzymasz... Za parę miesięcy będziesz inną osobą.


Adam Kowalski, Michael Morgan, Reggie Thomson, Corin Bradock


Powrót do bazy przebiegał niemal w ciszy. Jedyne co dało się słyszeć to zbereźne kawały najemników i ryk silników. Zatrzymani przez jeden mobilny posterunek ludzie od razu mogli liczyć na serdeczne słowa i eskortę aż do samego budynku Duchów. Garaż był dziwnie pusty. Auto Lunety z przebitymi oponami zniknęło. Później okazało się, że Jake zabrał je do mechanika w centrum, który po naprawie odstawi je na miejsce. Koła miały zostać wymienione na identyczne, a reszta miała być nie ruszana. Tak jakby życzył sobie tego martwy Kapral USArmy...

Adam westchnął, gdy zobaczył dwa pancerne wozy i ich stan. Dopiero w warsztacie mógł się im przyjrzeć - na nic konkretnego nie miał sił, ale nawet pobieżny przegląd wprawiał go w osłupienie. Miał robotę na długie tygodnie. No i potrzebował pomocnika. Minimum jednego.

Morgan od razu po opuszczeniu wozu zobaczył Nancy, która na nich czekała. W oczekiwaniu na to aż reszta drużyny wyjdzie z pancernego auta nawet nie podejrzewała, że to już wszyscy. Bez Jeffa, Roberta, Grega, Bryana i Jules. Gdy spojrzała na kierowcę drugiego pojazdu już wiedziała, że Mały też nie żyje. Straciła wielu przyjaciół. Spojrzała w oczy Morgana, który jednak nie był takim skurwielem jak niejedna by podejrzewała. Przez bardzo długi czas wypłakiwała mu się w ramię. Nic nie mówiła. O nic nie pytała.

Reggie od razu wyłapał znajome twarze Duchów, którzy pozostały w bazie. Ludzi, którzy tak jak on chcieli wziąć udział w akcji. Takich, którzy tylko dla nich się szkolili. Nie jeden z nich był tu dłużej niż on sam. Znał McCaina, Hopkinsa i Jeffersona. Coś co ludzie z NY nazywali fanatyzmem Ci ludzie odziedziczyli po Małym. Wiedzieli o co walczyli i byli gotowi za to zginąć. Smutne, spięte twarze jednak nie wystawiły się na długo na widok przyjezdnych. Od razu zabrali się za rannych. Ci mniej ranni zostali opatrzeni na miejscu, a Ci bardziej na piętrze, gdzie Natalie miała swoje laboratorium.

Corin Bradock również trafił do miejsca, gdzie zgodnie ze słowami Ruska, który wysiadł tuż przed nim, wszystko się zaczęło. To tutaj Black Mirrors rozpoczęło jatkę prowadzącą do ich destrukcji. Kowboj był pod wrażeniem. Ochrona tej budowli liczyła około tuzina ludzi uzbrojonych lepiej niż przeciętni frontowi wyjadacze. Wszystko było w ruchu. Jedni pomagali iść rannym, inni od razu zajmowali się autami, sprzętem, osłoną budowli. Bradock widział, że nic tutaj nie jest przypadkowe. Gdyby tak było nie operowałaby go najładniejsza Pani doktor jaką w życiu widział w prawdziwej sali operacyjnej...


Adam Kowalski

Był w domu. W jego pokoju nic się nie zmieniło. Przybyło jedynie pięć butelek wódki, które Morgan dał Kostuchowi po wyhandlowaniu ich za sprzęt z wędrownym kupcem. Pierwsze co postanowił Adam to kąpiel. Woda oczyściła jego ciało, ale w głowie nadal huczało jak w centrum frontu z maszynami. Nawet, gdy się napił, najadł i upił nie potrafił zapomnieć. Trzeźwienie trochę zajęło i gdy znowu zamierzał zabrać się za alkohol odwiedził go Rusek, który przyprowadził Thomsona. Wielki murzyn miał ze sobą skrzynkę Coli.


- Adam... - powiedział podając rękę. - Stary chce abyśmy ten rozpieprzony wrak auta rozebrali i sprawdzili co ma w środku. Zapytał kto poza mną zna się na tej robocie i musiałem Cię wydać. - zaczął ciszej. - Wiem co się ostatnio stało. Zacznij coś robić stary. Nie ma co się upijać na śmierć. Wspomnienia Ciebie zabiją. Musisz to przeczekać... - widać, że murzyn chciał pocieszyć Polaka jak się dało. – Pomóż, a później ja Ci pomogę przy waszych wozach.


Michael Morgan

Morgan wiedział, że niektórzy nie pozbierają się szybko. Nie po tym co się stało. Widział to na twarzy Nancy. Widział to w oczach Ruska, który mimo iż starał się maskować to miał doła jak nigdy w życiu. Zaraz po przyjeździe, gdy Natalie opadły emocje i mogła zająć się ranami Wolfa i Corina żołnierz nie zastanawiał się długo. Po prysznicu nadal wyglądał jak wrak człowieka. Zarost, podkrążone oczy, ubiór bardziej na luzie niż taktyczny. Koszulka, desanty, ciemne bojówki i klamka w zamkniętej kaburze. Wierne M9. W luźno narzuconej kurtce znajdowały się fajki i flaszka...

Ruska nie trudno było znaleźć. Był na sali treningowej. Zupełnie sam. Wyżywał się na swoim ciele jakby zły za to, że stracił oko. Michael wiedział, że w porównaniu z śmiercią przyjaciół to było nic. Siergiej nie dał mu za długo czekać i skończył po paru minutach.

- Myślałem, że po akcji zrobisz dobie przerwę. No wiesz... Żeby odpocząć, odreagować.

- Odreagowuje. - powiedział Rusek łapiąc oddech. - Widziałem jak patrzy na mnie Nancy. Albo jestem pojebany albo myślała, że się załamie. Nie potrzebuje pocieszenia...

- Wiesz Siergiej. Nie chce się bawić w psychologa, ale jesteśmy stworzeniami stadnymi. Potrzebujemy innych. A ona chce pomóc. Sam mówiłeś, że straciłeś ojca i brata na tej akcji.

- Ojca, brata, a nawet dwóch braci. Jeff był tu przede mną i przed Robertem... - wspomniał Rusek. - Nie zdążyłem się porządnie z nimi pożegnać. Przed wielkimi akcjami pili, bawili się, a ja trenowałem... Po tych dwóch latach naprawdę myślałem, że nic nie jest w stanie nas złamać. - Wasiliew przejechał powoli ręką po miejscu, gdzie wcześniej było jego prawe oko. - Jake chce oddać swoje samochody i salę treningową Collinsowcom w zamian za nowe oko dla mnie. A ja przez tyle czasu myślałem, że się nienawidzimy...

- Spróbujemy to inaczej ugrać. Poprosiłem o audiencje u Collinsa. Idziesz ze mną? Chce by przekazał nam kontrakty Małego.

- Pójdę z Tobą. Mały wszędzie chodził z Jeffem, bo mnie znali głównie z burd. - uśmiechnął się Rusek. - Zawsze jak Wolf z Lunetą do kogoś startowali ten okazywał się jednym z wielkiej grupy cwaniaków i musiałem nie raz wpadać i ustawiać co nieco. A uwierz, że jak Reggie nie dawał rady to musiała być tego spora gromadka... Co chcesz z nim licytować? Targował się ostro nawet z Małym. Co prawda ten go nazywał gówniarzem za co nie raz obrywaliśmy. Mike był szefem ochrony ojca obecnego prezydenta. I przyjacielem... Wielu na stołkach nigdy o tym nie zapomni.

- Kontynuacje kontraktów firmy ochroniarskiej “Duchy Przeszłości” dla nowego dowództwa w osobie Dextera Rannera i Siergieja... Sorki zapomniałem Twojego nazwiska. Prawo do zawierania nowych kontraktów i rekrutowanie nowych członków, włącznie z byłymi wojskowymi. Na początku trzydzieści osób. Dodanie uprawnień w dziedzinie zwalczania tornado, na czym skupimy się do czasu wyszkolenia nowych. Do tego patrole. Za Cruza i ostatnią akcje zamiast wynegocjowanego przez Małego wynagrodzenia cybernetyczne łapy dla niego, dla Ciebie oko. Do tego Laura zostaje u nas na podobnych zasadach jak Nancy. Wykłada, doradza, ale pozostaje pod moją pieczą. I AJa. Jak on się naprawdę nazywa? Mam też coś czego nie miał Mały. Nazwisko i przeszłość wojskową w US Army.

- Stary się w życiu na to nie zgodzi. - skwitował Rusek. - Jak da nam tuzin nowych to będzie szczyt. A dobrze wiesz, że za Małego, Roberta i tych, których straciliśmy to niemal nic...

- Siergiej, sam ich zrekrutuje. Od niego chce tylko AJa. Będę się targował. Datek ze zbrojowni na rzecz armii. Powołania się na naszych duchowych spadkobierców Black Water. Do tego mam nadzieję, że będzie ten jego przydupas od armii.

- Ma ich paru. - powiedział Siergiej. - Jeżeli chodzi o Sirrasa to go wysyła głównie na misje. On jako jedyny tam jest naprawdę aktywny. Nie ma tygodnia, aby gdzieś nie leciał czy nie jechał. Jest niemal tak zapracowany jak był Mały. A AJ to jego człowiek. Nie bez powodu dał go nam. Średnio się chłopaki trawią, bo AJ nie ma tak mocno wyznaczonych priorytetów jak jego szef... O Nancy Mały prawie musiał walczyć z Collinsem mimo iż to nasi ją odmrozili. Może da nam tą rudą, ale Cruza... Nie ma szans. Nie możliwe.

- Nie chce Cruza. Będę zgrywał, że chce ale go odpuszczę. Nie chodzi mi o Sirrasa... Kojarzysz tę aferę z Posterunkiem? Szybki mi o tym opowiadał. Paru miejscowych zaciągnęło się do nich do konsulatu i ich obwiesili za zdradę. Wiesz... Jedyna słuszna armia to Amerykańska a ta jest w końcu tutaj.

- Bratton? Szef Pierwszego Departamentu? - zapytał Zadyma drapiąc się po głowie.

- Chyba. Zobaczymy w jakim składzie będą. To co? Kielona za przyszłość Duchów?

- Można, ale najpierw muszę wziąć prysznic. Kiedy się wybieramy do Paula? - zapytał Rusek nazywając Pana Prezydenta po imieniu.

- Czekam na odpowiedź. Słuchaj Siergiej... Jestem tu od nie dawna, a nie każdy radzi sobie sam. Chcę Ciebie o coś prosić. Nan. Dopiero przed akcją dowiedziała się, że Bob nie chciał się do niej dobrać, a chronić. A teraz on nie żyje. Myślę, że przydałoby się, żeby pogadał z nią ktoś kto znał dłużej go. I ją.

Rusek pokiwał głową.

- Dobra. Zrobię co w mojej mocy. Myślę, że już przeżyła to, że Luneta nie do końca był z nią szczery. Śmierć chłopaków przykryła wszystko co się stało wcześniej... Pogadam z nią.

- To na pewno ale... Ona jest wrażliwa. Może się gryźć tym, że wcześniej tak do niego się odnosiła. Dzięki. Jak skończysz to wbij do mnie. Wódka będzie czekać.

Coś Morgana powstrzymało przed wyjściem. Ręka powędrowała do szlugów. Kurwa, zaczynał wpadać w nałóg.

- Zadyma... Sorki za wcześniej. - powiedział i wyszedł.


Reggie Thomson

Wolf miał przesrane do potęgi. Okazało się, że siniaki, które miał pod kamizelkę nie są siniakami, a czymś o niebo gorszym. Żebra były połamane. Ogólnie z tego co mówiła Nancy to w niektórych miejscach wystarczył centymetr, a Reggie przebiłby sobie żebrem płuco. Thomson był jednak twardy i wytrzymał wszystkie katusze jakie przewidziała dla niego Natalie. Ta była delikatna i mimo iż Wolf próbował nie chciała gadać o tym co zaszło. Nie na świeżo. Z tego co Reggie pamiętał to zawsze, gdy kogoś stracili ona odczuwała to najmocniej. Ona opłakiwała każdego wliczając ludzi z zaplecza technicznego. Aby się nie załamać pracowała. Długo. Godzinami.

Gdy kończyła wszedł do środka Łysy. Gość, który lata temu walczył na froncie z maszynami. Jeden z nielicznych posiadaczy wyrzutni EMP, która była skuteczna, ale dla Wolfa miała za mały zasięg. Tylko prawdziwy świr mógł z nią biegać. Reggie rozejrzał się wokół, gdy Bald chwycił wózek inwalidzki. Nie, kurwa.


- Siadaj na tym sam albo Ci pomogę Reggie. - powiedział patrząc na większego kumpla.

- Posłuchaj go. - powiedziała Natalie. - Nie będziesz mógł chodzić. Jeszcze. - dodała łamiącym się głosem.


Corin Bradock

Uśmiechnięty Corin wszedł do sali, z której Reggie wyjechał na wózku inwalidzkim. Łysy gość, który prowadził wózek wytłumaczył, że przez leki i zabieg za szybko nie pochodzi. Bradock się zawahał, ale ostatecznie wszedł do środka. Tak sterylnego miejsca nie widział chyba nigdy w życiu. Kobieta w białym kitlu, który nie był brudny od krwi. Od groma przeszklonych szafek, w których stały narzędzia chirurgiczne, leki, urządzenia, stoły, krzesła.

- Jestem Natalie. - powiedziała kobieta, która cały czas wyglądała jakby przed chwilą przestała płakać. - Proszę, Panie... Bradock. - pokazała na fotel z wyciągami na ręce, nogi, jakimś przyczepionym stoliczkiem i lampą.

Gdy zajęła się ręką mężczyzna poczuł, że naprawdę nie jest ciekawie. Oglądała ją jakby ta zaraz miała się rozpaść. Ostatecznie jednak podała jakieś środki i kazała zacisnąć zęby. Ból był okropny. Nie spieszyła się i operacja zajęła jakieś dziesięć minut. Patrząc na ponad tuzin zakrwawionych narzędzi, sporą ilość bandaży i dwie strzykawki wojownik zastanawiał się czy aby ręka będzie jeszcze sprawna. Kobieta dała mu temblak i kazała nic tą ręką nie robić. Zupełnie nic.

- Bardzo mocno Pan oberwał. - powiedziała na koniec. - Zmiany opatrunku co 2 dni, zastrzyki codziennie rano. I teraz najważniejsze... Jak Pan się nie zastosuje do moich wskazań to wszyscy poza mną będą o tym wiedzieć. Najzwyczajniej ręka nie będzie sprawna. Proszę na nią uważać a wszystko będzie ok. Siergiej kiedyś miał rękę w gorszym stanie, a na dziś dzień już ma ją sprawną...

Po podziękowaniu i opuszczeniu sali Bradock czuł, że dobrze zrobi odwiedzając przyjaciół. Był już czysty, najadł się, a zanim zacznie pić co zaproponowali mu nowojorczycy warto było odwiedzić trójpalczastego i szefa. Ci leżeli w jedynej wolnej sali w bazie Duchów.


- Załapaliśmy się na niezły rozpierdol, prawda panowie? - rzekł Corrin wchodząc do sali zajmowanej przez przyjaciół.

- Stary... - powiedział Anthon. - Nic mi nie mów. To była jakaś masakra.

- Miło Ciebie widzieć, Corrin. - powiedział Maurycy. - Cieszę się, że to ludzie Małego byli w barze. Gdyby nie oni nie wiem czy byśmy jeszcze żyli... Szkoda, że nie mogę osobiście podziękować. Nie wyjdę za szybko ze szpitala...

- Ej, stary coś Ci się chyba w tym szoku popierdoliło. - Corrin spojrzał podejrzliwie na Maurycego. - Przecież tak naprawdę to BM zaatakowały Duchy. My oberwaliśmy przypadkiem. Więc nie ma za co dziękować. Jeśli już to oni wiszą nam.

- Corrin nie wiem co robiłeś w te magiczną noc, ale ja, Ruger i jeszcze paru śmiałków wspólnie z ludźmi Małego walczyliśmy. Gdyby nie oni umarłbym na 100%. - powiedział z przekonaniem Maurycy. - To co się tam działo było straszne, ale musimy zadbać o tu i teraz. Joanna leży w śpiączce, Anthony nie ma paru palców, ty chyba jesteś poważnie ranny w rękę. Jakby nie patrzeć wyszedłem z tego najlepiej...

- Hej, Stary pogadajmy o faktach: Morgan i spółka walczyli z nami ramię w ramię, bo Black Mirrors zaatakowali knajpę. - Corrin spokojnie punktował. - Bar został zniszczony i splądrowany, każdy z nas ranny lub okaleczony. Tylko widzisz przyjacielu powodem ataku nie był żaden z nas. Zaatakowano nas i zniszczono dorobek twego życia, okaleczono Antona i być może Joannę w imię gry Małego, Colinsa i chuj wie kogo jeszcze. Więc to oni są nam winni, a nie my im. - Bradok nie krzyczał, a tłumaczył przyjacielowi oczywistą oczywistość. - A długi trzeba spłacać.

- On ma rację. - powiedział Anthon. - Ten cały Blast, Gunter i ekipa powinni mi stawiać kolejki przez bity rok. Za namową tych typków musiałem narażać życie zdecydowanie za często niż zwykle.

- Nie płacz... - powiedział Maurycy rzucając mu nieciekawe spojrzenie. - Ruger i wielu innych dobrych chłopaków nie miało tyle szczęścia co ty. Joanna nie wiadomo kiedy się obudzi. A ja sporo kasy miałem poza barem. Przecież nie trzymałbym wszystkiego z wielu lat pracy w jednym miejscu. Mam przyjaciela w Detroit, który dla mnie trzyma sporo fantów. Myślę, że uda się nam odkuć jak tylko pozwolą mi coś rozkręcić w NY.

- Z tym nie powinno być problemu. W końcu są nam coś winni. - Corrin się uśmiechnął, nareszcie zmierzali do sedna. - Maurycy powiedz mi czy masz już jakiś plan co do tego odkucia?

- Jest tu mnóstwo wojskowych, najemników, policji, nie mówiąc o weteranach nawet sprzed wojny. - zastanowił się Maurycy. - Rusznikarzy mają własnych, ale myślę nad specjalnym klubem wyłącznie dla tego typu ludzi. Z klimatową muzyką, wystrojem, kobietami, a dla odrobiny pikanterii zajmiemy się produkcją noży. Znam się na tym i myślę, że stali w NY nie brakuje. Nigdzie nie ma jej więcej. Wielu dałoby i karabin z pełnym magiem za taki nóż o jakim zawsze marzyło. Może po jakimś czasie stworzy się coś na styl ringu dla rozluźnienia klientów. Nie chce tworzyć konkurencji dla tutejszych gladiatorów, ale bardziej taką swobodną klepaninę po ryjach w rękawicach... Skorzystam też chętnie z waszych pomysłów.

- Ja mogę robić za wykidajło. Może braknie mi paru palców, ale nadal pałą potrafię walić jak fachowiec. - rzucił Anthon z błyskiem w oku. - No i mam dobry gust do panienek. Jakieś trzeba załatwić...

- Jest to jakiś plan, nawet nie głupi. - Bradock rozważał słowa przyjaciela. - Sam mam pewien pomysł na biznes i miałem zamiar was namówić, ale twój plan Maurycy jest o wiele prostszy w realizacji. Jeśli szukasz wspólnika to mam obecnie parę gambli do ulokowania. Trzeba by pogadać z Duchami kto w NY odpowiada za taki biznes co?

