Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2014, 11:28   #178
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Owoc współpracy Szarleja oraz MG...

Zapukałem i po zaproszeniu wszedłem do środka.

- Cześć. Przepraszam, że nie mogłem wcześniej poświęcić Ci dłuższego czasu. Ale... - wykonałem nieokreślony ruch ręką, coś jak rozłożenie bezradnie tylko jednej. - Powinienem. Jak się trzymasz?

Morgan zobaczył, że bez sklejonych krwią i potem włosów i w lekkim makijażu kobieta wygląda bardzo apetycznie. Gdy zejdą siniaki z jej twarzy będzie idealnie.

- Cześć. - powiedziała Laura. - Nie ma sprawy. Wiem, że macie dużo na głowie, z Nancy i resztą. Jak się trzymam? - zapytała przewracając oczami. - Staram się jakoś to ogarnąć. Zrozumieć co się stało jak spałam i jak to się wszystko potoczyło dalej. Wytłumaczyć sobie, że wybudzili mnie źli ludzie, a ci dobrzy pojawili się dużo później...

- Fajnie jakby było tak łatwo w życiu, prawda?

- Bardzo fajnie. Ja jednak nie miałam ani fajnie, ani... Może teraz coś się zmieni. - powiedziała z nadzieją. - Wyglądacie na porządnych ludzi. I będę mogła wykładać na uniwerku. - dodała ucieszona.

- Właśnie o tym chciałem pogadać.

Zająłem miejsce na przeciwko.

- Znaczy nie o uniwerku. Pracowałaś wcześniej dla rządu?

- Firma, a raczej wielka firma, w której pracowałam była podwykonawcą Armii. Pomagaliśmy przy konstrukcji bomb, gazu bojowego, rakiet i ładunków wybuchowych. - powiedziała Laura bez dumy w głosie. - Nie po to tyle studiowałam aby robić coś takiego, ale mój ojciec był tam głównym udziałowcem. To było jego wielkie marzenie.

- Nie zrozum mnie źle Lauro... NJ to obecnie najbezpieczniejsze i najnormalniejsze miejsce. Niestety z całym syfem starej normalności. Rządem, policją, bezpieką i wojem. Korupcją. Ta ostatnia osobiście mi jest na rękę, ale nie o moich wcześniejszych wybrykach miałem mówić. Collins będzie chciał żebyś pomogła w laboratoriach. Udało mi się załatwić czas na Twoją aklimatyzacje i formalne zostanie pod opieką Duchów, ale tego nie unikniemy. Chciałem prosić żebyś była ostrożna. Twoja wiedza o produkcji BMR jest dla jaśnie oświeconego protektora zbłąkanych amerykańskich duszyczek bardzo cenna.

- Dobrze. - powiedziała kiwając głową żywo dziewczyna. - Dostanę prywatnego ochroniarza? - zapytała. - Przed wojną ojciec mi takiego załatwił, ale nie wiem czy miał mnie chronić czy wpakować we mnie ołów jakby chcieli mnie porwać...

Uśmiechnąłem się. Tak... Siedem lat zabijania, a przede wszystkim nie dawania się zabić spaczyły moje poczucie humoru.

- Jak chcesz. Ale wolałbym uniknąć tej drugiej opcji więc poprzestańmy na pierwszej. Jaki ma być?

- Hmm... - rudowłosa udała zamyśloną i oparła podbródek na dłoniach. - Jakieś metrosiemdziesiąt, czarnowłosy, nie więcej jak 30 lat i koniecznie zielone oczy... - zaśmiała się. - Najważniejsze aby był szybszy od ewentualnego zamachowca. I sprawny. Fizycznie i umysłowo. Aby się nie kojarzył z tymi, od których mnie zabraliście...

- Znam jednego, który pasowałby idealnie. Szkoda, że nie jest panem swojego czasu... Wiesz? Tęsknię za czasami zaraz po moim przebudzeniu. Odejść z pięknością u boku w stronę zachodzącego słońca.

- Pewnie musiało Ci być ciężko. - powiedziała Laura. - A przede mną to wszystko... Boję się tego i jestem ciekawa naraz.

- Wszyscy musieliśmy nauczyć się żyć od nowa. Na innych zasadach. Ale jest niepisana zasada, że pomagamy sobie razem. Świat jest pełen innych cudów, na miejsce tych, które straciliśmy. Kaniony Arizony pod władaniem przyrody. Vegas w blasku którego w jedną noc z żebraka można stać się milionerem, a potem znowu żebrakiem. Posiadłości szlachty z Appalachów, cuda techniki Wędrownego Miasta...

- Czym jest Wędrowne Miasto? - zapytała zaciekawiona techniką kobieta.

- Słyszałaś już o Molochu?

- Podsłuchałam. Mówiliście już o nim w domu tamtych. - powiedziała dziewczyna.

- Posterunek, czy też Wędrowne Miasto to odpowiedzi ludzi na niego. Jeżeli maszyna jest w stanie kogoś nienawidzić to właśnie ich. Skąd się wzięli... Jedni mówią, że to byli wojskowi, pozbawieni po wojnie dowództwa. Jeszcze inni utrzymują, że pochodzą z bunkra, w którym skryły się najtęższe umysły starego świata. Ha... Słyszałem też, że są to iluminacji. Stare dobre teorie spiskowe. Jednak jak Posterunek powstał to nie jest ważne. Do Wędrownego Miasta należą nie tylko żołnierze, a i naukowcy, spece jak teraz się mówi. Będziesz musiała przyswoić nowomowę. Są w ciągłym ruchu, całe miasto ciężarówek, pojazdów wojskowych... Potrafią być raz tu, raz tam, żeby Moloch ich nie namierzył. Co jest zdumiewające to postęp techniczny jakiego dokonali. Nowojorczycy to w głównej mierze rzemieślnicy, odtwarzają to co zostało po starej cywilizacji. Posterunek natomiast to artyści. Ciągle udoskonalają starą technikę. Elektronikę, wszczepy, broń, pojazdy... Wielu z walczących na Froncie to ich postępowi zawdzięcza życie. Szybki mógłby więcej Ci opowiedzieć. Pochodzi stamtąd.

- Niesamowite. - powiedziała Laura. - To muszą być wspaniali ludzie. - dodała nieco rozmarzona. - Jest gdzieś w USA jeszcze elektrownia atomowa? - zapytała.

- Vegas ma reaktor atomowy, chodzą plotki o głowicach, które posiada NJ i Posterunek. Słyszałem też plotki o wiosce powstałej wokół starej rosyjskiej łodzi z napędem atomowym.

- Naprawdę mają reaktor? - zapytała podniecona kobieta. - Jaki typ? BWR czy PWR? Czym go chłodzą? Używają otwartego czy zamkniętego układu chłodziwa...

Zaśmiałem się.

- Mogę Ci zacytować parę książek, ale nie są o fizyce jądrowej. Rozmawiasz z prostym żołnierzem. Z Nan porozmawiaj, ona lepiej się zna na tej czarnej magii.

- Ok, ok. - powiedziała. - Ona chyba średnio mnie lubi. Może po czasie się przekona...

- Wiele ostatnio przeszła. Jej bliscy zmarli. Ale nie łapmy smętów, ostatnio jak złapałem to z Fredem przez dwa dni nie trzeźwiałem. Chcesz zobaczyć miasto? Póki z AJem nie załatwimy Ci ochroniarza będę musiał wystarczyć.

- Cóż... Przewiozłeś mnie przez pustynię pełną przerośniętych skorpionów więc paru biednych ludzi w ruinach raczej nie sprawi zagrożenia. - powiedziała klepiąc Morgana w ramię.

- To zabieraj torebkę i ruszamy w tany.


Nie przywykłem do marnowania pocisków do strzelania w tarcze. Cóż... Teraz spałem na ich całej górze, a AJ odwiedzał ją regularnie. Ugadałem się z nim na trening i wziąłem z magazynu najnowsze XM żeby zobaczyć co Rusek w nim widzi. I trochę innego sprzętu jakbym zmienił zdanie. Skinął mi głową.

- Siemka mnichu.

- Jo wodzu. - powiedział udając indiański akcent.

Morgan zobaczył, że AJ zabrał klamkę FiveSeveN i karabin M4. Bardzo fajną konwersję szynową swoją drogą.


- Ale Ty Szakal się maskujesz... Myślałem, że to AJ. A tak serio to daj mi fory, raz, że nie jestem Sokole Oko, a dwa nigdy nie strzelałem z tego gówna bez kolby.

- Spokojnie. Ja w ogóle rzadko strzelam. - powiedział trzymając karabin lufą do głowy. - Dobra. To było głupie. - dodał zabezpieczając broń. - Zabił się na strzelnicy... Już bym chciał widzieć jak byś to tłumaczył Sirrasowi. - zaśmiał się.