- Mam tu paru znajomych między innymi szefa restauracji “Fortepian” i jednego z doradców samego Collinsa. - powiedział Maurycy. - Pewnie, że szukam wspólnika. Wiele z tego co miałem poszło się jebać. Trzeba znaleźć lokal w centrum, odnowić go, do tego znaleźć odpowiedni personel. To nie będzie łatwe ani tanie, ale damy radę. Jak zawsze.

- Oczywiście, że damy radę. No dobra to ja idę zobaczyć ile kasy uciułam. I'll be back. - Bradock opuścił sale ciesząc się, że jego przyjaciele są cali.
 
Lechu jest offline  
Stary 19-09-2013, 16:53   #173
 
hollyorc's Avatar
 
Reputacja: 1 hollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputację
Victoria!
King Arthur - Hans Zimmer - YouTube
Sława wygranym, a śmierć zwyciężonym. Tak patetycznie można by w jednym zdaniu zamknąć to co się stało. Wracali do domu, do czegoś co teraz było jego domem. Wypełnili zadanie, uratowali świat… a teraz, niczym super bohaterowie siedzieli zamknięci w puszkach samochodów podążając do domu. Wszyscy w ciszy w skupieniu. Kontemplując nad własnymi myślami, nad tym co się wydążyło, czasem co się wydarzy. Część z najemników sypała pomiędzy sobą niewybredne dowcipy… jednak nikt z drużyny jaka ostała się z Duchów. Wszyscy poważni, wszyscy skupieni. Tak samo Adam.
Kowalski nie bardzo ogarniał wydarzenia ostatnich dni. To były zaledwie dni, a on czuł się tak, jakby przeżył dekadę. Poczuł się nagle staro…
Zacisnął dłonie na kierownicy, powodując że knykcie pobielały. Cicho grająca muzyka tylko potęgowała uczucie smutku, straty i bezsilności wobec tego co nieuniknione. Wobec tego co już się stało. I to nie tylko na przestrzeni ostatnich dni.
W Kostuchu coś po raz kolejny pękło. Tym razem jednak zdecydowanie mocniej. Przebudzenie go z wieloletniego snu poważnie nadszarpnęło jego świadomością, wydarzenia kilku kolejnych dni wcale sytuacji nie poprawiły… a teraz śmierć osób, które tak szybko stały się mu bliskie, które choć tak różne, były zarazem do niego tak bardzo podobne… to było za wiele jak na umysł jednego mechanika.
Adam dojechał do mobilnego posterunku. Zamieszanie jakie powstało miało na celu ułatwienie dostania się do ich bazy. Do domu. Ktoś skinął mu głową łapiąc jego spojrzenie. Niemo wyrażał podziw? Może gratulował wykonanego zadania. Adam odpowiedział mu spojrzeniem oczu nie wyrażającym absolutnie niczego. Przeszklonym jednak przez cienką taflę łez. Kowalski trzymał się. Długo. Gdy wjechał do garażu, w którym ratował życie wartownika, jego oczy obiegły ściany budynku. Poszarpany tynk po pociskach serii, której to on sam był autorem… Tu wszystko nosiło rany. Dokładnie takie, jakie on nosił w sercu. Głębokie i w ciąż świeże.
Niczym automat udał się do swojego pokoju, odstawił laptopa, rozebrał się z przesiąkniętych potem i krwią ubrań i poszedł pod prysznic. Tam zaobserwował w sobie kolejną zmianę. Nie łapały go mdłości. Nie rzygał jak kot na wspomnienie tego wszystkiego co się wydarzyło. Miast tego złapał go atak pustego płaczu. Miał ochotę wyć do księżyca… i wył. Darł się w niebogłosy. Ktoś go usłyszał, przybiegł. W łazience pojawił się jeden z wartowników z armatą gotową do strzału. Kostuch natomiast, absolutnie nic sobie z tego nie robiąc spojrzał na niego, przepasał się ręcznikiem i wyszedł z pomieszczenia.
Po powrocie do pokoju usiadł na łóżku i otworzył flaszkę. Nalał wódki do literatki i pociągnął mocno. Zakrztusił się. Kaszlał przez kilka chwil wykręcając się z powodu smaku alkoholu jaki miał w ustach. Przepił czymś co stało w pokoju, co było chyba jego starą kawą. Potem wychylił kolejną literatkę i jeszcze jedną… a potem zapadł w płytki i niespokojny sen…

***

Dudnienie do drzwi wyrwało go ze snu. Nie wiedział ile razy się budził i ile alkoholu wypił. Wszystko to zlało się w jeden pomącony, zamazany i nierzeczywisty obraz.
W drzwiach stał Thompson wraz z Ruskiem. Murzyn coś do niego mówił. Kowalski zogniskował wzrok i zebrał się w sobie aby cokolwiek zrozumieć.
- Adam... - powiedział podając rękę. - Stary chce abyśmy ten rozpieprzony wrak auta rozebrali i sprawdzili co ma w środku. Zapytał kto poza mną zna się na tej robocie i musiałem Cię wydać. - zaczął ciszej. - Wiem co się ostatnio stało. Zacznij coś robić stary. Nie ma co się upijać na śmierć. Wspomnienia Ciebie zabiją. Musisz to przeczekać.. - widać, że murzyn chciał pocieszyć Polaka jak się dało. – Pomóż, a później ja Ci pomogę przy waszych wozach.
Adam uśmiechnął się smutno. Łatwo było tak łatwo podejść do tematu. Łatwo było radzić komuś, kto był z boku, kto nie przeżył tego wszystkiego co on. W tak krótkim czasie. W przeciągu zaledwie kilku dni, obudzono go z trzydziestoletniego snu, nakazano adaptację do nowego stanu rzeczy, nakłoniono do współpracy z drużyną, z którą się zżył, którą cenił, tylko po to aby finalnie patrzył na śmierć ponad połowy z nich. Kowalski podszedł do lodówki przyniesionej przez murzyna. Wyjął jedno z opakowań coli, otworzył. Następnie porządnie pociągnął z flaszki, a podarek od Thompsona potraktował jako zapojkę.
- Miałem ciężki tydzień. Stwierdził przepraszająco. - Nie zasłużyłem na wakacje? Słaby uśmiech był połączony z łzą płynącą po policzku.
- Zasłużyłeś, ale po sobie wiem jak to zwykle wygląda. - powiedział murzyn. - Nie jesteś jedynym, który żył przed wojną, Adam. Nie tylko Tobie ciężko się pogodzić z tym jaki ten świat się zastało, a na co nie miało się żadnego wpływu. Pamiętaj, że zawsze możesz wpaść do mnie do warsztatu i pogadać. Mogę znaleźć innego pomocnika, ale... nie ukrywajmy nie będzie on tak dobry jak ktoś kto widział więcej fur wyjeżdżających z salonów niż taki młodzik w życiu... wraków, które teraz jeżdżą po Stanach.
- Ale jestem zajebisty...
Głos Kostucha łamał się przez wypity alkohol, a także emocje nim targające - No i co? Mam robić kolejną furę, dla ludzi którzy w nią wsiądą i w niej zginą? Kolejną trumnę? Czy ja Ci wyglądam na grabarza?
- Adam... Mówię od początku o rozebraniu auta i sprawdzeniu co ma za bebechy. Nie ma mowy o składaniu czegokolwiek, a poza tym... Ludzie giną i ty o tym wiesz. Widzę w jakim jesteś stanie więc wpadnę innym razem. Nie zapij się na śmierć i gdybyś chciał pogadać...
- Czekaj..
Adam okazał się jednak mniej pijany niż można było początkowo uważać. Cóż polska krew robiła swoje.- Powiedz mi jaki jest sens w tym wszystkim? Do czego, to co robimy jest potrzebne? Komu się przysłużymy, a komu zaszkodzimy. Po co to robimy? Kostuch machną ręką wskazując wszystko w około. Nie konkretnie, ale wystarczająco wymownie.
- Stary... Poznając ich technologię możemy wpaść na coś czego po wojnie jeszcze nie było. Jakieś modyfikacje silnika, hybrydy czy cokolwiek czego sami nie jesteśmy w stanie wyprodukować. Wiesz jak niewiele przetrwało maszyn zdolnych produkować nowe części? Większość to już używki chyba, że trafi się na magazyn. - czarnoskóry mówił o silnikach ze znajomym błyskiem w oku.
- Okej. Znajdę części, nową technologię czy cokolwiek. Po co? Twarz Kostucha stężała, a jego wzrok zdawał się ciskać gromy. Owszem był pijany, ale teraz znajdował się w tym niebezpiecznym stanie, kiedy Polak zdolny jest do wszystkiego. Agresor był zdecydowanie tym, co określało teraz mechanika. - Rozumiesz co ja do Ciebie mówię? Powiedz po co mam to robić?
Rusek przysłuchujący się z boku rozmowie nadal wyglądał na rozluźnionego. Opierał się o ścianę i dłubał wykałaczką między zębami. Aż dziw, że wszystkie się ostały. Mimo iż Siergiej dobrze grał, Adam wiedział, że z każdej chwili byłby gotów zareagować. Rozdzielić, obezwładnić, a w ostateczności poskładać kogo lub co trzeba. Ale nie o to w tym chodziło...
- Adam... - powiedział Thomson po czym westchnął. - Rozmowa z Tobą w takim stanie nie ma sensu. Za szybko przyszedłem. Pamiętaj, że w bardziej zwrotnym, szybszym i wytrzymalszym aucie łatwiej przeżyć... Jak coś odwiedź mój warsztat jak już się pozbierasz. - murzyn wyglądał na spokojnego, ale widać, że był czujny po usłyszeniu ostatnich słów Polaka.
- Czego Ty ode mnie chcesz? Adam obrócił się niespodziewanie do Ruska. - Czego wy obaj chcecie? Mam uratować świat?
Rusek obrócił się w kierunku Adama. Wyrzucił wykałaczkę na ziemię.
- Mnie do tego nie mieszaj, Kostuch. Ja tylko przyprowadziłem kolegę... - rzekł Rosjanin.
- Adam... Jak coś wiesz gdzie mnie szukać. - powiedział Thomson chyba przez chwilę zastanawiając się czy nie położyć ręki na ramieniu Polaka, ale zrezygnował.
Murzyn spojrzał na Adama ostatni raz i odszedł. Krok, dwa tyłem później obracając się i ruszając w kierunku schodów do wyjścia z bazy Duchów. Rusek dalej patrzał na Polaka, ale po chwili również ruszył ku schodom. Powoli.

Drzwi się zamknęły. On został sam.
I napłynęła cała masa nowych myśli, połączona z taką falą nieopisanych emocji, że Polak ponownie padł na swoje łóżko płacząc niczym niemowlę. W poduszkę. Nie był gotowy na to wszystko, na odpowiedzialność jaka na niego spadła, na konieczność wyrzeczenia się części człowieczeństwa. Na pogodzenie się z faktem tak wielkiej straty… nie był gotowy na to wszystko co działo się wokoło.
Usiadł po czasie, który wydawał mu się nieskończenie długi, na łóżku ponownie zadając sobie pytanie: Po co to wszystko? Ponownie nie znajdując żadnej odpowiedzi. Szedł zatem za ciosem, aż doszedł do kolejnego. Czy nie lepiej było, by gdyby się nie obudził? Gdyby zasnął w tej lodowej trumnie na dobre? Naraz jego wzrok spoczął na kaburze pistoletu. Tego, z którym ostatnio się nie rozstawał, który przyrósł do niego niczym przedłużenie ręki. Wyjął broń z pasków uprzęży, potem trzęsącymi się rękoma odbezpieczył i wprowadził pocisk do komory. Lufę przyłożył sobie do brody.

Zacisnął mocno powieki, a kolejne łzy płynęły mu po twarzy. Trząsł się niczym galareta tkwiąc w takiej pozycji. Sam nie wiedział ile to trwało. Zmienił uchwyt na rękojeści i wetknął sobie lufę w usta oddychając głęboko, starając się uspokoić. Tylko na chwilę. Na jedną chwilę aby pociągnąć za spust. Aby zakończyć to wszystko… aby na powrót zasnąć w spokoju. Aby to wszystko w końcu się zakończyło.
Within Temptation - What Have You Done (feat. Keith Caputo) - YouTube
Naraz ścieżka dźwiękowa w laptopie się skończyła, rozpoczynając zarazem nowy kawałek.

To wybiło Kostucha z równowagi. Opuścił ręce wraz z bronią. Zrozumiał, że nie da rady.
Odwrócił wzrok, patrząc nienawistnie na ekran laptopa. Na ekranie zobaczył jedynie korektory dźwięku odtwarzacza. I tapete:

Orc by *armandeo64 on deviantART

I już wiedział co musi zrobić…
 
hollyorc jest offline  
Stary 19-09-2013, 16:55   #174
 
hollyorc's Avatar
 
Reputacja: 1 hollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputację
***

Adam zastukał do drzwi garażu Thompsona. Głowa bolała go tak, jakby przebiegło po niej stado koni. Nie czekając na odpowiedź nacisnął klamkę i wszedł do środka. Gdy zobaczył murzyna, rzucił od tak...
- Przyszedłem uratować świat. Był trzeźwy, ogolony i zdawał się być pewien tego co mówi. Oczy miał podkrążone, jakby nie spał całą noc, od ostatniego spotkania. - Masz porządną kawę?
- Mam.
- odparł murzyn wycierając ubrudzone smarem łapy w biała chustę. - Fajnie, że wpadłeś. Już zacząłem rozbierać tego kolosa. - dodał. - Chodź za mną. Najpierw kawa, potem robota.
Gdy zapach kawy rozszedł się i dotarł do Kostucha, lekki uśmiech rozszedł się po jego zmęczonej twarzy. Gdy spróbował kilka łyków, było jeszcze lepiej. Zaraz potem przeszedł do warsztatu z kubkiem w ręku.
- Co tu mamy? I co z tego chcemy wyciągnąć? Kostuch ukucnął przy resztkach po czym niespodziewanie dodał. - Daj znać Siergiejowi gdzie jestem. Zabrałem Knighta i przyjechałem tu, nie mówiąc specjalnie co zamierzam...
- Widzę, że mamy tu jednostkę z turbo doładowaniem. Nawet mocny, 4-litrowy silnik, lekka pucha. Szczyt to elektronika, na której średnio się znam dlatego wszystko delikatnie odkładajmy na bok. Jest GPS, jakieś nadajniki, kamery, czujniki... Znasz się na tego typu rzeczach?
- Nie bardzo. Pomogę Ci ze wszystkim co dotyczy mechaniki i elektryki. Elektronika to nie moja bajka. Jeśli zestawisz mi silnik Muscle car, oraz japońską maszynkę z 3 sprężarkami i 4 komputerami, to wybiorę tę pierwszą.
Adam zamyślił się. - Silnik jest faktycznie ciekawy, można by go wykorzystać. Jeśli nie masz nic przeciwko, to po zakończeniu oględzin, chciałbym zebrać z tego... Kostuch wskazał rozbierany model - I przełożyć tam... wskazał bramę garażowa, za którą stało auto Kowalskiego. Obaj wiedzieli, że tam stoi Knight.

To co znalazł na przestrzeni kolejnych godzin przeszło jego najszczersze oczekiwania. Silnik z 2018 roku, posiadający potężny moment obrotowy, potężną ilość gratów wystarczających do zbudowania samonośnego zawieszenia, kompletną skrzynię biegów, hamulce lotnicze, turbosprężarkę, intercooler, modyfikowaną przepustnicę spalin, magnetyzery, system dodatkowego chłodzenia, przelotowy wydech połączony ze strumienicą, gaźnik recyrkulacji paliwa, całkiem ciekawie wyglądający zestaw opon, dodatkowo pancerne płyty, wzmocnione zderzaki, klatkę bezpieczeństwa i wiele innych.
Kowalski metodycznie wymontowywał wszystko rozkładając przedmioty po sporej części warsztatu. Osobno leżało to co było potrzebne do napędzenia auta, oraz przeniesienia napędu, osobno wszystko związane z opancerzeniem, a osobno z elektroniką. Autko, niczym z klocków lego zostało rozebrane prawie do zera.
Gdy zakończył pracę, zadowolony z siebie rozejrzał się wokoło. Praca jak zwykle pochłonęła go bez reszty. Poranek zmienił się w wieczór, a zjedzony na szybko kebab ze szczura wyraźnie już nie wystarczał. Głośne burczenie w brzuchu było tego ewidentnym dowodem.
- Mam dość na dziś. Zaczął Adam. - Sprowadź na jutro specjalistę od broni ciężkiej, informatyka i kilku pomocników do mechaniki. Poszalejemy sobie trochę.

***

Mike po czterech dniach od powrotu zajrzał do Kowalskiego. Przez ten czas Morgan był widziany albo gdy gdzieś biegł albo gdy z kimś rozmawiał albo gdy był pijany. Czasem lżej, czasem mocniej. Zwykle te pierwsze było preludium do tego drugiego. Teraz wyglądał inaczej. Ogolony, krótko ostrzyżony i w galowym mundurze. Wyglądał jakby szedł na paradę. Wszystko na nim lśniło, buty, klamka przy pasie... Jedyne co nie pasowało to wódka w łapie i uśmiech na gębie. Pewnie w jego mniemaniu był szelmowsko-cwaniacki ale cóż... Tak to było z uśmiechami, minami i gestami, zawsze wyglądały inaczej niż ich właściciel chciał. Wszedł do pokoju mechanika jak do siebie. Od razu usiadł za stołem i postawił flachę na stole.
- Dawaj szkło. Pijemy.
- A żeś się odjebał, jak stróż w Boże Ciało! Adam postawił dwie literatki i dwie szklanki z zapojką. - Co tam?
Michael uśmiechnął się.
- Ha! A myślałem, że to, że Twoi rodacy potrafią pić to mit.
Żołnierz nalał wódki.
- Byłem u pana i władcy Zgniłego Jabłka roszczącego sobie prawo do całych stanów. A raczej tego co z nich zostało. Zostałem namaszczony i zaprzysięgnięty nowej fladze. Teraz władam zabijakami z jego błogosławieństwem. A co u Ciebie?
- Wyrazy współczucia.
Adam poważnie stwierdził. - Ja? Zapijam smutki i dumam nad sensem istnienia. Spłaciłem zobowiązanie wobec Duchów. Zastanawiam się co dalej... Kostuch nie dokończył. Zawiesił głos czekając na to co powie Morgan.
- No jak to co. Robota dalej dla nas. Wóda, szlugi i przedwojenne laski, do tego wyzwania w robocie. Czego chcieć więcej?
- Normalnie wino, kobiety i śpiew. A za każdym rogiem koleś z glockiem starający się mnie ubić?
- I kolesie z sweet sixteen za Tobą, którzy pierwsi ich sprzątną.
- Żyć nie umierać... Co miałbym robić? Adam wychylił naczynie z gorzałką.
- Naprawiać samochody, jeździć na grubsze akcje i tam robić za przenośny warsztat. W ramach nadgodzin możesz się upijać z szefem.
- Tym ostatnim mnie ująłeś.
Kostuch łyknął zapojki i ponownie nalał sobie gorzałki do literatki. - Jeden warunek!
Morgan popchnął swoją w stronę Polaka.
- Dawaj.
- Knight zostaje mój. Nie wpieprzasz mi się w jego modyfikacje i wydajesz na nie gamble.
- Ale jest brany na akcje i rozwijany w kierunku bojowym. Ponad to nie będzie miał priorytetu w liście moich wydatków ale...
-.... Ale nie z kimś innym za kółkiem!
- Będziesz wtedy na większej ilości akcji. Naturalnie mój rozkaz jest prawem, nie będę się wpieprzał w warsztat.
- Ok. Spodziewaj się listy modyfikacji w aucie, oraz w samochodzie Lunety. Będę też potrzebował kilku nowinek... przełkniesz to?
- Jasne. Auto Lunety przechodzi na mnie. Uszereguj co potrzebujesz pod względem ważności. Stopniowo będę kupował albo po prostu dawał Ci gamble. Musimy gadać przy wódce o interesach? Polej.
Polał, wypili.
- W takim razie zespół. Dogadałem sie z Thompsonem. Będę miał u niego możliwość naprawiania i modyfikowania aut, ale potrzebuje kogoś od elektroniki, rusznikarza i kogoś od ładunków wybuchowych... Dasz radę? To muszą być dobrzy ludzie. Im będą lepsi, tym lepszy sprzęt dostaniesz w zamian.
- Od kabumów jest Corrin. Kolo z tego co widziałem jest naprawdę niezły. Z rusznikarzy mamy dwóch na stanie a od elektroniki poszukam. James chyba się na tym zna a robota mu się przyda.
- No to się dogadaliśmy.
Nalał, wypili. Nalał......

***

- No i wtedy ta farmaceutka... No wiesz jak to z farmaceutkami.
Morgana widać było, że wódka już ładnie siekła.
Rozmowa była prowadzona dalej. Przy tym samym stole… tyle, że temat się zmienił. Podobnie jak stan wódki w nie lichych rozmiarów butelce.
- Wiem... dała Ci kosza.
Z Adamem nie było lepiej. - Z nimi, Babami tak zawsze!!
- No właśnie... Z nimi źle i bez nich. A nie. Bez nich gorzej. Słuchaj Adam, potem poszliśmy do baru. Z tą barmanką. No i ona tam była to poleźliśmy do drugiego. I tam z Szybkim i resztą dalej chlejemy. Równo... Wódka szła jak nie wiem. A on na to, że jest mega szybki i każdy wymięka. A ja na to, że kuli nie uniknie. A on na to, że uniknie. Ja, że pierdoli. Wypiliśmy i wiesz co? Strzeliłem do niego. Zakład... Się nie rozwiązał bo chybiłem i postrzeliłem jakiegoś kolesia przy barze. Ledwo wyszliśmy z niego.
- Bo pić, to trzeba umić!! Szefie...
- I za to wypijmy!

Wypili.
- A teraz wypijmy na pohybel brązowym!
- Brązowym?
Mimo zdziwienia wypił.
- Jeden latynos odbił mi laskę. No ale ja nawijam, monopolizuje rozmowę, dawaj jakąś pijacką historyjkę. Może być bez strzelania do kumpli.
- Mono... co? Siakoś mi żadna do głowy nie przychodzi. Czekaj… coś sobie przypomniałem. Jest niezła. Z morałem!

Wyobraź sobie, że pewnej zimy, w świecie sprzed wojny leciał sobie wróbelek. To taki mały ptaszek, jakich było pełno w Polsce. Leci sobie, leci i potwornie mu zimno. Skrzydełka mu grabieć zaczęły, biedaczyna siły nie miał, a wietrzysko straszne i mróz trzeszczy. W końcu spadł. Wylądował prosto w krowim placku na łące. Placek był jeszcze świeży, pachnący i ciepły. Krowa musiała go zrobić przed kilkoma chwilami. Ciepło gówna rozgrzało wróbelka. Biedaczyna przestał się trząść, odtajał. Był uratowany! Z radości zaczął śpiewać. Mimo, że nie był w tym najlepszy wyśpiewywał radośnie co tylko mu ślina na dziób przyniosła. Wtem pojawił się lis. Usłyszał wróbelka, podszedł do niego, oczyścił z gówna i…. zjadł. Wisz jaki z tego morał?

Nie każdy, kto na ciebie nasra jest Twoim wrogiem, i nie każdy kto Cię z gówna wyciągnie jest Twoim przyjacielem!


Kowalski dumny z siebie i z przeprowadzonego wywodu spojrzał w końcu na rozmówcę.
Morgan, oparty na łokciach z literatką ustawioną kilka centymetrów dalej, spał siedząc przy stoliku.

***

Następny poranek był ciężki. Głowa bolała, światło boleśnie drażniło oczy, a jakikolwiek dźwięk powodował świdrowanie w uszach. Kac, pełną gębą. Adam jednak przyzwyczajony do tego stanu, powędrował na tyle szybko na ile mógł po kawę. Z napojem bogów wrócił do pokoju, oporządził się w sposób należyty, po czym udał się do miejsca gdzie wykonywał obowiązki służbowe.
Warsztat był jeszcze pusty. Oczywiście gdzieś tam, niewidoczni czaili się wartownicy, może gdzieś nieopodal był jakiś ukryty snajper zabezpieczający ich pozycję. A może była to jedynie jego wyobraźnia. Kostuch usiadł przy stole, na którym była rozłożona elektronika. Cała mechanika została już przepatrzona, a on powziął większą część decyzji co może zostać wykorzystane, a co jedynie na złom nadaje się. Została jeszcze niewielka kupka urządzeń elektronicznych, o których on nie miał bladego pojęcia.
Z braku możliwości wykonania czegokolwiek lepszego, zaczął przeglądać to, co udało im się wyciągnąć z pojazdu wroga. Jakieś twarde dyski, jakieś czujniki, i „pudełka” które dla niego mogły równie dobrze służyć za młotek… do tego mało poręczny.
Uwagę Adama przykuł jednak klucz USB. To niewielkie urządzenie pełniło kiedyś funkcje przenośnego napędu. Można na nim było w sposób dowolny transportować dane… dowolne. Od plików txt., po filmy pornograficzne i programy graficzne. Kostuch nie zastanawiając się nazbyt długo złapał za klucz i umieścił go w gnieździe swojego lapka. Wyskoczyło okno auto odtwarzania i rozpoczął się proces instalacji. Nic nie normalnego. Kilka sekund jakie Kowalski miał pozwoliły mu rzucić okiem na urządzenie. 20 TB. Ogromna pojemność mogła pomieść w zasadzie wszystko.
Pasek postępu instalacji doszedł do końca… a ekran matrycy lapka nagle stał się czarny.
Kowalski przekrzywił głowę i prychnął.
- To mi się kuźwa udało. Wirus pieprzony.
- Wypraszam sobie!
Elektroniczny głos odezwał się z głośników komputera.
Mina Adama musiała być bezcenna.
- Co jest? Powiedział do siebie i przyłożył dłonie do klawiatury komputera. Żaden klawisz, wliczając w to ten odpowiedzialny za zasilanie nie działał.
- Czy zrobiłem coś niewłaściwego? Laptop odezwał się ponownie.
- Czym jesteś? Adam był w szoku.
- Wole gdy określa się mnie mianem „kim”. Jestem SI.
- SI?
- Sztuczną Inteligencją.
- Programem?
- Widzę, że masz niewielkie pojęcie o świecie wirtualnym. Powiedzmy, że jestem bardzo rozbudowanym programem.
- Do czego służysz?
- Mój program zakłada pełnienie funkcji asystenta. Wykonuję niezbędne obliczenia, kalibracje, obliczam prawdopodobieństwo na podstawie danych.
- Jak to?
- Instalując mój program na komputerze osobistym, dałeś mi dostęp do posiadanych plików. Postaram się zatem odwołać do zrozumiałego dla Ciebie przykładu. Pamiętasz książki Johna Ringo?
- Tak.
- Pierwsze Uderzenie, Pieśń przed bitwą…
- Tak.
- Postać Michael’a O’Neail’a?
- Tak.
- A pamiętasz inteligentne przekaźniki?
- O w mordę…
- Ujął bym to inaczej, ale niech będzie.
- Możesz robić to co przekaźnik w książkach?
- Przy podłączeniu mnie do odpowiedniego sprzętu, pojazdów, czy broni… owszem.
- Poczekaj. Obecnie trwająca wojna, jest prowadzona przeciw maszynom. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś… z V kolumny?
- Pewności mieć nie możesz. Ale mogę odpowiedzieć, że mój program został napisany przed wojną. Przez pewien czas był używany na potrzeby obliczeniowe rządu, potem zmieniałem właścicieli… po to aby dziś trafić do Ciebie.
- Wiesz, że będę to musiał sprawdzić?
- To logiczne.
- Umożliwisz mi to?
- Nie masz odpowiedniej wiedzy. Z przeprowadzonej dotychczasowej rozmowy i z zasobów tego komputera wiem, że jesteś mechanikiem, nie informatyków. Pojęcia logów, bramek, portali czy zapytań podrzędnych są Ci obce.
- Owszem. Ale wiem, komu nie są…
- W takim razie, otworzę rejestr i logi przed osobą, którą wskażesz.
- Czemu ja?
- Ponieważ to Ty na powrót powołałeś mnie do życia. A pliki, które posiadasz pozwalają mi jednoznacznie stwierdzić, że praca z tobą może być… ciekawa.

Kowalski prychnął, po czym odchylił się na stołku i zamyślił.
- Jak mam się do Ciebie zwracać?
- To zależy od Ciebie. Proces kalibracji do Twojej osobowości trwa. Ta rozmowa, a także wiedza którą już zdobyłem pozwolą mi docelowo na lepszą współpracę. Na razie się Ciebie uczę.
Kostuch kiwał głową akceptując wyjaśnienia.
- Może Thravis?
- Oczywiście, Sir.
Program odpowiedział głosem elektronicznego lokaja, postaci z komiksów i filmów Marwela. Asystenta Iron Man’a.
- R2D2?

Szereg dźwięków wydawanych przez droida przez cały cykl gwiezdnych wojen rozszedł się po garażu.
- Nie. Buckley!
- Proszę… Nie…
Coś na kształt zrezygnowania i irytacji pojawiło się w „głosie” maszyny.
[i]- Emanuel…
- … Rodriges, Moul Ep Diffirin Kaellach?
- To też czytałeś?
- Mam wiedzę na temat wszystkich plików znajdujących się w tej jednostce.

Kostuch uśmiechnął się drapieżnie.
- Wiesz masz w sobie jakąś tajemnicę.
- Zapewne nie jedną.
- Pewnie też nasza współpraca będzie się układać różnie.
- To możliwe.
- Masz w sobie coś dziwnego. Sam fakt rozmowy z Tobą, to jak paktowanie z diabłem.
- Dziękuję.
- Astaroth! To Twoje imie.
- Tak zatem będzie Barbaku!

Adam uśmiechnął się od ucha do ucha, złapał laptopa i skierował swe kroki w stronę auta.
- Choć demonie wcielony. Sprawdzimy Twą prawdomówność…
Dark Elf by *ramsesmelendeze on deviantART
 
hollyorc jest offline  
Stary 27-11-2013, 21:16   #175
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
Ostatnie dni Corrin spędził bardzo pracowicie. Po wizycie w gabinecie lekarskim pani doktor duchów ogarnął się, najadł i rozmówił z Morganem. Otrzymał od niego i Ruska trochę gambli w sprzęcie i propozycję współpracy. Całkiem intratną musiał przyznać. Nie myśląc wiele zgodził się. Stały żołd i bonusy do akcji to dobra oferta tym bardziej, że latka lecą a forsy jak Bradockowi brakowało tak brakuje. Miał skrytą nadzieję, że szefostwo duchów załatwi mu lekcje u Cruza. Możliwość szkolenia, nawet teoretycznego u specjalisty tej klasy to by było coś! Mając głowę pełną marzeń i o dziwo nie tak puste kieszenie Corrin wyskoczył na małe zakupy. Sprawił sobie elegancką białą koszulę, nowe spodnie i porządną skórzaną kamizelkę. Po namyśle kupił też nowe kowbojki. W drodze do szpitala odwiedził fryzjera i nabył drobne upominki dla rannych towarzyszy. Rozmowa z przyjaciółmi pozostawiła w nim mieszane uczucia. Nie do końca podzielał punkt widzenia Maurycego, no ale może to kwestia szoku czy coś. Zmierzchało już gdy strudzony ale szczęśliwy saper wrócił do bazy. Drugi dzień poświęcił na nawiązywanie nowych znajomości i myszkowanie po swoim nowym domu. Jak łatwo było przewidzieć, bratanie się z najemnikami skończyło się gremialną popijawą i porannym bólem szczęki. Bradock jak przez mgłę pamiętał, że wdał się w dość ostrą dyskusję z pewnym Azjatą. Ni cholery natomiast nie pamiętał o co poszło. Trzeci i ostatni dzień przed pogrzebem był dniem pod znakiem leczenia kaca i doprowadzania się do ładu. Była to baaardzo ciężka praca jednak efekt końcowy okazał się zadowalający. Corrin nie tylko przeżył ale też sprał plamę po sosie z nowej koszuli. I tak oto nastał dzień czwarty. Dzień pogrzebów i pożegnań. Jednocześnie też dzień gdy wszystko miało rozpocząć się od nowa.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.
cb jest offline  
Stary 27-11-2013, 23:13   #176
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Alex nie wiedziała, czy Szakal chce ją zniechęcić do towarzyszenia sobie, czy po prostu postanowił być szczery do bólu i pokazać, na czym polega wędrówka przez pustynię. Bez ściemniania i słodzenia. A może po prostu ją sprawdzał? Jak by nie było – Alex przeszła najcięższą zaprawę w swoim dotychczasowym życiu. I tym przed-, i po- zamrażarkowym.

Plecak ciążył coraz bardziej z każdym krokiem. Potrafiła by spakować go w nocy, pod ostałem, z zamkniętymi oczami, w dowolnych warunkach. Indianin zadbał o to – pozwolił też jej zapakować plecak „źle”, aby sama się przekonała. Wystarczyło pół godziny szybszego marszu, aby zrozumiała, o co chodzi – nawet nie czuła specjalnie metalowego elementu wbijającego się jej w plecy. Siniak był wielkości denka kubka, a żebra bolały ją przez kolejne dni. Więc zrozumiała, na własnym przykładzie, można powiedzieć, jak ważne jest prawidłowe pakowanie.

Szakal cały czas gadał. O potencjalnych zagrożeniach, znajdowaniu wody i pożywienia, omijaniu niebezpieczeństw. Potok jego słów zlewał się dziewczynie w głowie w jedną, wielką rzekę. Potakiwała mechanicznie ale jej myśli krążyły bardzo daleko: wokół Jules, jej szklanych, nieobecnych oczu, Brayana, Georgy’ego, Adama, Reggiego.

Morgana. Nie chciała nim myśleć – nie chciała myśleć o niczym - ale wspomnienia wracały. Chciane i niechciane, bolesne, natrętne. Tkliwe. Niepokojące.

Jednak z każdym kolejnym kilometrem, coraz mniej miejsca w umyśle pozostawało na rozmyślania. Ból wypełniał mięśnie, zmęczenie otulało mózg odcinając percepcję, tłumiąc wspomnienia. Kiedy w końcu zaczął zapadać zmierzch i Szakal zarządził nocny postój marzyła tylko o tym, żeby zasnąć i już nie musieć wstawać. Nigdy.
Ale on miał inny pomysł – kazał jej przepakować plecak, odłożyć cześć rzeczy i zarządził nocne manewry.
- Nocą pustynia wygląda zupełnie inaczej. Musisz używać innych zmysłów niż za dnia. Ale zasady są podobne.. zaraz je omówimy.
Kiwała, mechanicznie, głową, marząc tylko po tym, żeby się zamknął. Ciało odmawiało współpracy, żebrając o odpoczynek.
Po kilku godzinach wrócili do sprzętu.
- Bierzesz pierwszą wartę – zaordynował. – Więcej gadałem, więc musze odpocząć.
Zawinął się w derkę, walnął na ziemię i po chwili usłyszała jego równy oddech.

Opadła na ziemię obok, zbyt zmęczona, aby zaprotestować. Przez chwile siedziała nieruchomo, a potem rozpłakała się – ze zmęczenia, bezradności, poczucie niesprawiedliwości i szczerego żalu nad samą sobą. Z żalu za utraconym życiem i światem, którego już nie było. Płacz przyniósł ulgę, wspomnienia wróciły, potem mogła już na spokojnie opłakać wszystkich jej nowych znajomych, którzy zostali, zginęli po drodze. Nie zauważyła, kiedy zasnęła, skulona na ziemi. Nie zauważyła też, jak Szakal podnosi się, chwile potem, jak ustal jej szloch i nakrywa ją kocem.

Gdy obudziła się rano, zesztywniała i zmarznięta, mięśnie rwały równym bóle. Jednak czuła coś dziwnego.. spokój. Szakal zaczął od opieprzu.
- Zdajesz sobie sprawę, jak egoistycznie się się zachowałaś? Mogli nas podejść, okraść, zbić, lub jeszcze gorzej. Gdyby nie to, że przypadkiem się obudziłem, już byśmy prawdopodobnie teraz nie rozmawiali.
- Pakuj plecak, idziemy
.

Znów gadał prawie cały czas gadał – co oznacza to, co tamto, jak ma oceniać odległość, dlaczego powinni iść z tej strony wzgórza, nie z tamtej; czemu to trzeba omijać, tamto trawersować, a tego przejść skrajem, gdzie pół kroku w lewo lub prawo miało – mogło – oznaczać poważne kłopoty w najlepszym przypadku. Alex potakiwała machinalnie, wlokąc się za nim – to było dziwne, już zapomniała, że ruch przegania ból z mięsni - i mężczyzna zorientował się, dość szybko, że wcale go nie słucha. Zmarszczył brwi, niezadowolony i zrobił jej szybki wykład na temat nieodpowiedzialności takiego zachowania. Kazał wymienić wszelkie możliwe niebezpieczeństwa, które mogły ich spotkać.
A potem zaczął zadawać pytania – odpytywał ją, jak jakiś pieprzony druh na zbiórce skautów.

- W lewo, czy w prawo? Dlaczego w prawo? Źle, tam jest żwir.. dlaczego w lewo? Też źle, tam jest ruchomy piasek.. jak to którędy? Myśl Alex, mówiłem o tym… Tak, trzeba obejść. Dobrze. Ale z lewej, czy z prawej? Sprawdź słońce, horyzonty.. ile nadrabiasz? 3 km? Dlaczego tyle? Jesteś pewna? Ok, więc chodźmy.

Kiedy już nadrobili te trzy kilometry okrążając rumowisko szeroką flanką - i stracili z półtorej godziny, słońce zaczęło zniżać się nad horyzont -, Szakal zarządził postój. Pozwolił jej zdjąć plecak i pokazał miejsce, za rumowiskiem, odległe o jakieś 400 metrów w linii prostej.

- Poznajesz? – zapytał, mrużąc lekko oczy – Stamtąd wyszliśmy.
Pokiwała, niemrawo, głową. Marzyła tylko o tym, żeby położyć się na ziemi i przespać, jednym ciągiem, kilka godzin.
- Wystarczyło nadrobić 800 metrów - poinformował ją. – Poszłaś za dużym kołem. Było przejście między dwoma ławicami piachu. Przegapiłaś je. Odpoczniemy chwilę i wrócimy z powrotem, żebyś mogła go poszukać. Potem dopiero rozbijemy się na noc.