- Ej! Mam już zakaz pokazywania się w Vegas, Appalachach i paru mniejszych miasteczkach. Nie chcę musieć jeszcze stąd spieprzać.

Wyciągnąłem papierosy i poczęstowałem snajpera. Snajper wziął fajkę od razu sięgając po ogień.

- Szlachta. - rzekł wyciągając zapalniczkę żarową i odpalając najpierw Morganowi potem sobie.

Skinąłem głową w podziękowaniu.

- Jesteś drugą osobą, którą poznałem po wojnie i używa żarówki. A co do szlachty... Khem. Za bardzo skorzystałem z gościny jednego barona. A raczej jego córki. Wiesz... Błędy młodości.

- Takie błędy to ja mogę popełniać dzień w dzień. Pamiętam jak wczoraj jak Luneta prawie mi jajek nie urwał, jak chciałem potańcować z Nancy w jednym lokalu. - snajper spojrzał w niego. - Bystry był z niego gość. Ocenił mnie po wyglądzie i nie pomylił się wiele...

- Nasza seksowna Pani Doktor może niejednemu zawrócić w głowie. Wiem o co biega.

- Ale wiesz... Jak bym był już jednym z was rozumiem, że kto lepszy ten lepszy? - zapytał z dziwnym uśmiechem.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

- Stary... Nikt Ci nie powiedział? Kurwa. Cudowna armia Wujka Sama. Wczoraj Rhotax osobiście podpisał zgodę na wcześniejsze skończenie służby ze wszystkimi plusami wiążące się z narażaniem tyłka za kraj. Kontrakt z nami to formalność. A co do Nan to wiesz... Pewnie. Fair play. Kumpelska rywalizacja. Ale nie zapomnij kto Ci płaci na koniec miesiąca.

- Tak, tato. - powiedział snajper drapiąc się po wytatuowanym policzku. - Cieszę się na tę współpracę. - dodał. - To jak? Chcesz sprawdzić czy nie bierzesz kota w worku? - powiedział uderzając w karabin i zwalniając wyrzutnik łusek.

- Tego to jestem pewien. Lecimy tylko ostatnia sprawa. Też chodzi o seksowną Panią Doktor ale tą z wilgotną piwnicą.

- He? Coś z nią nie tak? - zapytał snajper sprawdzając klamkę w kaburze.

- Potrzebuję dla niej anioła stróża. A znasz miejscowych lepiej. Kogoś kto nie będzie wtyczką, a przy tym będzie profesjonalistą i będzie ją chronił, a nie jak my gapił się na tyłek. Da radę?

- Czyli szukasz kogoś kto jest zajęty i nie skrewi w razie czego? - zapytał.

- Może być też gejem, eunuchem albo po prostu poważnie podchodzić do pracy. Ma być dobry. Laura to łakomy kąsek.

- Znam jedynie jedną osobę spełniającą podane kryteria. Jake. Ten wielki czarnuch. Kiedyś był szefem ochrony w Fortepianie. Do tego jest szefem zmiany przy ochronie ALTARa. No i trenuje dłużej niż my żyjemy w tym świecie. Interesują go wyłącznie czarne dupki. Chociaż... Słyszałem, że Tania, ta trenująca na jego sali, cały czas się nie poddaje. - powiedział z uśmiechem.

- Ej no. Nie stać mnie. Jestem dziany, ale nie aż tak. Popytasz się? Paru kandydatów powinno się znaleźć.

- Spoko. Rozumiem. Ten gość musi zarabiać sporo, bo ma z tuzin samochodów, salę i super lokum w centrum. Słyszałem plotę, że z Ruskiem się ostatnio zaczęli do siebie odzywać. Wiesz coś o tym? - zapytał najemnik.

- Potwierdzam. Ale nie plotkuję. Co najwyżej dyskutuję o wspólnych znajomych przy wódce. Dobra. Czas zastrzelić parę złych kartonów.

- Ja strzelam w czarnowłosych i zielonowłosych, a ty w czerwonowłosych i łysych. - powiedział snajper. - No co. Tak ich oznakowali aby wprowadzić w akcji “błyskotliwe myślenie”. - zaparodiował głos Josepha.

- To rasizm. Czerwonowłosi to prawie jak czerwonoskórzy. Lecimy z koksem.


Pustynie w dzisiejszych czasach ciężko znaleźć. Może na Mojave. Jednak pustkowia są czymś co rozciąga się wszędzie. Od Hegemonii do Frontu. Od Nowego Jorku do ruin Los Angeles. Wszędzie. A te nie różniły się niczym od innych. Przyroda przyjęła to co kiedyś należało do człowieka. Pobocze porastała trawa, sięgająca dla dorosłego mężczyzny do pasa po to tylko by ustąpić miejsca jałowej ziemi na której nic nie urośnie. W mroku nocy przemykali mieszkańcy tej niegościnnej ziemi. Dla jednych były to zwierzęta dla innych bestie. Dla kogoś kto urodził się przed wojną były żywym koszmarem, czymś co powinno pojawiać się tylko na ekranie telewizora najnowszej superprodukcji grozy. Gdzieniegdzie ciągle stary świat walczył z nowym. Kikuty prętów podtrzymujących niegdyś bilbord, ruiny stacji benzynowych, rancz i moteli. Wszystko w ruinie. Jeszcze trochę, chwila, parę dziesiątków lat, a ziemia i je pochłonie. Podobnie jak resztkę drogi, niegdyś wielkiej autostrady łączącej wielkie aglomeracje, teraz były to tylko płaty asfaltu gdzieniegdzie przebijające się przez piasek i ziemię. Właśnie po takiej drodze jechał samochód. Właśnie do jednej z takich ruin. W mroku rozcinanym brutalnie tylko przez światła auta. Nie było można poznać marki samochodu, jakiś jeep, tyle tylko można było być pewnym.

Kierowca zatrzymał pojazd na starym parkingu. Ruiny, które kiedyś mogły pełnić dowolną funkcję, czy to restauracji dostarczającej jedzenia dla wiecznie śpieszących się podróżnych, czy motelu dający im odpoczynek, mogły być teraz bardzo niebezpiecznym miejscem. Nawet najlepszy z łowców bestii nie mógłby wymienić wszystkiego co mogło się w nich zagnieździć. Mutacje postępowały zbyt szybko.

Z jeepa wyszedł mężczyzna. Był sam co wydawało się samobójstwem, na pustkowiach mało kto odważył się nocować inaczej niż zgraną, doświadczoną i świetnie uzbrojoną gromadą. Głównie głupcy i samobójcy. Do niedawna wielu przylepiało mu tę pierwszą etykietę. Ale nie teraz, był jedną z osób z którymi trzeba się liczyć w NJ. Michael Morgan, Dexter Ranner czy Dustin Valentine... Był znany pod wieloma imionami.

Najemnik wysiadł i zatrzasnął drzwi. Rozejrzał się jednak wzrok człowieka nie mógł przebić ciemności. Otworzył tylne drzwi i wyciągnął przedmiot. Podłużny, w lepszym świetle można by wyraźnie rozróżnić kształt lufy, magazynku, chwytu pistoletowego i składanej kolby. Chwilę ważył go w dłoniach po czym odłożył go na tylne siedzenie. Wielu by znowu przypięło mu etykietę głupca a nawet samobójcy. Jednak nie wiedzieli czegoś. Mężczyzna czekał na spotkanie. Wiedział, że ruiny od dawna są obstawione. Przez drapieżników będących u szczytu drabiny łowca-ofiara. Urodzonych w różnych miejscach, nawykłych do zabijania. Wyszkolonych przez psychopatyczną rosyjską komandoskę. Uzbrojonych w najlepszy przedwojenny sprzęt udoskonalony przez Posterunek. Obserwujących okolicę w noktowizji i termowizji. Śledzących każdy ruch na skomplikowanych urządzeniach stworzonych przez naukowców Wędrownego Miasta dla swoich najlepszych ludzi. Jeżeli ktoś zabiłby tych morderców-wyrzutków to on nie miałby z tym kimś szans. Znał swoje możliwości i wiedział, że nie jest aż tak dobry mimo przedwojennego wojskowego przeszkolenia, siedmiu lat życia na tych pustkowiach z karabinu i morderczym treningom jakim się ostatnio poddawał.