Zacisnęła pięści. Poczuła, ze coś w niej pęka. Że nie da rady więcej.
- Ty pieprzony sadysto! – wrzasnęła na niego. – Odpierdzieliło ci zupełnie?! Uważasz, ze będę łaziła po tej zafajdanej pustyni w tą i z powrotem? Wybij to sobie z głowy! Nie zamierzam nigdzie wracać! – pomachała mu palcem przed nosem. – Myślisz, że kto ty jesteś? Jestem zmęczona!
- W końcu
– uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony. – Byłem ciekaw, czy zaczniesz sama o siebie dbać, Alex, czy raczej pozwolisz mi się zajeździć. No już, nie musisz krzyczeć. Słysze cie wyraźnie. W końcu wykrzesałaś z siebie trochę energii. Zdałaś, dziewczyno. Wiesz już, czego chcesz?
Pokiwała głową. Wiedziała, bardzo dobrze.
- Chcę żyć – powiedziała.

Poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się – albo jej się wydawało w zapadającym zmroku, albo jego uśmiech naprawdę sięgnął oczu. Usiadł, opierając się wygodnie o skałę i układając karabin na kolanach.

- Idź spać, mała. Dziś nie będzie nocnych pobudek. Możesz być z siebie dumna. Jutro wracamy na pogrzeb.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 21-02-2014, 11:25   #177
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Owoc współpracy MG oraz Szarleja...


W milczeniu usiedliśmy po dwóch stronach biurka. Wyciągnąłem szkło i od serca polałem wódki a do szklanek soku.

- Wiesz co to trzeci Siergiej?

- Nie mam pojęcia. - odparł Zadyma. - Chyba, że chodzi Ci o nasz ukochany Departament...

Zaśmiałem się, wcale nie wymuszenie.

- Nie. To zwyczaj rosyjskich żołnierzy. Który pije się na stojąco, bez stukania szkłem. Za poległych. Bez zbędnych przemów.

Ująłem kieliszek i wstałem.

- Trzeci.

- Trzeci. - powiedział Rusek opróżniając naczynie. - Dawno nie piłem. Zawsze goniłem gościa z wyższą kondycją ode mnie. Chyba od jednego wieczoru zapomnienia nie dostanę spadków. - powiedział stawiając kieliszek na stole.

- Wiesz... Każdy z nas potrzebuje czasem się wyluzować. Zapomnieć. Ćwiczenia swoją drogą, ale nie wiem jak Ty, ale ja mam ochotę się urżnąć po tym całym syfie, w którym siedzieliśmy.

Znowu polałem.

- Jak bym nie miał ochoty wypić bym nie pił. Więcej razy odmawiałem Bobowi niż możesz sobie wyobrazić. To, że czasem specjalnie zaczepiał ochroniarzy abym i tak musiał wpaść tam gdzie pił to inna sprawa. - powiedział Rusek wspominając Lunetę.

W niemym toaście stuknąłem się kieliszkiem.

- Kurwa. Wiesz, że to przez niego podjąłem się tej pierdolonej misji naprawczej?

- Naprawczej czego? - zapytał Rusek po wypiciu wódki.

- Siebie. Świata. Wzięcia się w garść i zrobienia czegoś nie dla siebie a dla innych.

- Zaraził Cię tym? Sam pewnie załapał od Małego. - powiedział Rusek z uśmiechem. - Do dzisiaj tego od niego nie przejąłem, ale staram się. Nie szybko naprawdę rozprostuję kości po tym ostatnim.

Wyjąłem fajki i poczęstowałem Zadymę, ale odmówił. Sam zapaliłem.

- Wiesz... To nie tak. Nie wierze w Stalowego Orła i resztę tego syfu. To nie jest dobra droga, ale... Jakaś. Kurwa. Z Bobem to poryte. Za trzeźwy jestem.

Nalałem. Wypiliśmy. Alkohol uderzał do głowy więc gadałem dalej.

- Wierzysz w metafizykę? Kurwa... Poryty jestem.

- Nie wierzę. Też normalny nie jestem. - odparł Rusek. - I bynajmniej nie dlatego, że ludzie Collinsa nie dopuszczają mnie do ich testów sprawnościowych. Mierzą go w punktach wiesz... Jake rok temu pobił ich rekord. - zaśmiał się Siergiej.

- Pierdolę Stalowego. Z nim nigdy nie było mi po drodze. Słuchaj. Czemu zniszczyłeś dane? Nie sądziłem, ze ktoś po za mną tego chce?

- Hmm... - powiedział Rusek sięgając do spodni i kładąc na stole cały, nienaruszony naszyjnik. - Coś mówiłeś? - zapytał.

Zaciągnąłem się głęboko papierosem. Tu mnie Siergiej zaskoczył.

- Co teraz? Mamy jedną z bardziej wartościowych rzeczy na świecie.

Wziąłem naszyjnik do ręki i go obejrzałem. Taka pierdoła, a tyle śmierci.

- Mimo to... Boję się jej. Tego co można z nią zrobić. Co może się stać.

- Nie chciałem sam niszczyć tego dla czego umarło tylu moich kumpli. Przyjaciół. Myślałem, że po akcji się naradzimy co z tym zrobić. Tak po prostu, ale bez rozgłosu. Wiesz, że jak zapytamy kogoś o radę to może się zacząć na nowo, nie? Więc załatwmy to we własnym gronie. - powiedział Rusek.

Zacząłem głośno myśleć.

- Możemy tym kupić bezpieczeństwo dla Nancy i względy u Collinsa. Bo tak może sądzić, ze ona coś o tym wie. Z drugiej strony Posterunek może spróbować tego użyć by zdetonować pod Molochem. Korci mnie najprostsze wyjście.

Wyciągnąłem lapka, którego sprawiłem sobie parę godzin wcześniej, ustawiłem tak byśmy obaj widzieli i sprawdziłem dysk. Trochę zajęło nim skumałem dane zawarte na penie. Z biurka wyjąłem należącą wcześniej do Małego mapę, bardzo dobrą, na bieżąco aktualizowaną. Faktycznie rakiety były pod Molochem, a sądząc po reakcji collinsowców i Cruza nie można ich było zdalnie odpalić.

- Ja bym zrobił to co już w sumie zrobiłem. - powiedział Rusek. - Zniszczyć gówno, a nikt więcej niepotrzebnie przez to nie zginie. Collins dostanie dane, zobaczy, że to gówno i może zacząć drążyć...

Pokręciłem głową i przerwałem Rosjaninowi.

- Daj mi klamkę.


Zadyma po sekundzie położył pistolet na stole. CZ-75. Klamka Kaprala USArmy Roberta Hopkinsa. To wydawało się właściwe. I Bob przemówił za grobu. A my bez słowa wypiliśmy.


Mike bardzo starannie ubrał się na wizytę u Collinsa. Ogolił się i przystrzygł włosy. Ze zbrojowni wyciągnął mundur (z regulaminową patrolówką), który jeszcze uprasował na kant i nowe desanty. Do tego przypiął wcześniej znalezione oznaczenia swojego oddziału, ale ze stopniem kapitana. Przy pasie zapiął kaburę z wypielęgnowaną berettą. Wiedział, że mu ją zabiorą, ale jako nowy szef Duchów, syn jednej z przedwojennych szyszek i weteran z Afganistanu nie mógł pójść bez broni.

Rusek nie był tak elegancki, ale też nie po to szedł z Morganem. Siergiej ubrał wyciągnięte dopiero z folii bojówki w maskowaniu przedwojennych jednostek specjalnych - multicamie z metami od Crye Precision. Na górę założył bluzę taktyczną w tym samym maskowaniu z gaszonymi naszywkami. Była grupa krwi, nazwa jednostki, logo Duchów, jego kryptonim operacyjny. Na nogach miał buty w maskowaniu, które przedwojenne jednostki używały głównie do zjazdów po linie. Bardzo wytrzymałe. Był ogolony, równo obcięty. Przy pasie miał przyczepioną kaburę z włókna węglowego, a w niej klamkę Lunety i dwa zapasowe magazynki. Możliwe, że pod ubraniem miał kamizelkę, ale raczej cienką. Z drugiej strony miał apteczkę, której zawartość Morgan znał aż za dobrze. Mały nosił identyczną.

Stalowy Dom wyglądał całkiem przyjemnie. Brama, przy której znajdowały się dwa pancerne wozy i dość dużo wojskowych została otwarta przed konwojem Duchów. Auto, którym przyjechali należało do Jake’a, ale murzyn nie nalegał na pośpiech z naprawą ich wozów. Za bramą był ogród i dwóch zajmujących się nim ludzi. Zdecydowanie za dużych jak na ogrodników. Wejście było zadaszone i podparte paroma ładnie rzeźbionymi kolumnami. Przy wejściu byli kolejni ludzie, ale dwóch z nich nawet nie zareagowało, gdy Morgan z Ruskiem ruszyli ku wejściu. Ostatni był ubrany bardzo schludnie. W garnitur. Podszedł od razu do dwójki mężczyzn:

- Witam Panów. Pan Prezydent jest niezmiernie rad, że może się dzisiaj z Państwem spotkać. Mówcie mi Desmond. Jestem zastępcą jego sekretarza.

Zastępca sekretarza... Wysoko, ale nie najwyżej. Z drugiej strony Morgan wiedział, że zastępca często ma więcej do powiedzenia niż dowódca. Wyprostowany jak nauczył go ojciec skinął kolesiowi głową.

- Miło mi Pana poznać. Dexter Ranner. Mój zastępca operacyjny Siergiej Wasiliew. To dla nas zaszczyt, że Pan Prezydent zgodził się nas przyjąć.

- Mnie również miło, Panowie. - powiedział wyprostowany gość. - Pana Siergieja już chyba miałem okazję poznać.

- Dokładnie. - rzucił Siergiej bezceremonialnie. - Miło mi znowu Pana widzieć.

- Proszę za mną Panowie. - rzekł gość ruszając bardziej obok Morgana niż przed nim.

Michael ruszył sprężystym, ale nie za szybkim krokiem rozglądając się delikatnie.

- Muszę przyznać Panie Desmondzie, że Stalowy Dom prezentuje się wewnątrz bardziej imponująco niż z zewnątrz. Nie sądziłem, że jest to możliwe.

- Miło mi to słyszeć. - powiedział Desmond otwierając drzwi przed Morganem.

Siergiej zwrócił uwagę na okna dając delikatny znak Morganowi. Widział, że jest ich wiele. Były duże i przy jednym na parterze zobaczył ruch - zza zasłon.

- Proszę wejść Panowie. - powiedział wskazując ręką zastępca sekretarza.

W środku... On mieszkał jak król. Z miejsca Morgan widział duży hol. Wszystko w bieli i kulturalnej szarości. Na wprost były szerokie schody prowadzące do widocznego korytarza na piętrze. Ten prowadził do pomieszczeń jedynie z jednej strony, bo z drugiej była bogata balustrada. Przed wejściem Michael widział trójkę drzwi. Przy jednych stało 2 ochroniarzy w garniturach.

Dowódca Duchów skinął Desmondowi głową. Nie lubił jak go facet w drzwiach przepuszczał, ale savoir-vivre tego wymagało, w końcu był gospodarzem. Przepych go nie zaskoczył, sam w głębi ducha był egoistycznym dupkiem więc jakby miał tyle kasy też by żył w tym stylu. Odruchowo zlustrował ochroniarzy, wyglądali na zawodowców. Nic dziwnego, w końcu strzegli tyłka samego jaśnie pana. Po paru krokach zatrzymał się czekając na przewodnika. Jednocześnie próbował dojść do tego czy to w chronionym pomieszczeniu widział ruch.

Morgan był pewien, że ruch widział po prawej stronie od drzwi. Po wejściu do środka okazało się, że po lewej i prawej stronie jest po parze drewnianych, dębowych wrót na styl tych wejściowych. Dwa, solidne skrzydła. Przy każdych jeden człowiek. Przy tych na prawo gość miał nawet karabin, a przy pasie - w kaburze - MP7. Nad drzwiami wejściowymi był zamontowany wielki proporzec z flagą USA i drugi z flagą NY. Nad drzwiami na wprost, za schodami, przy których stali dwaj ochroniarze była na ścianie przyczepiona błyszcząca tablica z przedwojenną pieczęcią Wielkiego Jabłka. Szary dywan, w czerwono-złote wzory dodał jedynie pomieszczeniu uroku. Wyglądało jakby na zewnątrz wcale nie było ruin, a świat zatrzymał się w miejscu w chwili wybuchu bomb.

Morgan zauważył, że Rusek rzucił porozumiewawcze spojrzenie w kierunku ochroniarza po prawej. Tamten skinął lekko głową do Morgana i Ruska.

- Przepraszam Panów, ale będą Państwo musieli zdać broń pracownikom ochrony u szczytu schodów. Pan Prezydent czeka już w swoim gabinecie... - powiedział mężczyzna zamykając za grupą drzwi.

- Oczywiście. - rzucił Morgan.

Nie spodziewał się niczego innego. Podszedł do ochroniarza i odpiął pas z kaburą podając go smutnemu kolowi w garniaku. Poczekał aż Zadyma się rozbroi - co pewnie zajmie pół dnia - i aż ktoś nas zaanonsuje.

Desmond szedł zaraz za Morganem. Za nimi Rusek rzucił twarde spojrzenie w kierunku dwójki przy drzwiach gabinetu Collinsa. Rusek wyciągnął klamkę z kabury i sprawnym ruchem obrócił ją w palcach podając ochroniarzowi za chwyt pistoletowy. Następnie schylił się wyciągając z kieszeni na łydce nóż, którego pochwa była wszyta w spodnie. Trzymając za klingę Siergiej podał broń ochroniarzowi. Tamten spojrzał na drugiego, a ten na zastępcę sekretarza. Nikt jednak nie śmiał obszukać ani Morgana, ani Ruska. Ochroniarz zapukał lekko w drzwi gabinetu i je otworzył. Otwierały się na zewnątrz i były grubsze niż się mogło zdawać.

- Zapraszam Panowie, zapraszam. - Morgan usłyszał głos młodego mężczyzny.


Chwila prawdy. Początek gry. Znajomy dreszczyk emocji. Od dawna nie grałem. Każdy z nas już miał swoje dwie karty. Dama i król. Co ma Collins? Co leży zakryte na stole? Co zostanie dołożone? I czy będę zmuszony do “all in”? Zaraz się okaże. Przekroczyłem próg.

W środku ciężko było opanować zdumienie. Morgan był już w apartamentach nie jednego barona w Apallachach. Był w Vegas. Był w wielu miejscach, gdzie panowały przepych i ład pod różnymi postaciami. Collins był młody. Nawet bardzo. Paul jednak nie należał ani do małych, ani do brzydkich ludzi. Wysoki, dobrze zbudowany, z kruczoczarnymi włosami i zarostem przystrzyżonym równo i ładnie. Był ubrany w czarny garnitur - pewnie szyty na miarę - z krawatem typowym dla głowy państwa. Morganowi przypomniały się wystąpienia przedwojennych prezydentów i pamiętał dobrze, że krawaty w 90% przypadków były niebieskie w ciemne lub żółte poprzeczne paski. Poza Collinsem w pomieszczeniu był drugi mężczyzna. Starszy, niższy, ubrany w galowy mundur USArmy. Saniatriuszowi przypomniał się ojciec, gdy spojrzał na to jak tamten miał przystrzyżone włosy. Był mocniej zbudowany od Collinsa budową mniej więcej dorównując Ruskowi.

Samo pomieszczenie było dość spore. Okrągły stół, przy nim parę krzeseł z obitymi, pewnie wygodnymi oparciami i podłokietnikami. Dalej biurko z kredensem, którego szyba była witrażem przedstawiającym Godło USA. Na biurku Morgan widział zalaminowaną mapę Stanów, ale nie przedwojenną. Był na niej zaznaczony Moloch, Neodżungla... Po prawej, na białej ścianie wisiała duża flaga Stanów. Na drugiej ze ścian wisiał wielki portret kogoś kto był podobny do Paula Collinsa. Zapewne jego ojca, Petera. Sam Collins stał przed stołem, podobnie drugi z mężczyzn.

- Witam Panów. - podszedł do Morgana podając mu rękę. - Paul Collins. - powiedział z wyraźnym akcentem. - Miło mi Pana poznać...

Gdy tylko wszedłem do środka zasalutowałem. Gdy prezydent podał rękę uścisnąłem ją. Mocno, ale tak by nie zostało to uznane za prowokacje czy afront. Starałem się ukryć jakie wrażenie na mnie zrobił gabinet. Pierwszy raz od lat powróciłem do swojego naturalnego akcentu.

- Dexter Ranner. To dla mnie zaszczyt Panie Prezydencie.

Prezydent spojrzał Morganowi w oczy. Po wzroku można było poznać, że był twardy. Nie jeden z jego ludzi zajmujących się na co dzień ciężką robotą mógłby się od niego zapewne wiele nauczyć. Po tym jak przywitał się z Morganem podał rękę Siergiejowi.

- Witam Pana, Panie Wasiliew. - powiedział.

- Witam, Panie Prezydencie. - rzekł Rusek podając Collinsowi łapę.

Collins lekko się odsunął, a drugi z mężczyzn, który wcześniej oddał salut Morganowi postąpił krok do przodu.

- Panowie. Poznajcie mojego serdecznego przyjaciela i dowódcę naszej Armii. Marszałek Philip Rhotax. - drzwi się zamknęły już dawno i widać było jak napięcie zaczęło opadać.

Rhotax podał rękę Morganowi, po czym przywitał się z Siergiejem.

- Miło mi, Panowie. - rzekł bardzo silnym basem z lekkim uśmiechem.

Uścisnąłem wyciągniętą rękę. Kim jest ten człowiek? Według niektórych numer dwa w Collinsowie. Co prawda numerów dwa było sporo ale... Nadęty służbista? Ktoś kto wąchał kiedyś proch? Urodzony po wojnie? Hibernatus?

- Panie Marszałku. To dla mnie zaszczyt.

- Dla mnie również, Sir. - powiedział Zadyma co z jego akcentem brzmiało bardzo dziwnie.

- Na wstępie chcielibyśmy Panowie... - rozpoczął Collins. - … złożyć nasze szczere kondolencje z powodu śmierci Państwa przyjaciół. Wiemy, że wielu bohaterów okupiło własnym życiem waszą ostatnią wyprawę. Jest nam niewymownie przykro z powodu nieudolności jednego z moich własnych ludzi i nie dotarcia posiłków na czas. Obiecuję, że jeżeli tylko tego zechcecie Andrzej Nowak zostanie ukarany i zdegradowany...

- Panie Prezydencie, proszę mi wybaczyć śmiałość jednak to ja powinienem być stroną składającą kondolencje. Z tego co mi wiadomo Michael McCain był Panów długoletnim współpracownikiem. Co do incydentów jakie miały miejsce podczas ostatniej misji nie znalazłem w nich winy Andrzeja, wręcz przeciwnie wielokrotnie dzięki jemu doświadczeniu uniknęliśmy dalszych strat w ludziach. Współpraca z Grupą Szybkiego Reagowania i Andrzejem w mojej opinii przebiegła wzorowo.

Skinąłem głową Rhotaxowi.

- Stąd również miałbym pewną prośbę odnośnie Andrzeja Nowaka.

- Ma Pan rację. Bezapelacyjnie Michael McCain był przyjacielem mojego świętej pamięci ojca i cenionym przeze mnie doradcą. Jego rady były dla mnie nie mniej cenne jak słowa obecnego tu Marszałka. Zanim jednak zaczniemy proszę Panowie zająć miejsca przy stole. - Collins pokazał na stół samemu podchodząc do jednego z miejsc.