Zamiast karabinu wziął torbę, zwykłą sportową torbę i zarzucił ją sobie na ramię. Zatrzasnął i te drzwi. Uniósł, w dziwnie nie pasującym do niego, spokojnym geście rękę. Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie, którzy obstawiali ten teren byli zawodowcami, nie rozpraszali się. Ale w ich psychopatycznych umysłach morderców pojawiła się radość. Bo wrócił do nich on. Mężczyzna nie był świetnym strzelcem czy saperem. Mimo pewnego talentu do radzenia sobie z ludźmi i w tym nie był mistrzem. Ale tu chodziło o co innego. Gallup. Jedynej bitwie starego typu, gdzie wybuchy pocisków moździerzowych rosjaśniały noc. Gdy człowiek walczył z człowiekiem. Nie ganger z gangerem. Nie banda najemników. Żołnierze z żołnierzami. Kiedyś bracia przywykli do walczenia ramię w ramię. Ta bitwa odbiła się szerokim echem w światku zawodowców. Nie mówiło się o niej po barach przy piwie. Ale czasem ktoś rzucił: byłem Tam. Nie zdarzył się cwaniak, który dwa razy udawałby weterana spod Gallup. Wszyscy umierali. A Ci prawdziwi... Byli darzeni szacunkiem, niezależnie po której stronie walczyli. Nawet gdy było się szczylem świeżo zrekrutowanym przez Posterunek lub wyszkolonym przez Rusków to było się Kimś. Jeżeli widziało się tę tragedię na własne oczy... A mężczyzna był kimś takim, świeżo, bo niecały rok wcześniej wybudzonym hibernatusem. Ale podobnie jak mordercy, którzy teraz go chronili zabijał i był gotowy umrzeć za Nią. To czyniło ich bliższym niż rodzina.

Najemnik ruszył nieśpiesznym krokiem za ruiny budynku, przyświecając sobie latarką wyjętą z torby. W końcu znalazł stos drewna, obok leżał jego zapas. Wszystko było przygotowane włącznie z rozpałką, ale on ją wygarnął i użył swojej. Wyciągnął książkę, oprawioną w skórę, bez tytułu. Powoli, z wyraźnym wahaniem na początku wyrywał stronę za stroną. Wszystkie były pokryte równym, czytelnym, ręcznym pismem. Przez ostatni czas to była jego odskocznia. Tak samo jak alkohol, seks i papierosy. Ognisko zapłonęło chłonąc relację z niedawnej akcji. Akcji, której konsekwencje gdyby wyliczyć zabrałyby wiele stron.


Zobaczył w końcu w ciemności czerwień. Czerwień jej płaszcza, tuż nad nim, w ciemności żarzył się czerwony punkt. Gdy podeszła bliżej mężczyzna dostrzegł znaną, pięćdziesięcioletnią twarz oszpeconą paskudną blizną po poparzeniach chemią. Cygaro, podobnie jak płaszcz jej znak rozpoznawczy.
Jego anioł stróż, jedyna przyjaciółka. Uśmiechnął się i wyciągnął papierosa. Odpalił go zapalniczką. Żarową, znalezioną w biurku swojego poprzednika. Zaciągnął się z przyjemnością palacza. Jednak, gdy się odezwał głos miał przyjemny dla ucha, nieskażony jeszcze nikotyną. Musiał palić od niedawna.

- Witaj Fry Face.

Nazywanie jej tym przydomkiem było przywilejem dostępnym nielicznym. Nie każdy z Rusków mógł go użyć i zachować wszystkie zęby. Ale on mógł. Tych dwoje, różnych ludzi od dawna łączyła przyjaźń.

- Witaj. - powiedziała pewnym tonem, z wyraźnym akcentem Fry Face. - Wiele się pozmieniało... - stwierdziła, a Morgan wiedział, że wie więcej niż mógłby przypuszczać.

- Jeden wielki pieprznik. Napijemy się?

- Pewnie. - powiedziała Fry Face. - To mnie Collins powinien przekazać kondolencje, wiesz? - zapytała kobieta.

Mężczyzna wyciągnął z torby jedną z butelek. Odkręcił i podał kobiecie.

- Mówisz o tym pieprzonym teatrzyku z flagą i z masą ludzi? Gdzie samozwańczy władca ruin mówił frazesy i składał kondolencje na ręce największego pijaka i dziwkarza po tej stronie Missisipi?

Mężczyzna odgiął do tyłu korpus i oparł się na wyprostowanych rękach. Spojrzał w niebo.

- Znałaś go? Tak naprawdę?

- Poznałam go jakiś miesiąc po jego wybudzeniu. Wystarczy? - zapytała. - A nazwanie Ciebie największym dziwkarzem i pijakiem byłoby komplementem. - dodała Valentina. - Znałam go i... mimo iż nigdy się do końca nie zgadzaliśmy zawsze było nam po drodze.