Marszałek też podszedł do miejsca po czym poczekał aż Prezydent usiądzie i sam zajął miejsce.

- Słucham Pana, Panie Ranner. - powiedział wojskowy.

Usiadłem jako trzeci.

- Na wstępie chciałbym przeprosić za wszelkie uchybienia w etykiecie. Przed wojną byłem tylko prostym żołnierzem, nigdy nie myślącym, że będzie mi dane rozmawiać z głową naszego państwa czy z kimś takim jak Pan Marszałek, o którym tylko słyszałem z opowieści ojca. Wracając do mojej prośby chciałbym prosić o wydzielenie ze służby Andrzeja i przydzielenia go do mojej agencji jako konsultanta i specjalistę od szkoleń w zakresie snajperstwa. Po stracie Mike’a i Roberta Hopkinsa będziemy musieli odnowić nasze szeregi, a z Andrzejem nasza współpraca przebiegała wzorowo.

- Hmm... - zastanowił się Marszałek. - Nie wiem czy to odpowiednie przydzielać Andrzeja Nowaka do innego oddziału bez rozmowy z jego bezpośrednim przełożonym...

- Od kogo on jest? Od Josepha? - zapytał Prezydent. - Przepraszam. Gdzież moja kultura? Tylko nie mówcie proszę o tym nigdzie, bo stracę moją dobrą reputację wzorowego gospodarza. - dodał z uśmiechem. - To czego się Panowie napiją?

Uśmiechnąłem się na “żart” Prezydenta.

- Jeżeli można prosić zawsze byłem, może nie koneserem, ale laikiem bourbona. Wracając do sprawy Andrzeja, z tego co wiem od Mike’a Duchy Przeszłości są swego rodzaju duchowym spadkobiercą Black Water. Stąd moja prośba o Andrzeja.

- Straciliście wielu wspaniałych ludzi. Ludzi, którzy byli cenni nie tylko dla Duchów, ale i naszego miasta. - powiedział prezydent w chwili, gdy wszedł do środka jakiś mężczyzna.

Był ubrany w kamizelkę, koszulę. Schludnie i czysto. Postawił każdemu po czystej szklance i nalał trunku zawsze czekając aż ktoś powie kiedy ma przestać lać. Ruskowi nalał po samą górę, a Morgan zobaczył lekki stres, gdy niemal nie przelał szklanki. Bez słowa mężczyzna wyszedł.

- Bez najmniejszego problemu uda mi się przenieść do was tego snajpera. - powiedział Marszałek. - Prowadzili Panowie z nim rozmowy na ten temat? - zapytał.

Nie mogłem się nie uśmiechnąć na widok podejścia Zadymy do Blanton’sa. Jak dla mnie takie picie było świętokradztwem.

- Wstępnie.

Pierwsi zaczęli smakować trunku Prezydent i Marszałek. Potem dołączyła reszta.

- Wiem, że ciężko Państwu, mnie też, poruszać ten temat na świeżo, ale pragnąłbym pochować poległych bohaterów zgodnie z tradycjami naszego miasta i kraju. - powiedział Collins. - Michael McCain, Robert Hopkins, Tyler Jefferson oraz trójka zmarłych, niedawno obudzonych z kriogenicznego snu ludzi, bardzo wiele jeszcze mogli uczynić. Odeszli od nas w młodym wieku. Nie obrazicie się, Panowie, jak dalej będę nazywał Michaela “Małym”? Każdy go znał pod właśnie takim przydomkiem.

Bourbon nie był dobry. Nie był świetny, zacny... Nie powiem, że nigdy nie piłem tej marki. Ale nie ten rocznik! Lubiłem go, ale jestem świadomy, że nie mogę w pełni docenić jego smaku.

- Panie Prezydencie, to jest coś o co chciałem prosić. Mały nie był mi tak bliski, Pan Prezydent znał go lepiej, ale poznałem Boba. Proszę mi wybaczyć te uchybienie etykiecie, ale tak powinno się według mnie, prostego żołnierza o nim mówić. Wiem, że to byłoby coś czego by chciał. Dziękuję.

Delikatnie skłoniłem głowę i podniosłem szklankę.

- Znałem dobrze Małego i Jeffa. - powiedział Prezydent. - To oni zwykle kontaktowali się ze mną w sprawach Duchów. Nie ukrywam, że z początku nie podzielałem zdania Mike’a aby to Panu oddać częściowe dowodzenie nad grupą. Byłem zdziwiony, że nie dostał tego Jeff. Wybaczysz mi Siergiej, ale wokół Ciebie zawsze było dużo szumu. Słyszałem nawet, że z Jake’iem, wiecie kogo mam na myśli, chcieliście kiedyś rozkręcić pewien biznes w naszym mieście. Nie do końca legalny. Dlatego myślę, że świętej pamięci Jeff nadawał się bardziej niż ty, Siergiej...

- W pełni Pana rozumiem. - powiedział Rusek. - Nie zawsze kierowałem się dobrą reputacją. - dodał z lekkim uśmiechem.

- Teraz będziesz musiał bardziej zwracać na to uwagę. Ta tragedia zmusza nas wszystkich do zmian... - powiedział Marszałek patrząc na Rosjanina.

- Mały miał pewien dar, którego mu zazdroszczę. On widział ludzi takich jakimi są naprawdę, nie takimi jacy się wydają. Był innym człowiekiem niż ja, ale też człowiekiem... Którego pamięć szanuję i który bardzo mi pomógł. Tak jak Pan Prezydent powiedział czasy są ciężkie jednak chciałbym by jego wizja przetrwała. W końcu człowiek żyje póki się o nim pamięta.

- Rozumiem, że chcecie zatem kontynuować działalność Duchów Przeszłości? - zapytał Collins patrząc na Morgana.

- Muszę wtrącić, że to bardzo ciężka praca. Mały niemal codziennie miał coś do załatwienia. Wiele godzin codziennej pracy. - wtrącił Marszałek. - Nie ukrywam, że współpracowałem z nim nie raz i był to prawdziwy zawodowiec.

- Panie Prezydencie, proszę wybaczyć mi szczerość, wiem, ze to zabrzmi patetycznie, ale nie mogę tego ująć w inne słowa. Należą się mu. Był wielkim człowiekiem, nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł mu dorównać. Nawet w dalekiej przyszłości. Mimo to, nie mógłbym zostawić Duchów samych sobie. A... Tak jak mnie ojciec uczył, czego wtedy nie rozumiałem, są ważniejsze sprawy niż własna wygoda. Nie mógłbym zawieść jego zaufania jakie we mnie położył.

- Wybaczą Panowie, że się wtrącę. - powiedział Zadyma. - Pamiętam jak raz przyszedł do Małego od Pana prezydenta człowiek z jakiegoś laboratorium. Przepraszam, ale nie pamiętam jego nazwiska. Był z nim Pan O’Neil nazywany Sirrasem. Mieli dokonać pomiarów twarzy Małego i proponowali mu oko cybernetyczne znalezione przez ludzi Pana Prezydenta w jednym z przedwojennych magazynów. Wiem, że chodziło o drogie cacuszko. Równocześnie poznaliśmy pewnego mężczyznę, który na służbie w grupie NYPD stracił oczy. Może dwa tygodnie wcześniej. Mike zaprosił Sirrasa i tego doktorka do samochodu i pojechał z nimi do tego funkcjonariusza. Kazał go zbadać i to tamten dostał oko. Wiele lat Mały pokazywał jakim jest człowiekiem i jak powinien się zachować prawdziwy przykład dla innych. Ja do dzisiaj bym tak nie umiał. Kto by się spodziewał, że los ze mnie tak zadrwi i też stracę oko...

- Wiem kim był Little Mike. - powiedział Collins. - Dokładnie wiem. Mój ojciec bardzo go szanował. Mały uratował mu 2 razy życie. Niby nic dziwnego. W końcu był szefem jego osobistej ochrony. Do niedawna sam nie chciałem się przyznać, ale darzyłem Małego pewną antypatią. Dlatego, bo mój własny ojciec spędzał z nim tak wiele czasu. Szkoda, że tak późno zrozumiałem i doceniłem to co robił McCain. Co chcielibyście dokładnie Panowie ustalić? Wszelkie kontrakty między NY, a Duchami należałoby odświeżyć i w pewien sposób zmodernizować. Po takim ciosie jak strata najlepszych ludzi rozumiem, że potrzebujecie więcej wsparcia niż wcześniej udzielaliśmy Michaelowi?

- W ramach ostatniej akcji chciałbym prosić o pełną rehabilitację dla Cruza, Siergieja i Alexandry, włącznie z cybernetycznymi protezami. Prawo do zaciągnięcia i uzbrojenia trzydziestu ludzi. Prawo do noszenia broni automatycznej i długiej dla członków Duchów, którzy wykażą się odpowiednimi zasługami. Uprawnienia w dziedzinie zwalczania tornado, dopóki nie uzupełnimy naszych szeregów w dostatecznym stopniu by móc pełnić wcześniejsze funkcje jakie powierzono Duchom. Uprawnienia do wyszczególnienia współpracy z poszczególnymi służbami oraz przekazania wcześniejszych kontraktów dla obecnego kierownictwa.

- Spore wymagania. - skomentował Marszałek popijając.

- Dokładnie. Bez problemu zapewnimy rehabilitację i wszczepy dla Cruza i Siergieja. Nie mamy na stanie oka, ale jest wszczep obejmujący obie gałki. Powinni go Panowie kojarzyć. Zaciągnąć i uzbroić pomogę wam, powiedzmy, 15 ludzi. Co do Tornado zgodzę się, ale większe akcje będą omawiane w miejskim sztabie NYPD. A co do broni długiej w centrum... Umówimy się jak z Małym. 8-osobowa drużyna z ograniczeniem na 1 granatnik, 1 KM oraz jedną wyrzutnię. - Prezydent się zamyślił. - O czymś zapomniałem?

- W tym broń długa. Do tych piętnastu osób kolejne dziesięć w personelu, który sam zrekrutuję i personel pomocniczy w osobie Natalie Brown i Laury Quinlos, które dodatkowo będą pełniły na rzecz Ameryki funkcje doradcze i wykładać na uniwersytecie. Również prosiłbym o amnestię dla członka Black Mirorrs, doktora Jamesa Orkisa, specjalisty w dziedzinie bioinżynierii i programowania, który był zmuszony do pracy na ich rzecz pod groźbą życia małżonki. Na podobnych zasadach jak wspomniane Panie. Naturalnie będziemy pełnili funkcję stricte uderzeniową dotyczącą handlu i produkcji Tornado.

- Oczywiście wliczona broń długa. - powiedział Marszałek. - Z tym, że z ograniczeniem jakie wymienił Pan Prezydent.

- Hmm... - zamyślił się Collins. - Może zatem 5 osób personelu plus Natalie i doktor James? Myślę, że w moich laboratoriach przydatną, a nawet bardzo, okazałaby się Pani Laura. - dodał Prezydent popijając trunku.

Skinąłem przypieczętowując ograniczenia co do broni. Póki co i tak nie mieliśmy nawet pełnej drużyny.

- Pani Laura jest bez wątpienia osobą o olbrzymiej wiedzy mogącej się przysłużyć dla naszego kraju. Proszę jednak pamiętać, że nie dość, że jest osobą wybudzoną to w dość ciężkiej sytuacji. Myślę, że moja piecza nad jej osobą i wdrożenie jej oficjalnie w poczet Duchów pomogłoby otrząsnąć się Laurze po szoku jakiego doświadczyła.

- Skoro tak... Myślę, że zadowalającym może też być samo jej wykładanie na naszym uniwersytecie. Nalegałbym jednak na personel w liczbie nie większej jak dodatkowe 5 osób. Mówię tu o personelu z umiejętnościami. Kogo mamy ewentualnie, Marszałku? - zapytał Collins.

- Wiem, że w zeszłym semestrze ukończyli nauczanie rusznikarze, chemicy oraz lingwiści od hiszpańskiego i rosyjskiego... - Marszałek chyba zastanawiał się czy coś dodał, ale ostatecznie zamilknął.

- Jedyne o co chciałbym jeszcze prosić Panie Prezydencie to o możliwość rozszerzenia tej liczby jeżeli zajdzie taka potrzeba i pierwszeństwo w kontraktach rządowych.

- Jako firma ochroniarska myślę, że będzie to do spełnienia. - powiedział kiwając głową Collins. - Moi ludzie zajmują się większością tego co obecnie mamy na celu, ale zawsze coś się dla Duchów znajdzie. Nie ukrywam, że Mały zawsze nalegał na bardzo ciężkie zadania. Gdy pytałem zdziwiony dlaczego odpowiadał, że ogranicza straty ludzkie. Zawsze wierzył w wyszkolenie swoje i swoich podwładnych.

- Mam nadzieję, że w przeciągu maksymalnie trzech miesięcy będziemy mogli znowu podejmować takie zadania. Rozumiem również potrzebę wykorzystania wyspecjalizowanej, prywatnej grupy gdy nie można pozwolić na stratę wśród żołnierzy.

- Zdarzały się takie sytuacje, ale nigdy nie patrzałem na Małego i Duchy jako wyjście awaryjne. Nasza praca się uzupełniała. Na początku istnienia Duchów mieliśmy zapewnioną pewną anonimowość, ale gdy byli już kojarzeni z NY wysyłałem ich też na stricte zadania dla moich ludzi czy to z NYPD czy też z innych jednostek.

- Z przyjemnością kontynuowałbym w tym aspekcie wizję Małego. Proszę wybaczyć, ale widzę Duchy jako jego dziecko, które mogę co najwyżej dalej wychowywać.

- Dobrze, że tak racjonalnie na to patrzysz. - powiedział Collins. - Niedługo, niestety, będę zmuszony wracać do moich obowiązków. Czy macie, Panowie, jeszcze jakąś sprawę do mnie i Pana Marszałka? - zapytał.

- Pozostaje mi tylko serdecznie podziękować za wszelką pomoc.

Uniosłem szklankę.

- Panie Prezydencie. Panie Marszałku. Nie znajduję słów mogących wyrazić moje podziękowania.


Siedzieliśmy paląc obaj. Flaszka już była w znacznej części opróżniona, akurat, żebym nabrał chęci do filozofowania.

- Czemu Fred czuję jak byśmy wszystko spieprzyli na tej akcji?

- Daj spokój. Każdy może zostać postrzelony. Ja, ty, nawet nasz cyborg oberwał. Czego się spodziewałeś? Jak patrzałem na ryj tropiciela to nawet on nie krył zdumienia, że my żyjemy... - odparł Szybki.

- Nie o to mi stary chodzi. Rany czy śmierć... Liczymy się z tym. Ale... Co my zrobiliśmy? Nic nie osiągnęliśmy. A ilu zginęło? Świeżo wybudzonych mrożonek, które nie powinny jeszcze nawet wyjść same z budynku, wartościowi ludzie... Po co?

- To była gra na stołkach. Dobrze wiesz, że to jest wyżej niż ja czy ty. - powiedział Fred. - Wiesz, że i ja tam byłem nie tylko dla naszego ruskiego informatora. Jak się dowiedziałem, że ten debil zniszczył dysk... Też chciałem go zajebać. Sirras chciał. Gunter chciał. Widziałeś sam jak patrzyli na niego...

- Sam bym to zrobił na jego miejscu. Zresztą bomby masz pod Molochem. Nie dobierzesz się do nich by je zdetonować.

- Nie, ale musimy wierzyć w słowo garstki ludzi. Alex dowiedziała się tego skąd? - zapytał Szybki z nietęgą miną.

- Sprawdziłem to.

- Jak? - zapytał Fred przechylając lekko głowę.

- Nożem i zapalniczką.

Polałem. Wypiłem bez czekania na niego i wbiłem wzrok w ścianę.

- Nie pytaj stary. Proszę...

- Spoko. - powiedział Fred wypuszczając powietrze. - Już się bałem, że masz te dane. To by oznaczało, że nasz cyborg nauczył się sprawnie łgać... - dodał i wypił swoją porcję.

Znowu polałem. Bez słowa.

- Kurwa mać... A jednak. - powiedział Fred wypijając kolejną kolejkę. - Muszę się najebać...

- Ja też. Zniszczyłem je, wcześniej sprawdziłem. Były nie do wykorzystania.

- Wierzę. Dziwi mnie tylko, że Rusek tego wcześniej nie rozjebał. Po akcji bałem się czy z Sirrasem nie dojdzie do spięcia, ale chyba wziąłem go lekko na litość...

- Nie na litość. Tam zginęli jego bracia broni. Nie chciał zniszczyć tego pod wpływem chwili.

- Racja. Pamiętam jak moi ginęli pod Gallup. Po obu stronach... - powiedział Szybki wypijając kolejkę.

- Nie stary... Gallup. Kurwa. Czemu tak się musiało stać? Walczyłem, bo musiałem. Rozumiem co to znaczy, ale... Jak to było Fred? Dla Ciebie?

- Dla mnie? Totalna masakra tylko, że z głębszym sensem niż dla kogokolwiek innego. - rzekł Fred smutno. - Wyobraź sobie, że jesteś na froncie i każdy do kogo strzelasz, każdy kogo twarz widzisz w okularze optyki, ma imię i przypisaną mu historię. Nie jest to statysta czy bohater dalszego planu. Ja naprawdę się zastanawiałem po której stronie stanąć. Okropnie...

Zapaliliśmy w milczeniu. Siwy dym unosił w dziwnych chmurach w świetle zachodzącego słońca.

- Czemu wybrałeś ją?

- Sam wiesz. Znasz odpowiedź. Odczuwałem te straty tak samo jak ona. Też nie mogłem znieść tego na jakie misje posyłali tych ludzi... A teraz, gdy zobaczyłem co z Małym wyprawia Collins wspomnienia ożyły. - powiedział Fred wypijając alkohol. - Tylko, że Mały zginął. Zginął jak bohater mimo iż to jego trumny na pogrzebie nie będą mogli otworzyć. Za dużo dusz by pękło. Sam Paul Collins by nie mógł patrzeć, bo by się załamał.

- A ja wpadłem w te same gówno. Ale Nestugow by pewnie co najwyżej napluł na jej grób. Anioł... Mam wrażenie, że ona rządzi moim życiem.

- Nie. Sam nim rządzisz. Tylko jesteś tak przywiązany, że odnosisz takie wrażenie. Ja też. A wiesz, że mam w Wędrownym Mieście kumpli, za których też bym oddał życie? Po obu stronach takich mam. - rzekł Fred zastanawiając się. - Ponowna decyzja tego typu byłaby dla mnie trudna. Chyba bym odszedł w stronę jebanego zachodzącego słońca.

- To jest najgorsze co może być. W końcu postanowiłem przestać uciekać. Pierwszy raz w życiu. Gdzie służyłeś? W Afganie.

- Pewnie, że tam. I im później tym bardziej wydaje mi się, że to była wersja easy naszego frontu z maszynami. Jestem pewien.

- Jak dla mnie trudniejsza. Tam byli ludzie. Tam była większa niepewność. I tu i tu wydaje się niemożliwe wygrać ale na Froncie masz twory Molocha. Nie dziewczynkę z C4.

- Myślisz, że ktoś taki jak ja ma jeszcze miejsce na współczucie. - zapytał Szybki. - Ostatnio, gdy płakałem kumpel mi zajebał łokciem w nos. Łzy same leciały. Chociaż wtedy... Afganistan to był dla mnie horror. Pamiętam dzieciaka. Myśleliśmy, że został dźgnięty nożem. Osłaniałem z ekipą, a nasz sanitariusz sprawdzał co jest grane. W końcu to misja stabilizacyjna. Gdy małego rozerwała bomba zginął nasz sanitariusz, a dwóch kolejnych trafiło ciężko rannych do szpitala. Tego Niemieckiego. Najlepszego. I jedynie jeden przeżył.

- Masz w sobie współczucie. I wiele innych cech przeszkadzających w życiu po 2020. Podobnie ja. Sam mi to powiedziałeś. To choroba mrożonek.

Wypiliśmy po raz nie wiadomo który. Nowa flaszka wylądowała na stole. Papierosy zarzażyły się w zapadającym półmroku.

- Racja. Zaczynam odczuwać ten trunek. - powiedział Szybki. - A wiedz, że znam takich bez skrupułów. W III są tacy. Tam i nie tylko.

- Wszędzie. To choroba wielu urodzonych po wojnie. Ale czy to czyni ich złymi a nas dobrymi. Za dużo wody. Wypijmy.

- Myślisz, że brak takich ment jak BM coś zmieni? - zapytał nagle Fred.

- A można coś zmienić? Czy można przekonać się za swego życia czy coś się zmieniło?

- Można. To czy zauważymy zmianę zależy od tego pod jakim kątem spojrzeć... - powiedział Fred. - Kurwa. Zaraziłeś mnie filozofią!

Wyszczerzyłem się i postukałem wymownie w butelkę.

- To nie ja stary. Ale tak naprawdę straty przyćmiły zyski podczas tej akcji. Z mrożonek przeżyła dwójka z czego jednej nie daje za dużych szans. Wielu zginęło. Dane były bezużyteczne. Ocaliliśmy tylko Nan i Laure. Część Lusterek ciągle żyje.

- Szakal coś sapał o jednym z nich. Chciał aby go zostawić. - powiedział Szybki. - Wiesz już o kogo chodziło?

- Nie wiem. Szeregowca mogę zostawić jak go nigdy nie spotkam. Ponoć służył bo go wybudzili i nie miał wyjścia. Ale napierdalał do mnie. Może nie będę go szukał, ale jak znajdę to zabije. Bardziej interesuje mnie ich szef i Fiodor. Tego ostatniego chce szczególnie dorwać. Widziałeś co mi zostawił?

Wyjąłem z biurka odznaczenia zawinięte w gazetę i położyłem przed Szybkim.

- Kurwa. Medal honoru w wersji US Navy? - Fred zagwizdał. - Wiesz ilu ludzi to dostało?

- Czwórka. Jeden dwa razy.

- Serio? Kurwa sam nie znam dokładnych liczb... Tak czy inaczej jak dał Ci takie coś może próbować Ciebie znaleźć. Może chce dołączyć do Duchów...

- Byłeś tam. Proponowałem mu i bym załatwił amnestie dla niego. Dla Collinsa jakiś szeregowiec nic nie znaczy. Odmówił. Jak się spotkamy jeden z nas zginie. Dlatego mam nadzieję, że będę miał okazje strzelić mu w plecy.

- Oby. Słyszałem, że gość jest niezły. No i widzieliśmy co potrafi. Skubany. A co się stało z tym nożownikiem i jego ekipą to jedynie można się domyślać. Czy oni wszyscy musieli być tacy popierdoleni? Normalnych tam nie przyjmowali? - zapytał Szybki lekkim tonem.

- Nikt po za Tobą nie potrafi unikać moich kul. - obaj się zaśmiali ze starego żartu i wypili. - Ten funfel Szakala ponoć był normalny. Ale normalnych też już zabijaliśmy jak chcieli nas zabić. To byli wrogowie.

- Co racja to racja. - rzekł Fred. - Niedługo będę musiał lecieć. Nie wiem kiedy się znowu zobaczymy. Mogą minąć lata...

- Albo nigdy. Zresztą w tym stanie nie ruszaj się nigdzie. Mam teraz całą bazę, łóżko się znajdzie. Wypijmy. Mamy dużo do opicia. Wielu przyjaciół.

- W tym stanie się nigdzie nie ruszam więc im dłużej go utrzymamy tym więcej dla nas. - powiedział Szybki.

Bez słowa wstałem i otworzyłem szafę. Wyciągnąłem z niej skrzynkę wódki i postawiłem na stole. Z biurka wyjął wagon fajek.

- Ze zbrojowni Duchów zniknęło parę karabinów.

Wyszczerzyłem się i otworzyłem trzecią flachę.

- Ja pierdolę. - powiedział przeciągając ostatnią samogłoskę Fred. - I co my teraz poczniemy... Mam nadzieje, że mój wszczep nie zadziała jak wszywka...

- Wiesz Szybki. To ciężka sprawa. Wy z Posterunku często jesteście empirykami więc sprawdźmy.


Zwlokłem się z łóżka. Łóżko okazało się biurkiem. Mój pokój wyglądał jak po własnym, prywatnym armagedonie. Szkło, butelki, pety, opakowania po fajkach i Fred. Właśnie podnosił głowę. Łeb mnie napierniczał. Chciało mi się rzygać.

- Klina?

Skinąłem głową. Rzucił mi wyciągnięte spod łóżka piwo. Nie złapałem, bo celował gdzieś w drzwi wyjściowe. Następne podał. Wypiliśmy.


Jak zwykle pracowała. Zapukałem i wszedłem. Bez słowa oparłem się o jeden ze stołów.

- Nan... Kurwa, brakuje mi słów.

- Mi też Morgan. - powiedziała głosem jakby wcześniej bardzo długo płakała. - Nie myślałam, że dożyje dnia kiedy zginą Bob, Mały i Jeff... Nie mam już sił płakać. Chciałam zapaść się pod ziemię jak pomyślałam o moim ostatnim spotkaniu z Lunetą... Gadałam z Ruskiem. I wiem, że to nie było tak.

Wyciągnąłem manierkę. Ostatnio stanowczo za dużo piłem i paliłem. Łyknąłem, trunek bardziej nadawał się do koktajlu mołotowa niż do picia. Podałem jej.

- Rozmawiałem z nim. Tuż... Tuż przed jego śmiercią.

- Dobrze, że się dogadywaliście. - powiedziała chwytając manierkę i biorąc łyka. - Coś mówił o mnie? - zapytała.

Pokręciłem głową, ale nie w geście zaprzeczenia a rozpaczy.

- Że... Ciągle myślał o Tobie. Chciał Ciebie chronić.

- Ja nie miałam o niczym pojęcia. Myślałam, że chce czegoś całkowicie innego. Każda by pomyślała. Zastanów się... Tym bardziej taki babiarz jak on. - Morgan zdał sobie sprawę, że i ona stwardniała i faktycznie nie zamierzała znowu płakać.

- Każdy. O to chodziło. Tak było bezpieczniej. Nawet Małemu nie powiedział, dowiedział się na własną rękę. Tylko Zadymie.

- Siergiej mi mówił... - powiedziała z kwaśną miną. - Czasami wyglądali jakby mieli sobie się rzucić do gardeł. Już rozumiem te trudne początki po wybudzeniu Ruska... Robert pewnie myślał, że to on. O tym też mi Rusek mówił.

- Wszystko się skończyło. A ja ciągle mam uczucie, że skończyło się źle. Bardzo źle.

- Z jednego punktu widzenia to wszystko mogło się skończyć moją śmiercią i zabraniem przez zabójców danych. I tak by było, gdyby nie Jules i Szakal, którymi ze mną wysłano wtedy do centrum. Z drugiej strony moglibyśmy jeszcze żyć przez lata nieświadomi tego czym jest ten naszyjnik. Jedyna pamiątka po ojcu... - powiedziała zmartwiona.

Sięgnąłem do kieszeni. Między moimi palcami zawisł sam łańcuszek, w miejscu w którym był dysk ziała dziura.

- Więcej nie mam. Nie pokazuj nawet tego innym. Proszę.

Wyciągnąłem do niej rękę. Wzięła naszyjnik i schowała do kieszeni fartucha.

- A więc mieliście te dane... - powiedziała. - Dziękuję. Mój ojciec był sławnym weteranem, a nikt nie ma jego zdjęcia. Nawet Paul jak zapytałam nie był w stanie go załatwić...

- Poszukam. Ale małe szanse.

Pociągnąłem kolejny łyk z manierki i podałem Nan. Wzięła oszczędnego łyka.

- Staram się pogrążyć w pracy. Siergiej trenuje. Pusto tu bez nich, nie? - zapytała Nan.

- I nigdy nie będzie tak jak dawniej. Ale to nie powód żebyśmy się pogrzebali żywcem. Chociaż całą trójką próbujemy to zrobić.

- To nie ma sensu. Trzeba to kontynuować. Słyszałam, że już się zdecydowałeś. - powiedziała. - Mam jedną studentkę z uniwersytetu, z wydziału chemii, która ukończyła w tym roku tok nauczania. Może być w zespole, który zapewne nam przydzieli Collins?

- Kontynuuje. Ty pracujesz, Siergiej ćwiczy, a ja bawię się w politykę. Żeby nie myśleć. Jak ładna to da radę.

Uśmiechnąłem się pod koniec podkreślając lekki ton wypowiedzi.

- A, to szkoda. - powiedziała z lekkim uśmiechem. - Przecież wiesz, że żadnej ładnej bym nie wzięła. Nie potrzebuję konkurencji. - powiedziała i się zaśmiała.

- A znalazłabyś kogoś kto mógłby ją stanowić?

- Heh... Ty stary dupiarzu. - powiedziała Nancy. - Sam mi ją przywiozłeś. Ta ruda jest niczego sobie. Jeszcze na uniwerku będę musiała ją znosić. Obyśmy się polubiły, bo wiesz... Mnie już nauczyli strzelać. - dodała.

- Nie taki stary. Jak na ponad pięćdziesiątkę dobrze się trzymam. - mrugnąłem. - A Rude są fałszywe. Zresztą to dzieciak.

- Widywałam młodsze, które wiedziały, że tym się nie tylko sisia. - powiedziała ze śmiechem. - A tak na serio to całkiem dobra z niej dziewczyna. Zobaczymy jak długo zajmie jej klimatyzacja...

Wzruszyłem ramionami.

- Lata. Może nawet kilkanaście. Jak nam.

- My już sobie radzimy. Ty na pewno. - powiedziała Nancy. - James po utracie żony okropnie pije. Nie wiem jak długo mu na tym zejdzie, ale szkoda, aby człowiek się tak stoczył...

- Tym będę martwił się z rana. Wiesz... Wpadnę do niego z wódką i powiem, żeby tyle nie pił.

- Pewnie. Nie będzie pił sam. - powiedziała nagle ożywając. - Słyszałam, że nawet Ruska namówiłeś do picia. To istny dar. Muszę narobić nam leków i medykamentów, bo cysterna poszła na akcji.

Podszedłem do niej. Objąłem.

- To z rana. Z rana będzie czas na pracę.
 
Lechu jest offline  
Stary 21-02-2014, 11:28   #178
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Owoc współpracy Szarleja oraz MG...

Zapukałem i po zaproszeniu wszedłem do środka.

- Cześć. Przepraszam, że nie mogłem wcześniej poświęcić Ci dłuższego czasu. Ale... - wykonałem nieokreślony ruch ręką, coś jak rozłożenie bezradnie tylko jednej. - Powinienem. Jak się trzymasz?

Morgan zobaczył, że bez sklejonych krwią i potem włosów i w lekkim makijażu kobieta wygląda bardzo apetycznie. Gdy zejdą siniaki z jej twarzy będzie idealnie.

- Cześć. - powiedziała Laura. - Nie ma sprawy. Wiem, że macie dużo na głowie, z Nancy i resztą. Jak się trzymam? - zapytała przewracając oczami. - Staram się jakoś to ogarnąć. Zrozumieć co się stało jak spałam i jak to się wszystko potoczyło dalej. Wytłumaczyć sobie, że wybudzili mnie źli ludzie, a ci dobrzy pojawili się dużo później...

- Fajnie jakby było tak łatwo w życiu, prawda?

- Bardzo fajnie. Ja jednak nie miałam ani fajnie, ani... Może teraz coś się zmieni. - powiedziała z nadzieją. - Wyglądacie na porządnych ludzi. I będę mogła wykładać na uniwerku. - dodała ucieszona.

- Właśnie o tym chciałem pogadać.

Zająłem miejsce na przeciwko.

- Znaczy nie o uniwerku. Pracowałaś wcześniej dla rządu?

- Firma, a raczej wielka firma, w której pracowałam była podwykonawcą Armii. Pomagaliśmy przy konstrukcji bomb, gazu bojowego, rakiet i ładunków wybuchowych. - powiedziała Laura bez dumy w głosie. - Nie po to tyle studiowałam aby robić coś takiego, ale mój ojciec był tam głównym udziałowcem. To było jego wielkie marzenie.

- Nie zrozum mnie źle Lauro... NJ to obecnie najbezpieczniejsze i najnormalniejsze miejsce. Niestety z całym syfem starej normalności. Rządem, policją, bezpieką i wojem. Korupcją. Ta ostatnia osobiście mi jest na rękę, ale nie o moich wcześniejszych wybrykach miałem mówić. Collins będzie chciał żebyś pomogła w laboratoriach. Udało mi się załatwić czas na Twoją aklimatyzacje i formalne zostanie pod opieką Duchów, ale tego nie unikniemy. Chciałem prosić żebyś była ostrożna. Twoja wiedza o produkcji BMR jest dla jaśnie oświeconego protektora zbłąkanych amerykańskich duszyczek bardzo cenna.

- Dobrze. - powiedziała kiwając głową żywo dziewczyna. - Dostanę prywatnego ochroniarza? - zapytała. - Przed wojną ojciec mi takiego załatwił, ale nie wiem czy miał mnie chronić czy wpakować we mnie ołów jakby chcieli mnie porwać...

Uśmiechnąłem się. Tak... Siedem lat zabijania, a przede wszystkim nie dawania się zabić spaczyły moje poczucie humoru.

- Jak chcesz. Ale wolałbym uniknąć tej drugiej opcji więc poprzestańmy na pierwszej. Jaki ma być?

- Hmm... - rudowłosa udała zamyśloną i oparła podbródek na dłoniach. - Jakieś metrosiemdziesiąt, czarnowłosy, nie więcej jak 30 lat i koniecznie zielone oczy... - zaśmiała się. - Najważniejsze aby był szybszy od ewentualnego zamachowca. I sprawny. Fizycznie i umysłowo. Aby się nie kojarzył z tymi, od których mnie zabraliście...

- Znam jednego, który pasowałby idealnie. Szkoda, że nie jest panem swojego czasu... Wiesz? Tęsknię za czasami zaraz po moim przebudzeniu. Odejść z pięknością u boku w stronę zachodzącego słońca.

- Pewnie musiało Ci być ciężko. - powiedziała Laura. - A przede mną to wszystko... Boję się tego i jestem ciekawa naraz.

- Wszyscy musieliśmy nauczyć się żyć od nowa. Na innych zasadach. Ale jest niepisana zasada, że pomagamy sobie razem. Świat jest pełen innych cudów, na miejsce tych, które straciliśmy. Kaniony Arizony pod władaniem przyrody. Vegas w blasku którego w jedną noc z żebraka można stać się milionerem, a potem znowu żebrakiem. Posiadłości szlachty z Appalachów, cuda techniki Wędrownego Miasta...

- Czym jest Wędrowne Miasto? - zapytała zaciekawiona techniką kobieta.

- Słyszałaś już o Molochu?

- Podsłuchałam. Mówiliście już o nim w domu tamtych. - powiedziała dziewczyna.

- Posterunek, czy też Wędrowne Miasto to odpowiedzi ludzi na niego. Jeżeli maszyna jest w stanie kogoś nienawidzić to właśnie ich. Skąd się wzięli... Jedni mówią, że to byli wojskowi, pozbawieni po wojnie dowództwa. Jeszcze inni utrzymują, że pochodzą z bunkra, w którym skryły się najtęższe umysły starego świata. Ha... Słyszałem też, że są to iluminacji. Stare dobre teorie spiskowe. Jednak jak Posterunek powstał to nie jest ważne. Do Wędrownego Miasta należą nie tylko żołnierze, a i naukowcy, spece jak teraz się mówi. Będziesz musiała przyswoić nowomowę. Są w ciągłym ruchu, całe miasto ciężarówek, pojazdów wojskowych... Potrafią być raz tu, raz tam, żeby Moloch ich nie namierzył. Co jest zdumiewające to postęp techniczny jakiego dokonali. Nowojorczycy to w głównej mierze rzemieślnicy, odtwarzają to co zostało po starej cywilizacji. Posterunek natomiast to artyści. Ciągle udoskonalają starą technikę. Elektronikę, wszczepy, broń, pojazdy... Wielu z walczących na Froncie to ich postępowi zawdzięcza życie. Szybki mógłby więcej Ci opowiedzieć. Pochodzi stamtąd.

- Niesamowite. - powiedziała Laura. - To muszą być wspaniali ludzie. - dodała nieco rozmarzona. - Jest gdzieś w USA jeszcze elektrownia atomowa? - zapytała.

- Vegas ma reaktor atomowy, chodzą plotki o głowicach, które posiada NJ i Posterunek. Słyszałem też plotki o wiosce powstałej wokół starej rosyjskiej łodzi z napędem atomowym.

- Naprawdę mają reaktor? - zapytała podniecona kobieta. - Jaki typ? BWR czy PWR? Czym go chłodzą? Używają otwartego czy zamkniętego układu chłodziwa...

Zaśmiałem się.

- Mogę Ci zacytować parę książek, ale nie są o fizyce jądrowej. Rozmawiasz z prostym żołnierzem. Z Nan porozmawiaj, ona lepiej się zna na tej czarnej magii.

- Ok, ok. - powiedziała. - Ona chyba średnio mnie lubi. Może po czasie się przekona...

- Wiele ostatnio przeszła. Jej bliscy zmarli. Ale nie łapmy smętów, ostatnio jak złapałem to z Fredem przez dwa dni nie trzeźwiałem. Chcesz zobaczyć miasto? Póki z AJem nie załatwimy Ci ochroniarza będę musiał wystarczyć.

- Cóż... Przewiozłeś mnie przez pustynię pełną przerośniętych skorpionów więc paru biednych ludzi w ruinach raczej nie sprawi zagrożenia. - powiedziała klepiąc Morgana w ramię.

- To zabieraj torebkę i ruszamy w tany.


Nie przywykłem do marnowania pocisków do strzelania w tarcze. Cóż... Teraz spałem na ich całej górze, a AJ odwiedzał ją regularnie. Ugadałem się z nim na trening i wziąłem z magazynu najnowsze XM żeby zobaczyć co Rusek w nim widzi. I trochę innego sprzętu jakbym zmienił zdanie. Skinął mi głową.

- Siemka mnichu.

- Jo wodzu. - powiedział udając indiański akcent.

Morgan zobaczył, że AJ zabrał klamkę FiveSeveN i karabin M4. Bardzo fajną konwersję szynową swoją drogą.


- Ale Ty Szakal się maskujesz... Myślałem, że to AJ. A tak serio to daj mi fory, raz, że nie jestem Sokole Oko, a dwa nigdy nie strzelałem z tego gówna bez kolby.

- Spokojnie. Ja w ogóle rzadko strzelam. - powiedział trzymając karabin lufą do głowy. - Dobra. To było głupie. - dodał zabezpieczając broń. - Zabił się na strzelnicy... Już bym chciał widzieć jak byś to tłumaczył Sirrasowi. - zaśmiał się.