Najemnik zaciągnął się papierosem i bez słowa przejął butelkę i wypił stawiając ją przy ognisku.

- Był fanatykiem, a wspomina go zabójczyni i tchórz. Czy to nie ironia?

- Co nie? - rzuciła przekonująco. - Coś Ci jednak powiem. NY bez niego nie będzie taki sam. Jego fanatyzm był najbardziej pozytywnym jaki dotąd spotkałam. I nie zawsze taki był... - dodała chwytając butelkę i wlewając w siebie parę solidnych łyków. - Co planujesz? - zapytała jakby nie miała o tym pojęcia.

- Upić się w towarzystwie przyjaciółki wspominając umarłych i filozofując.

- Ty pijaku... - z jej ust to był komplement. - Pewnie przez ostatnie dni wypiłeś litry. Słyszę. - dodała z naturalnym jej tonem. - Szkoda Borysa. Fred miał go pilnować, ale znam naszego informatora. Był nie do upilnowania...

Najemnik wzruszył ramionami.

- Szybki był jednym człowiekiem. A tamtych było więcej. Co teraz moja piękna przyjaciółko? Co teraz moja jedyna przyjaciółko?

- Teraz? Upijemy się, pogadamy i będziemy żyć dalej. - powiedziała Fry Face patrząc w ogień i znowu sięgając po butelkę. - Ktoś od nich to przeżył?

- Touche. Wiem o trzech. I potrzebuję rady i pomocy. Znowu.

Mężczyzna też chwilę wpatrywał się w ogień.

- Pierwszy to ich szef. Nawszczepiany skurwiel. Ariszkoft. Wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy, oczy niebieskie, bez zarostu, cybernetyczna łapa od barku, bardzo niski głos, blizna na szyi... Przed wojną był ochroniarzem szkolonym przez służby wywiadowcze i organizacje zajmujące się ochroną wybitnych ludzi, jak BOR, ale dla bogatych i sławnych. Ochraniał bardzo ważnego gościa z wiedzą na temat broni atomowej, biologicznej, z łbem jak sklep. Drugi to Fiodor. Snajper z Europy, ponoć tu przypłynął. Wysoki, szczupły, ma dopalacz, włosy krótkie brązowe, oczy różnego koloru, żylaście zbudowany, ciemna karnacja skóry. Świetnie wyszkolony i z dopalaczem, ale gorszy niż Szybki. Mówił, że uratował kiedyś kogoś kto należał do Fok i dostał dwa medale honoru. Jeden zostawił mi. Odszedł od nich pod koniec.

Mężczyzna wyciągnął coś z kieszeni i podał Rosjance.

- Trzeci... To ich zwiadowca. Też mrożonka. Ponoć bardzo dobry. Według Szakala pracował tam, bo nie miał innego wyjścia. Mam go zostawić w spokoju jeżeli chce pomocy Jerycho.

- Spotkałeś tego ostatniego? Wiesz jak ma na imię? Jak wygląda? Może ktoś od was coś wie? - zapytała przyglądając się odznaczeniu Fry Face. - Zamierzasz skorzystać z pomocy Szakala?

- Widziałem jego zdjęcie. Mówią na niego Eryk. A co do Szakala... Nie wiem czy mam inne wyjście. Wątpię by ludzie Collinsa ich namierzyli a nie chcę czekać aż tamci namierzą mnie. Wiesz, że mnie porwali? Chcieli żywcem. Za to, że pokrzyżowałem im szyki w FA. Znali pod tamtym pseudonimem. Co radzisz?

- Mogę Ci pomóc i namierzyć szefa. W grupie i z zaskoku nawet jak będzie lepszy niż myślimy chłopaki dadzą mu radę. - powiedziała po chwili zastanowienia. - Wydaje mi się, że problemy mogą być z pozostałą dwójką. Z tego co wiem dobrzy snajperzy potrafili ginąć na nieokreślony czas tak samo dobrze jak zwiadowcy. Spierdolili Ci ludzie, którzy znają się na swojej robocie. Myślisz, że po odejściu będą chcieli Ciebie znaleźć? - zapytała Valentina.

Mężczyzna uśmiechnął się. Wziął tęgi łyk i zapalił następnego papierosa.

- Ariszkof na pewno. Popsułem jego plan i wyrżnąłem mu ludzi. Pozostała dwójka... Według Szakala Eryk da nam spokój. Ale zabiłbym skurwiela, strzelał do mnie. Niby w kamizelkę, ale kulka i tak przeszła. Trochę w bok i bym zdechnął. Ale bez Szakala pewnie nie dorwę Fiodora, a ten sam mi się nie nawinie. A mam rachunki do wyrównania.