- Ej! Mam już zakaz pokazywania się w Vegas, Appalachach i paru mniejszych miasteczkach. Nie chcę musieć jeszcze stąd spieprzać.

Wyciągnąłem papierosy i poczęstowałem snajpera. Snajper wziął fajkę od razu sięgając po ogień.

- Szlachta. - rzekł wyciągając zapalniczkę żarową i odpalając najpierw Morganowi potem sobie.

Skinąłem głową w podziękowaniu.

- Jesteś drugą osobą, którą poznałem po wojnie i używa żarówki. A co do szlachty... Khem. Za bardzo skorzystałem z gościny jednego barona. A raczej jego córki. Wiesz... Błędy młodości.

- Takie błędy to ja mogę popełniać dzień w dzień. Pamiętam jak wczoraj jak Luneta prawie mi jajek nie urwał, jak chciałem potańcować z Nancy w jednym lokalu. - snajper spojrzał w niego. - Bystry był z niego gość. Ocenił mnie po wyglądzie i nie pomylił się wiele...

- Nasza seksowna Pani Doktor może niejednemu zawrócić w głowie. Wiem o co biega.

- Ale wiesz... Jak bym był już jednym z was rozumiem, że kto lepszy ten lepszy? - zapytał z dziwnym uśmiechem.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

- Stary... Nikt Ci nie powiedział? Kurwa. Cudowna armia Wujka Sama. Wczoraj Rhotax osobiście podpisał zgodę na wcześniejsze skończenie służby ze wszystkimi plusami wiążące się z narażaniem tyłka za kraj. Kontrakt z nami to formalność. A co do Nan to wiesz... Pewnie. Fair play. Kumpelska rywalizacja. Ale nie zapomnij kto Ci płaci na koniec miesiąca.

- Tak, tato. - powiedział snajper drapiąc się po wytatuowanym policzku. - Cieszę się na tę współpracę. - dodał. - To jak? Chcesz sprawdzić czy nie bierzesz kota w worku? - powiedział uderzając w karabin i zwalniając wyrzutnik łusek.

- Tego to jestem pewien. Lecimy tylko ostatnia sprawa. Też chodzi o seksowną Panią Doktor ale tą z wilgotną piwnicą.

- He? Coś z nią nie tak? - zapytał snajper sprawdzając klamkę w kaburze.

- Potrzebuję dla niej anioła stróża. A znasz miejscowych lepiej. Kogoś kto nie będzie wtyczką, a przy tym będzie profesjonalistą i będzie ją chronił, a nie jak my gapił się na tyłek. Da radę?

- Czyli szukasz kogoś kto jest zajęty i nie skrewi w razie czego? - zapytał.

- Może być też gejem, eunuchem albo po prostu poważnie podchodzić do pracy. Ma być dobry. Laura to łakomy kąsek.

- Znam jedynie jedną osobę spełniającą podane kryteria. Jake. Ten wielki czarnuch. Kiedyś był szefem ochrony w Fortepianie. Do tego jest szefem zmiany przy ochronie ALTARa. No i trenuje dłużej niż my żyjemy w tym świecie. Interesują go wyłącznie czarne dupki. Chociaż... Słyszałem, że Tania, ta trenująca na jego sali, cały czas się nie poddaje. - powiedział z uśmiechem.

- Ej no. Nie stać mnie. Jestem dziany, ale nie aż tak. Popytasz się? Paru kandydatów powinno się znaleźć.

- Spoko. Rozumiem. Ten gość musi zarabiać sporo, bo ma z tuzin samochodów, salę i super lokum w centrum. Słyszałem plotę, że z Ruskiem się ostatnio zaczęli do siebie odzywać. Wiesz coś o tym? - zapytał najemnik.

- Potwierdzam. Ale nie plotkuję. Co najwyżej dyskutuję o wspólnych znajomych przy wódce. Dobra. Czas zastrzelić parę złych kartonów.

- Ja strzelam w czarnowłosych i zielonowłosych, a ty w czerwonowłosych i łysych. - powiedział snajper. - No co. Tak ich oznakowali aby wprowadzić w akcji “błyskotliwe myślenie”. - zaparodiował głos Josepha.

- To rasizm. Czerwonowłosi to prawie jak czerwonoskórzy. Lecimy z koksem.


Pustynie w dzisiejszych czasach ciężko znaleźć. Może na Mojave. Jednak pustkowia są czymś co rozciąga się wszędzie. Od Hegemonii do Frontu. Od Nowego Jorku do ruin Los Angeles. Wszędzie. A te nie różniły się niczym od innych. Przyroda przyjęła to co kiedyś należało do człowieka. Pobocze porastała trawa, sięgająca dla dorosłego mężczyzny do pasa po to tylko by ustąpić miejsca jałowej ziemi na której nic nie urośnie. W mroku nocy przemykali mieszkańcy tej niegościnnej ziemi. Dla jednych były to zwierzęta dla innych bestie. Dla kogoś kto urodził się przed wojną były żywym koszmarem, czymś co powinno pojawiać się tylko na ekranie telewizora najnowszej superprodukcji grozy. Gdzieniegdzie ciągle stary świat walczył z nowym. Kikuty prętów podtrzymujących niegdyś bilbord, ruiny stacji benzynowych, rancz i moteli. Wszystko w ruinie. Jeszcze trochę, chwila, parę dziesiątków lat, a ziemia i je pochłonie. Podobnie jak resztkę drogi, niegdyś wielkiej autostrady łączącej wielkie aglomeracje, teraz były to tylko płaty asfaltu gdzieniegdzie przebijające się przez piasek i ziemię. Właśnie po takiej drodze jechał samochód. Właśnie do jednej z takich ruin. W mroku rozcinanym brutalnie tylko przez światła auta. Nie było można poznać marki samochodu, jakiś jeep, tyle tylko można było być pewnym.

Kierowca zatrzymał pojazd na starym parkingu. Ruiny, które kiedyś mogły pełnić dowolną funkcję, czy to restauracji dostarczającej jedzenia dla wiecznie śpieszących się podróżnych, czy motelu dający im odpoczynek, mogły być teraz bardzo niebezpiecznym miejscem. Nawet najlepszy z łowców bestii nie mógłby wymienić wszystkiego co mogło się w nich zagnieździć. Mutacje postępowały zbyt szybko.

Z jeepa wyszedł mężczyzna. Był sam co wydawało się samobójstwem, na pustkowiach mało kto odważył się nocować inaczej niż zgraną, doświadczoną i świetnie uzbrojoną gromadą. Głównie głupcy i samobójcy. Do niedawna wielu przylepiało mu tę pierwszą etykietę. Ale nie teraz, był jedną z osób z którymi trzeba się liczyć w NJ. Michael Morgan, Dexter Ranner czy Dustin Valentine... Był znany pod wieloma imionami.

Najemnik wysiadł i zatrzasnął drzwi. Rozejrzał się jednak wzrok człowieka nie mógł przebić ciemności. Otworzył tylne drzwi i wyciągnął przedmiot. Podłużny, w lepszym świetle można by wyraźnie rozróżnić kształt lufy, magazynku, chwytu pistoletowego i składanej kolby. Chwilę ważył go w dłoniach po czym odłożył go na tylne siedzenie. Wielu by znowu przypięło mu etykietę głupca a nawet samobójcy. Jednak nie wiedzieli czegoś. Mężczyzna czekał na spotkanie. Wiedział, że ruiny od dawna są obstawione. Przez drapieżników będących u szczytu drabiny łowca-ofiara. Urodzonych w różnych miejscach, nawykłych do zabijania. Wyszkolonych przez psychopatyczną rosyjską komandoskę. Uzbrojonych w najlepszy przedwojenny sprzęt udoskonalony przez Posterunek. Obserwujących okolicę w noktowizji i termowizji. Śledzących każdy ruch na skomplikowanych urządzeniach stworzonych przez naukowców Wędrownego Miasta dla swoich najlepszych ludzi. Jeżeli ktoś zabiłby tych morderców-wyrzutków to on nie miałby z tym kimś szans. Znał swoje możliwości i wiedział, że nie jest aż tak dobry mimo przedwojennego wojskowego przeszkolenia, siedmiu lat życia na tych pustkowiach z karabinu i morderczym treningom jakim się ostatnio poddawał.

Zamiast karabinu wziął torbę, zwykłą sportową torbę i zarzucił ją sobie na ramię. Zatrzasnął i te drzwi. Uniósł, w dziwnie nie pasującym do niego, spokojnym geście rękę. Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie, którzy obstawiali ten teren byli zawodowcami, nie rozpraszali się. Ale w ich psychopatycznych umysłach morderców pojawiła się radość. Bo wrócił do nich on. Mężczyzna nie był świetnym strzelcem czy saperem. Mimo pewnego talentu do radzenia sobie z ludźmi i w tym nie był mistrzem. Ale tu chodziło o co innego. Gallup. Jedynej bitwie starego typu, gdzie wybuchy pocisków moździerzowych rosjaśniały noc. Gdy człowiek walczył z człowiekiem. Nie ganger z gangerem. Nie banda najemników. Żołnierze z żołnierzami. Kiedyś bracia przywykli do walczenia ramię w ramię. Ta bitwa odbiła się szerokim echem w światku zawodowców. Nie mówiło się o niej po barach przy piwie. Ale czasem ktoś rzucił: byłem Tam. Nie zdarzył się cwaniak, który dwa razy udawałby weterana spod Gallup. Wszyscy umierali. A Ci prawdziwi... Byli darzeni szacunkiem, niezależnie po której stronie walczyli. Nawet gdy było się szczylem świeżo zrekrutowanym przez Posterunek lub wyszkolonym przez Rusków to było się Kimś. Jeżeli widziało się tę tragedię na własne oczy... A mężczyzna był kimś takim, świeżo, bo niecały rok wcześniej wybudzonym hibernatusem. Ale podobnie jak mordercy, którzy teraz go chronili zabijał i był gotowy umrzeć za Nią. To czyniło ich bliższym niż rodzina.

Najemnik ruszył nieśpiesznym krokiem za ruiny budynku, przyświecając sobie latarką wyjętą z torby. W końcu znalazł stos drewna, obok leżał jego zapas. Wszystko było przygotowane włącznie z rozpałką, ale on ją wygarnął i użył swojej. Wyciągnął książkę, oprawioną w skórę, bez tytułu. Powoli, z wyraźnym wahaniem na początku wyrywał stronę za stroną. Wszystkie były pokryte równym, czytelnym, ręcznym pismem. Przez ostatni czas to była jego odskocznia. Tak samo jak alkohol, seks i papierosy. Ognisko zapłonęło chłonąc relację z niedawnej akcji. Akcji, której konsekwencje gdyby wyliczyć zabrałyby wiele stron.


Zobaczył w końcu w ciemności czerwień. Czerwień jej płaszcza, tuż nad nim, w ciemności żarzył się czerwony punkt. Gdy podeszła bliżej mężczyzna dostrzegł znaną, pięćdziesięcioletnią twarz oszpeconą paskudną blizną po poparzeniach chemią. Cygaro, podobnie jak płaszcz jej znak rozpoznawczy.
Jego anioł stróż, jedyna przyjaciółka. Uśmiechnął się i wyciągnął papierosa. Odpalił go zapalniczką. Żarową, znalezioną w biurku swojego poprzednika. Zaciągnął się z przyjemnością palacza. Jednak, gdy się odezwał głos miał przyjemny dla ucha, nieskażony jeszcze nikotyną. Musiał palić od niedawna.

- Witaj Fry Face.

Nazywanie jej tym przydomkiem było przywilejem dostępnym nielicznym. Nie każdy z Rusków mógł go użyć i zachować wszystkie zęby. Ale on mógł. Tych dwoje, różnych ludzi od dawna łączyła przyjaźń.

- Witaj. - powiedziała pewnym tonem, z wyraźnym akcentem Fry Face. - Wiele się pozmieniało... - stwierdziła, a Morgan wiedział, że wie więcej niż mógłby przypuszczać.

- Jeden wielki pieprznik. Napijemy się?

- Pewnie. - powiedziała Fry Face. - To mnie Collins powinien przekazać kondolencje, wiesz? - zapytała kobieta.

Mężczyzna wyciągnął z torby jedną z butelek. Odkręcił i podał kobiecie.

- Mówisz o tym pieprzonym teatrzyku z flagą i z masą ludzi? Gdzie samozwańczy władca ruin mówił frazesy i składał kondolencje na ręce największego pijaka i dziwkarza po tej stronie Missisipi?

Mężczyzna odgiął do tyłu korpus i oparł się na wyprostowanych rękach. Spojrzał w niebo.

- Znałaś go? Tak naprawdę?

- Poznałam go jakiś miesiąc po jego wybudzeniu. Wystarczy? - zapytała. - A nazwanie Ciebie największym dziwkarzem i pijakiem byłoby komplementem. - dodała Valentina. - Znałam go i... mimo iż nigdy się do końca nie zgadzaliśmy zawsze było nam po drodze.

Najemnik zaciągnął się papierosem i bez słowa przejął butelkę i wypił stawiając ją przy ognisku.

- Był fanatykiem, a wspomina go zabójczyni i tchórz. Czy to nie ironia?

- Co nie? - rzuciła przekonująco. - Coś Ci jednak powiem. NY bez niego nie będzie taki sam. Jego fanatyzm był najbardziej pozytywnym jaki dotąd spotkałam. I nie zawsze taki był... - dodała chwytając butelkę i wlewając w siebie parę solidnych łyków. - Co planujesz? - zapytała jakby nie miała o tym pojęcia.

- Upić się w towarzystwie przyjaciółki wspominając umarłych i filozofując.

- Ty pijaku... - z jej ust to był komplement. - Pewnie przez ostatnie dni wypiłeś litry. Słyszę. - dodała z naturalnym jej tonem. - Szkoda Borysa. Fred miał go pilnować, ale znam naszego informatora. Był nie do upilnowania...

Najemnik wzruszył ramionami.

- Szybki był jednym człowiekiem. A tamtych było więcej. Co teraz moja piękna przyjaciółko? Co teraz moja jedyna przyjaciółko?

- Teraz? Upijemy się, pogadamy i będziemy żyć dalej. - powiedziała Fry Face patrząc w ogień i znowu sięgając po butelkę. - Ktoś od nich to przeżył?

- Touche. Wiem o trzech. I potrzebuję rady i pomocy. Znowu.

Mężczyzna też chwilę wpatrywał się w ogień.

- Pierwszy to ich szef. Nawszczepiany skurwiel. Ariszkoft. Wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy, oczy niebieskie, bez zarostu, cybernetyczna łapa od barku, bardzo niski głos, blizna na szyi... Przed wojną był ochroniarzem szkolonym przez służby wywiadowcze i organizacje zajmujące się ochroną wybitnych ludzi, jak BOR, ale dla bogatych i sławnych. Ochraniał bardzo ważnego gościa z wiedzą na temat broni atomowej, biologicznej, z łbem jak sklep. Drugi to Fiodor. Snajper z Europy, ponoć tu przypłynął. Wysoki, szczupły, ma dopalacz, włosy krótkie brązowe, oczy różnego koloru, żylaście zbudowany, ciemna karnacja skóry. Świetnie wyszkolony i z dopalaczem, ale gorszy niż Szybki. Mówił, że uratował kiedyś kogoś kto należał do Fok i dostał dwa medale honoru. Jeden zostawił mi. Odszedł od nich pod koniec.

Mężczyzna wyciągnął coś z kieszeni i podał Rosjance.

- Trzeci... To ich zwiadowca. Też mrożonka. Ponoć bardzo dobry. Według Szakala pracował tam, bo nie miał innego wyjścia. Mam go zostawić w spokoju jeżeli chce pomocy Jerycho.

- Spotkałeś tego ostatniego? Wiesz jak ma na imię? Jak wygląda? Może ktoś od was coś wie? - zapytała przyglądając się odznaczeniu Fry Face. - Zamierzasz skorzystać z pomocy Szakala?

- Widziałem jego zdjęcie. Mówią na niego Eryk. A co do Szakala... Nie wiem czy mam inne wyjście. Wątpię by ludzie Collinsa ich namierzyli a nie chcę czekać aż tamci namierzą mnie. Wiesz, że mnie porwali? Chcieli żywcem. Za to, że pokrzyżowałem im szyki w FA. Znali pod tamtym pseudonimem. Co radzisz?

- Mogę Ci pomóc i namierzyć szefa. W grupie i z zaskoku nawet jak będzie lepszy niż myślimy chłopaki dadzą mu radę. - powiedziała po chwili zastanowienia. - Wydaje mi się, że problemy mogą być z pozostałą dwójką. Z tego co wiem dobrzy snajperzy potrafili ginąć na nieokreślony czas tak samo dobrze jak zwiadowcy. Spierdolili Ci ludzie, którzy znają się na swojej robocie. Myślisz, że po odejściu będą chcieli Ciebie znaleźć? - zapytała Valentina.

Mężczyzna uśmiechnął się. Wziął tęgi łyk i zapalił następnego papierosa.

- Ariszkof na pewno. Popsułem jego plan i wyrżnąłem mu ludzi. Pozostała dwójka... Według Szakala Eryk da nam spokój. Ale zabiłbym skurwiela, strzelał do mnie. Niby w kamizelkę, ale kulka i tak przeszła. Trochę w bok i bym zdechnął. Ale bez Szakala pewnie nie dorwę Fiodora, a ten sam mi się nie nawinie. A mam rachunki do wyrównania.

- Zajmiemy się największym zagrożeniem. - powiedziała Rosjanka. - Ich boss nim jest. Pozostałą dwójkę zostawimy, bo możemy ich szukać po całych pieprzonych Stanach. Strzelam, że żaden z nich nie upił się zaraz po akcji, a spierdalał i maskował się jak tylko potrafi. A jak Jerycho mówi, że ktoś jest bardzo dobry to lepiej niech Rusek załatwi Ci ochronę. Dobrą. Nie jednego czy dwóch ludzi, a co najmniej siedmiu...

- Po co mi ochrona? Fiodor jakby nie chciał mi odpuścić to by nie leżał z półcalówką obserwując naszą akcje i nie zostawił swojej najcenniejszej pamiątki. A Eryk... To już zależy na ile Szakal ma racje. Nie bierzesz jednego pod uwagę Fry Face. To są ludzie. Zawodowcy i maniacy adrenaliny. Nie osiądą w jakiejś dziurze. Przyczają się a potem znowu zaczną robić. A wtedy o nich usłyszę. Za rok, dwa czy dziesięć. Znowu zaczną się upijać i chodzić na dziwki.

- Czas działa na naszą korzyść. Nie zapominaj w jakim żyjemy świecie. - powiedziała kobieta biorąc kolejne parę łyków. - Jak są zupełnie sami zginą. Czy istnieje możliwość, że ta dwójka połączy siły? Czy ten snajper chciałby współpracować z Erykiem i na odwrót? - zapytała.

- Dowiem się jak Szakal wróci. Fiodor na pewno zdezerterował wcześniej. Wszystko jest możliwe.

- Czysto teoretycznie wyobraź sobie, że wypuszczam mojego najlepszego snajpera i zwiadowcę. Daje im parę dni czasu, a następnie wysyłam resztę aby ich znaleźli i zabili. Oczywiście o moich ludziach wiem wszystko, a na temat tamtych wiemy obecnie bardzo niewiele. A mimo iż o swoich wiem po szyję zastanów się... Jakie by były szanse, że znaleźlibyśmy tak wyszkolonych ludzi, którzy się przed nami specjalnie ukrywają? - zastanowiła się. - Mamy ten plus, że tamci ukrywają się nie przed nami. Mogliby nie skojarzyć wcale moich ludzi...