- Zajmiemy się największym zagrożeniem. - powiedziała Rosjanka. - Ich boss nim jest. Pozostałą dwójkę zostawimy, bo możemy ich szukać po całych pieprzonych Stanach. Strzelam, że żaden z nich nie upił się zaraz po akcji, a spierdalał i maskował się jak tylko potrafi. A jak Jerycho mówi, że ktoś jest bardzo dobry to lepiej niech Rusek załatwi Ci ochronę. Dobrą. Nie jednego czy dwóch ludzi, a co najmniej siedmiu...

- Po co mi ochrona? Fiodor jakby nie chciał mi odpuścić to by nie leżał z półcalówką obserwując naszą akcje i nie zostawił swojej najcenniejszej pamiątki. A Eryk... To już zależy na ile Szakal ma racje. Nie bierzesz jednego pod uwagę Fry Face. To są ludzie. Zawodowcy i maniacy adrenaliny. Nie osiądą w jakiejś dziurze. Przyczają się a potem znowu zaczną robić. A wtedy o nich usłyszę. Za rok, dwa czy dziesięć. Znowu zaczną się upijać i chodzić na dziwki.

- Czas działa na naszą korzyść. Nie zapominaj w jakim żyjemy świecie. - powiedziała kobieta biorąc kolejne parę łyków. - Jak są zupełnie sami zginą. Czy istnieje możliwość, że ta dwójka połączy siły? Czy ten snajper chciałby współpracować z Erykiem i na odwrót? - zapytała.

- Dowiem się jak Szakal wróci. Fiodor na pewno zdezerterował wcześniej. Wszystko jest możliwe.

- Czysto teoretycznie wyobraź sobie, że wypuszczam mojego najlepszego snajpera i zwiadowcę. Daje im parę dni czasu, a następnie wysyłam resztę aby ich znaleźli i zabili. Oczywiście o moich ludziach wiem wszystko, a na temat tamtych wiemy obecnie bardzo niewiele. A mimo iż o swoich wiem po szyję zastanów się... Jakie by były szanse, że znaleźlibyśmy tak wyszkolonych ludzi, którzy się przed nami specjalnie ukrywają? - zastanowiła się. - Mamy ten plus, że tamci ukrywają się nie przed nami. Mogliby nie skojarzyć wcale moich ludzi...

- Valentina z całym szacunkiem i przyjaźnią jaką Ciebie darzę... Jesteś żołnierzem. Ja nie, nie w głębi ducha. Jestem lekkoduchem, pijakiem, dziwkarzem i niespełnionym nauczycielem. I dlatego popełniasz jeden błąd. Ja nie chce za nimi leźć w pustynię, cenię swoje życie. Będę budował sobie renomę i znajomości. A oni muszą z czegoś żyć. W końcu zaczną pracować. Przy ich umiejętnościach prędko usłyszę, że wrócili. Poczekam jeszcze. I jeszcze. A potem gdy będą siedzieli pijani po odebraniu wypłaty, z ręką na cyckach jakiejś laski wejdę z drzwiami w dwudziestu chłopa. I zginą. Ale masz racje Ariszkoft kryje się przed Duchami i Collinsowcami, nie przed Wami.

Mężczyzna nie podziękował, zamiast tego z lekkim ukłonem przepił do komandoski.

- Oby tylko twoja rosnąca reputacja nie trafiła wcześniej do tej dwójki... - powiedziała przyjmując podziękowanie.
- Siła psychopatów tacy jak oni leży w tym, że ciężko przewidzieć co zrobią. Więc nie mierz ich swoją miarą. Liczę, że nie dożyją następnego waszego spotkania...

- Rozmawiałaś z Szybkim?

- Rozmawiałam. - odpowiedziała natychmiastowo. - Jak coś tak wstrząsnęło nim to musiało być całkiem gorąco. Nie chodzi mi o trupy, a o to kto padł. Chyba od dawna nie był tak blisko śmierci...

Najemnik bez słowa, energicznie sięgnął po flaszkę biorąc duży łyk. Odstawił ją mocno i zaciągnął się papierosem. Chwilę palił wpatrując się w ogień. Widać było, że już go bierze.

- Kurwa! Valentina! Miałem jedno zadanie! Ocalić ich. Przeżyła dwójka. Nie wiadomo ile pociągnie, Alex jest na skraju załamania nerwowego. Reszta zmarła zaraz po tym jak dostała drugą szansę.

Znowu się napił. Kontynuował raptem zmęczonym głosem.

- To mnie dręczy. Nie duch Małego czy Lunety. Nie to, że z Fredem prawie tam zdychaliśmy parę razy. My się z tym liczyliśmy. My znaliśmy zasady gry.

- Oni mieli szanse większe niż każdy świeżo po wybudzeniu. - powiedziała niemal bez emocji. - Jak z tej dwójki coś będzie to odniesiesz sukces. - dodała. - I właśnie dlatego, że tak się tym zająłeś, to o Tobie pomyślałam, gdy Mały powiedział o komorach. Gdyby wybudził ich ktokolwiek inny skończyliby gorzej. Bez nadziei. A wiesz jaki odsetek mrożonek żyje dłużej niż pierwszy rok. Dokładnie wiesz...

- On swoimi zajął się lepiej. Luneta, Zadyma, Nancy dostali drugą szansę. A oni... Wiesz co? Mogłem ich tu zostawić. Wszystkich. Wyruszyć tylko w piątkę. Może wtedy tamci by żyli a jak nie... To przynajmniej ginęli by tylko ludzie, którzy walczyli za swoją sprawę.

- Nie jesteś nim. Uwierz, że to co on przeszedł ty mogłeś wyczytać jedynie w książkach. A to czy wszyscy jego wybudzeni przeżyli skąd wiesz? Ja wiem, że było inaczej... I wiem też, że po śmierci jego podopiecznych jego fanatyzm jedynie się nasilał. Mówiłam mu to samo co powiem teraz Tobie. Po co ich trzymać w izolacji jak sami sobie by nie poradzili? Przywiązałbyś się do nich, a po pewnym czasie zginęliby zupełnie jak teraz. Bo nawet ludzie w pełni przystosowani do tego świata giną. Tacy jak Borys...

Przez pustkowia poniósł się śmiech. Mężczyzna, gdy tylko się uspokoił przepił do kobiety z uśmiechem.

- I kto to mówi? Był hibernatus, którego rok trzymałaś przy sobie. Do którego się przywiązałaś. I którego nie chciałaś dopuścić do walki. Ale on za Tobą poszedł w koszmar. I przeżył. Może rok by im wystarczył, przyswajania informacji o świecie, stopniowego przewartościowania swoich zasad i norm moralnych. I po siedmiu latach by spotkali się ze mną gdzieś na pustkowiach.

- To był dzieciak, nie żołnierz. - rzuciła Valentina. - Lekkoduch, dziwkarz i pijak. - dodała. - Myślę, że pół roku normalnym ludziom spokojnie wystarczy na takie przystosowanie jakie on osiągnął w rok. - zaśmiała się. - A na poważnie to wysyłając tak małą grupę na tamtych i my mielibyśmy straty. Spisałeś się lepiej niż mogłeś. A gdybyście pojechali tam w 5-6 osób żadna mrożonka by nie zginęła, ale nikt by nie wrócił. Umarliby Rusek i reszta, a Ciebie zostawiliby sobie na koniec. W końcu chcieli Ciebie żywcem. Wiem jak to brzmi, ale Twoje życie jest warte dla mnie życia paru nie przystosowanych mrożonek, przyjacielu...

Mężczyzna uśmiechnął się, pokręcił lekko głową.

- Tego nie wiemy. Jakbyśmy nie musieli na nich uważać mogłoby być inaczej. Jedna z mrożonek do tego miała w sobie pluskwę. A może bez nich bym tam nie ruszył? A może bym jak zawsze spadł na cztery łapy.

- Bez McCain’a nie mielibyście szans. - powiedziała Rosjanka. - Jego ludzie są dobrzy, ale wzięliście ich zbyt mało. Mogę się założyć, że gdyby nie wy to Paul wysłałby tam więcej swoich ludzi. Po akcji u Maurycego pewnie każdy z was chciał im odpłacić...

- Tak. To ta akcja pchnęła mnie na te tory. Ale Ty o tym wiesz.

Najemnik zaśmiał się.

- Rozmawialiśmy o zmarłych przyjaciołach, o zabójstwie, którego chcemy dokonać, o tym co mogło być i o tym co było. Jak ja uwielbiam wódkę...
 
Lechu jest offline