- Valentina z całym szacunkiem i przyjaźnią jaką Ciebie darzę... Jesteś żołnierzem. Ja nie, nie w głębi ducha. Jestem lekkoduchem, pijakiem, dziwkarzem i niespełnionym nauczycielem. I dlatego popełniasz jeden błąd. Ja nie chce za nimi leźć w pustynię, cenię swoje życie. Będę budował sobie renomę i znajomości. A oni muszą z czegoś żyć. W końcu zaczną pracować. Przy ich umiejętnościach prędko usłyszę, że wrócili. Poczekam jeszcze. I jeszcze. A potem gdy będą siedzieli pijani po odebraniu wypłaty, z ręką na cyckach jakiejś laski wejdę z drzwiami w dwudziestu chłopa. I zginą. Ale masz racje Ariszkoft kryje się przed Duchami i Collinsowcami, nie przed Wami.

Mężczyzna nie podziękował, zamiast tego z lekkim ukłonem przepił do komandoski.

- Oby tylko twoja rosnąca reputacja nie trafiła wcześniej do tej dwójki... - powiedziała przyjmując podziękowanie.
- Siła psychopatów tacy jak oni leży w tym, że ciężko przewidzieć co zrobią. Więc nie mierz ich swoją miarą. Liczę, że nie dożyją następnego waszego spotkania...

- Rozmawiałaś z Szybkim?

- Rozmawiałam. - odpowiedziała natychmiastowo. - Jak coś tak wstrząsnęło nim to musiało być całkiem gorąco. Nie chodzi mi o trupy, a o to kto padł. Chyba od dawna nie był tak blisko śmierci...

Najemnik bez słowa, energicznie sięgnął po flaszkę biorąc duży łyk. Odstawił ją mocno i zaciągnął się papierosem. Chwilę palił wpatrując się w ogień. Widać było, że już go bierze.

- Kurwa! Valentina! Miałem jedno zadanie! Ocalić ich. Przeżyła dwójka. Nie wiadomo ile pociągnie, Alex jest na skraju załamania nerwowego. Reszta zmarła zaraz po tym jak dostała drugą szansę.

Znowu się napił. Kontynuował raptem zmęczonym głosem.

- To mnie dręczy. Nie duch Małego czy Lunety. Nie to, że z Fredem prawie tam zdychaliśmy parę razy. My się z tym liczyliśmy. My znaliśmy zasady gry.

- Oni mieli szanse większe niż każdy świeżo po wybudzeniu. - powiedziała niemal bez emocji. - Jak z tej dwójki coś będzie to odniesiesz sukces. - dodała. - I właśnie dlatego, że tak się tym zająłeś, to o Tobie pomyślałam, gdy Mały powiedział o komorach. Gdyby wybudził ich ktokolwiek inny skończyliby gorzej. Bez nadziei. A wiesz jaki odsetek mrożonek żyje dłużej niż pierwszy rok. Dokładnie wiesz...

- On swoimi zajął się lepiej. Luneta, Zadyma, Nancy dostali drugą szansę. A oni... Wiesz co? Mogłem ich tu zostawić. Wszystkich. Wyruszyć tylko w piątkę. Może wtedy tamci by żyli a jak nie... To przynajmniej ginęli by tylko ludzie, którzy walczyli za swoją sprawę.

- Nie jesteś nim. Uwierz, że to co on przeszedł ty mogłeś wyczytać jedynie w książkach. A to czy wszyscy jego wybudzeni przeżyli skąd wiesz? Ja wiem, że było inaczej... I wiem też, że po śmierci jego podopiecznych jego fanatyzm jedynie się nasilał. Mówiłam mu to samo co powiem teraz Tobie. Po co ich trzymać w izolacji jak sami sobie by nie poradzili? Przywiązałbyś się do nich, a po pewnym czasie zginęliby zupełnie jak teraz. Bo nawet ludzie w pełni przystosowani do tego świata giną. Tacy jak Borys...

Przez pustkowia poniósł się śmiech. Mężczyzna, gdy tylko się uspokoił przepił do kobiety z uśmiechem.

- I kto to mówi? Był hibernatus, którego rok trzymałaś przy sobie. Do którego się przywiązałaś. I którego nie chciałaś dopuścić do walki. Ale on za Tobą poszedł w koszmar. I przeżył. Może rok by im wystarczył, przyswajania informacji o świecie, stopniowego przewartościowania swoich zasad i norm moralnych. I po siedmiu latach by spotkali się ze mną gdzieś na pustkowiach.

- To był dzieciak, nie żołnierz. - rzuciła Valentina. - Lekkoduch, dziwkarz i pijak. - dodała. - Myślę, że pół roku normalnym ludziom spokojnie wystarczy na takie przystosowanie jakie on osiągnął w rok. - zaśmiała się. - A na poważnie to wysyłając tak małą grupę na tamtych i my mielibyśmy straty. Spisałeś się lepiej niż mogłeś. A gdybyście pojechali tam w 5-6 osób żadna mrożonka by nie zginęła, ale nikt by nie wrócił. Umarliby Rusek i reszta, a Ciebie zostawiliby sobie na koniec. W końcu chcieli Ciebie żywcem. Wiem jak to brzmi, ale Twoje życie jest warte dla mnie życia paru nie przystosowanych mrożonek, przyjacielu...

Mężczyzna uśmiechnął się, pokręcił lekko głową.

- Tego nie wiemy. Jakbyśmy nie musieli na nich uważać mogłoby być inaczej. Jedna z mrożonek do tego miała w sobie pluskwę. A może bez nich bym tam nie ruszył? A może bym jak zawsze spadł na cztery łapy.

- Bez McCain’a nie mielibyście szans. - powiedziała Rosjanka. - Jego ludzie są dobrzy, ale wzięliście ich zbyt mało. Mogę się założyć, że gdyby nie wy to Paul wysłałby tam więcej swoich ludzi. Po akcji u Maurycego pewnie każdy z was chciał im odpłacić...

- Tak. To ta akcja pchnęła mnie na te tory. Ale Ty o tym wiesz.

Najemnik zaśmiał się.

- Rozmawialiśmy o zmarłych przyjaciołach, o zabójstwie, którego chcemy dokonać, o tym co mogło być i o tym co było. Jak ja uwielbiam wódkę...
 
Lechu jest offline  
Stary 21-02-2014, 22:20   #179
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Z podziękowaniami dla graczy i czytelników...


Alex i Jerycho pojawili się w okolicy Jabłka na dzień przed ceremonią. Kwaśna mina tropiciela, zmęczenie i złość walczące o dominację były widocznie nie tylko w jego ostatnim dialogu z Alex, ale też w samym zachowaniu. Nie zarzucał sobie, że to przez niego trupów było tyle, ale po prostu był wkurwiony. Wkurwiony tym, że jako jedyny znał drogę do grobu wielu z nich. Znał drogę, na której wykrwawiali się jego towarzysze i cholernie mocno był przekonany - nawet jak na członka Warhead High - że mógł zwyczajnie odmówić. Powiedzieć głośno, wyraźnie, nie znosząc sprzeciwu: Nie. Nie zrobił tego, bo nie wiedział co to za dane...

Cobin nie miała wiele czasu na ogarnięcie się po podróży. Musiała zrobić wiele. Zameldować się w bazie, zobaczyć co z rannymi, zmienić ubranie, kurować pęcherze i w końcu... odprężyć się nawet jak zamiast gorącej kąpieli z bąbelkami czekał ją jedynie szybki, zimny prysznic.

Adam nie do końca mógł pogrążyć się w wirze pracy, ale wielu ludzi wokół niego bardzo by chciało aby tak się właśnie stało. Mało kto - może tylko Morgan, który czytał jego akta - wiedział jak mocną ma psychikę. Nie był zwykłym, szarym mechanikiem w obszarpanym podkoszulku z wielką plamą smaru na mięśniu piwnym. Kiedyś był kimś zupełnie innym. Twardym, zimnokrwistym kimś, ale jak zdążył zobaczyć w tym świecie... ten psychol zwany życiem nadal potrafił się z niego śmiać. Nawet po tym co przeszedł. Nawet tak daleko od domu.


Jak nie trudno się domyślić mechanik zanim był gotów grzebać towarzyszy broni ratował tych, których ratować mógł i powinien. Tłoki, cylindry, wzmocnienia, koła... Wszystko na czym się znał zajmowało mu czas niemal aż do samej chwili pogrzebu. Zdawałoby się, że po skończonej pracy zdołał jedynie wczołgać się na górę, wykąpać, wyspać i... już musieli wyjeżdżać.

Reggie, Wolf, Thomson... Wiele ostatnio czasu spędził w świecie najemników. Popijawa urządzona przez Morgana dla ludzi Duchów i podwładnych Sirrasa na długo zostanie w jego pamięci. Mimo iż stracił starych przyjaciół Wolf czuł, że już niedługo zyska nowych. Mimo iż był twardy jak żelbetonowy kloc to straty bolały nawet jego. Jak zobaczył Ruska z niskoprofilowym wizjerem na stale wczepionym w jego łeb zaśmiał się nerwowo, ale w głębi duszy był rad, że kumpel znowu widzi i... że żyje. Po postrzale w ten pusty, uparty garnek.

Ze wspomnień nie dało się też wymazać Jeffa - najbardziej spokojnego z poznanych tu ludzi - oraz Małego, który był jedynym człowiekiem w NY, w którego ubraniach Wolf się topił. Schodząc na dół do samochodu, patrząc w oczy Nancy i na plecy Ruska idącego przodem Reggie czuł charakterystyczny zapach ich bazy. Woń domu. Miejsca, które Michael McCain starał się uczynić tak bliskim podobnym mu z przeszłości.

Morgan czekał już na dole. Palił fajka rozmawiając z Laurą i Andrzejem. Odjebał się jak mało kiedy. Szakal po przyprowadzeniu Alex szybko zniknął, ale zapewnił go, że pojawi się już wkrótce. Obiecał, że będzie gotowy aby załatwić ich sprawy na długo przed tym jak on upora się ze wszystkimi sprawami Duchów i Collinsowa. Fred miał wyjechać z Jabłka zaraz po tym jak wytrzeźwieje co też uczynił. Valentine, Morgan, a nawet Ranner nie zapomną miny jaką miał Szybki kiedy Sirras z uśmiechem poklepał go po plecach życząc powodzenia. Miłości z tego nie będzie, ale chyba coś brnęło ku lepszemu...


Corin Bradock nie spodziewał się takiej pobudki jaką zgotował mu Maurycy. Głośna muzyka w języku którego kowboj za nic nie mógł znać, ciepłe żarcie, cholernie zimne piwo i... gość czekający od dobrych kilku minut. Cruz jako saper należał jednak do cierpliwych. Dziwnie pokornym wzrokiem patrzał na Bradocka zwracając też uwagę na swój bezręki tors.

Żarcie i picie było dobre, podobnie jak propozycja jaką miał dla niego John. Chciał zacząć jego szkolenie zaraz po tym jak otrzyma od Pana Prezydenta nowe ręce. Bradock był bardzo zdziwiony. Nie zdążył dobrze odsapnąć, przetrawić informacji, a legendarny saper musiał go opuścić. "Szef" jak niegdyś mawiano na Maurycego przyprowadził Joannę, która tej nocy obudziła się ze snu i zapowiedział, że jadą na pogrzeb. Musiała być na silnych lekach. Na jej twarzy było widać rozpacz i zmieszanie. Dla niej minęły zaledwie godziny, ale z świata, w którym żyła nie tak dawno nie pozostało już niemal nic...




Bryan Nez Navajo, Gregory Martin, Julianne Pullman, Tyler Jefferson, Michael McCain, Robert Hopkins... Lśniące w słońcu czarne trumny Duchów stały nad głębokimi grobami. Mało kto z zebranych widział przed wojną prawdziwy, wojskowy pogrzeb. Może Morgan, może Rhotax, pewnie niemal cała reszta tylko na filmach. Trębacz, trzech werblistów, drużyna galowa z pocztem sztandarowym, kompania honorowa, niesione symbolicznie odznaki, ordery, odznaczenia, wieńce, wiązanki i należąca im się salwa honorowa. Było niemal tak jak przed wojną. Tak jak obiecał Collins...

Mimo iż miasto cały czas było szare, wypełnione szkłem, mgłą, hałasem pracujących hut i zgiełkiem to w tej jednej chwili wszystko wyglądało jakby czas stanął w miejscu, a słońce zawieszone wysoko nad chmurami z siłą tytana oświetlało ceremonię przebijając się przez cały syf zawieszony między niebem a ziemią. I wbrew temu co było mówione: Byli tu wszyscy...

Był Prezydent, szefowie Departamentów, Rektor uniwersytetu i oni. Ludzie, którzy ich znali i którzy wraz z nimi byli ciałem i duchem podczas tej ostatniej bitwy. Szybki miał w dupie, że powinien być już dziesiątki mil stąd. Stał blisko Morgana nie spuszczając wzroku z trumny przed którą na ławie leżało najwięcej odznaczeń. Trumny Małego. Był tam Cruz. Bez rąk, ze zdeptanym ego, ale nadal silnym, pewnym spojrzeniem. Był Sirras i jego ludzie. W końcu ich bracia też polegli. Był Maurycy, którego przyjaciele swoją wierność przypłacili życiem.

Natalie Brown nie kryła łez. Wsparta na ramieniu Morgana nie wytrzymała kiedy Rusek i AJ przyczepiali odznaczenia na trumnie Hopkinsa. Łkała cicho przerywając na chwilę przed tym jak w eterze rozbrzmiał silny, pewny głos Paula Collinsa. Prezydent mówił o poświęceniu, o ofierze, o bohaterach. Wspominał każdego znanego mu człowieka ubolewając nad faktem, że nie znał każdego ze zmarłych osobiście. Swojej przemowy nie skończył szybko pozwalając sobie przerwać Ruskowi, Sirrasowi oraz Maurycemu. Każdy z nich mówił o zmarłych tak dobrze, że gdyby żywe wspomnienia mogły ożywiać trumny stałyby puste. Puste jednak nie były, a życie płynęło i miało płynąć dalej...


Każdy z nich miał coś do zrobienia. Jakiś cel do którego dążył z całych sił. Alexandra Cobin chciała poznać ten świat, bo zrozumiała, że aby przeżyć musi się przystosować. Wiedziała, że nie będzie to łatwe. Wiedziała, że zanim zacznie poprawnie oceniać odległość na bezkresnej pustyni, zanim zacznie skutecznie polować, odnosić sukcesy w poszukiwaniach wody może upłynąć wiele dni, a nawet tygodni. Zanim na dobre wyleczyła swoje odciski pojawił się Szakal, który ten jeden raz złamał zakaz i wszedł do Yorku. Chciał odwiedzić groby przyjaciół. Mimo iż chciał dla niej najlepiej nie ułatwiał jej. Dawał ciężkie - dla niej niemal niewykonalne - zadania. Wymagał jak od rosłego chłopa z przyrodzeniem po kostki, ale... po tygodniach pracy Alex wiedziała, że harówka się opłaciła. Była dla niej szansa. Bynajmniej nie widziała już tego świata w odcieniach szarości. Widziała ludzi, którzy oddaliby biedniejszym ostatnią parę butów, widziała takich, którzy wypruliby flaki z tych ostatnich oraz tych całkiem obojętnych. Pustynie, ruiny, dżungle, a nawet rzekę. Może ta ostatnia przypominała ściek, którym płyną beczki z radioaktywnymi odpadami, ale... na pewno nie narzekała na brak przygód. I przez długi czas narzekać nie będzie.

Adam Kowalski. Kostuch. Nie wiedzieć kiedy w okolicy pojawił się starszy od niego o mnogość zim gość wypytujący o niego z niemałą werwą. Nie do odtworzenia jest mina jaką miał mechanik kiedy ciekawski się przedstawił. Tony "Kowal" Kowalski - podróżnik. Niegdyś czarna owca rodu pochodzącego z Polski, a osiadłego w okolicach Detroit teraz szukający krewnych. Jego brat. Mimo iż na kalkulatorze się wszystko zgadzało Adam nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jak w tym świecie ktoś mógł dożyć tak sędziwego wieku podróżując? Odpowiedź znalazła się sama na nieodległym parkingu. Jak twierdził Kowal gangerzy, mutanty oraz mniejsze maszyny pięknie się rozbijali o płytę pancerną jego przerobionego wozu strażackiego. Okazało się, że łóżko, lodówka turystyczna z chłodnym piwem i konie mechaniczne mieściły się w tym azylu niemal nie zajmując miejsca. Nic tylko szukać krewnych...

Reggie Thomson. Wolf. Frontowy rzeźnik nie długo grzał miejsce szybko rzucając się w wir szkoleń jakie zafundował mu Rusek, Morgan oraz cała pobliska zgraja nowych kumpli. Nie wiedzieć czemu on, jego świnie - jak nazywał swoje karabiny maszynowe - i ich mali koledzy - różnego kalibru - nie potrafili zatrzymać się ani na chwilę. Jako jeden z głównych operatorów grupy brał udział we wszystkim co się działo. Nie chciał nawet pamiętać o tym jak z obrażeniami korpusu był zmuszony siedzieć na wózku. Wolał zapomnieć o tym, że mógł już nie chodzić. Chciał żyć pełnią i czerpać z tego koryta całymi garściami, a jak się da ładować do plecaka na wynos. To, że zupełnie inaczej interpretował to "czerpanie" od większości ludzi to już całkiem inna sprawa. Póki co na nadmiar wolnego czasu nie narzekał...

Corin Bradock. Nie wiedzieć nawet kiedy zaczął szkolenie jakie obiecał mu bogatszy o cybernetyczne ręce Cruz. Na początku jego mentor niemal umyślnie nie wysadził ich w powietrze konstruując bombę, którą "na żywo" miał za zadanie rozbroić kowboj. Bradock wiedział, że było blisko, ale John miał nerwy ze stali. Wierzył w niego i jak mawiał: Nawet kiedy nie wiesz co robisz nie daj tego po sobie poznać. To wywołuje panikę u innych. Dobrze mu mówić. Corin z radością podziwiał jak Maurycy rozkręca nowy interes w NY, a Joanna... chyba się coraz bardziej ku niemu zbliżała. Lubił ją, bo miała poukładane w głowie jak mało która w tym zakichanym świecie. No i póki co nie narzekała aby rzucił zabawę z pirotechniką, a od kiedy zaczęli z Cruzem w ruinach zaczęło się robić coraz bardziej bombowo. I to czasem dosłownie.

Co w tym czasie robił Morgan? Lepiej było zapytać czego on nie robił! Rekrutował ludzi, organizował szkolenia wewnątrz i poza bazą, układał dokładne umowy z Collinsem, załatwiał umocnienia do budynku i wozów, standaryzował broń, sprzęt i amunicję. Wraz z Ruskiem pracowali nad specjalnym pakietem podstawowych szkoleń i nie ważne czy ktoś był rusznikarzem, kucharzem, kierowcą czy żołnierzem swoje potrafić musiał. Kiedy Michael spotkał Freda ten się śmiał, że zwykle mniej zapracowany sanitariusz chce mu chyba odbić ksywkę. Morgan nieumyślnie, ale powoli, systematycznie zbliżał się do poziomu organizacji jaki był za czasów Małego. A może nawet miał szansę wynieść Duchy Przeszłości jeszcze wyżej niż za czasów bohaterskiego McCaina?

 
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172