Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2014, 23:58   #21
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Felipa stała w paraliżującym bezruchu, otoczona plątaniną czarnych jak smoła myśli i oskarżycielskich podszeptów.
"Nie powinnaś była wyjeżdżać. To po części twoja wina. Wujek ci ufał, liczył na ciebie. Ale Felipa potrafi tylko uciekać, z miejsca w miejsce, na ślepo. Sądziłaś, że co? Możesz żyć normalnie, hombre, rodzinny van, grille z sąsiadami i złoty labrador. Zmyłaś się niczego z wujkiem nie konsultując, nie żebrząc o jego błogosławieństwo a teraz on nie żyje... A dał ci wszystko co masz. Przygarnął cię kiedy nikt inny nie chciał. Zawdzięczasz mu wszystko i już nigdy nie spłacisz tego długu. "
Gapiła się w żeliwne cmentarne wrota ściskając w dłoni bukiet białych kalii. Znajomy głos docierał do niej jak zza grubej szyby, niewyraźny i zniekształcony i dopiero po chwili zarejestrowała obecność Hana.
Wsiadła do limuzyny ufnie, bez cienia oporów. Przez łzy wyszeptała jego imię by po chwili obejmować go z emfazą za szyję i przyciskać mokry policzek do jego policzka.
- Nie dociera jeszcze do mnie carino... Był nam jak padre. A my... nie zrobiliśmy nic... - musiał wyczuć ukryty w słowach wyrzut sumienia.
Objął ją także, nie mogąc zatrzymać tego prostego gestu. Zrobił to jednak krótko, jakby gwałtownie, po azjatycku. Zamknął drzwi, Brick został na zewnątrz, ale nie przeszkadzało mu to, póki pozostawali blisko.

Wreszcie go puściła, usiadła na przeciwko niknąc niemal na szerokiej skórzanej kanapie, wydawała się wyjątkowo drobna i bezradna.
- Wiesz, że nie opowiem się przeciwko tobie. Jestem z wami, z tobą i Jinem. Jestem z The Rustlers...

- Nie spodziewaliśmy się. Staliśmy się zbyt pewni. - warknął prawie, wściekłym tonem. Nie na nią. Może na siebie. W końcu on był ochroniarzem Li, a ton nie pozostawiał wątpliwości co do tego, czy wierzy w naturalną śmierć staruszka. - Wiem, Felipa. Jakbym myślał inaczej, nie byłoby mnie tu.
Limuzyna była duża, ale nie wielka. Podkreślała status, ale w razie czego nie utrudniała na przykład ucieczki, jak bywało z tymi długimi, pokracznymi pojazdami.
- Jin-Tieo jest za słaby. Zbyt bierny. Jest świetny w tym co robił. I tak powinno zostać. The Rustlers muszą działać. Wywrzeć zemstę, pokonać wrogów.

- Estoy de acuerdo por completo - pokiwała energicznie przyznając mu rację, przynajmniej częściową. - To nie do pomyślenia, że w ciągu połowy miesiąca zepchnięto nas do defensywy. Masz rację, śmierć wujka trzeba pomścić a Free Souls wyrugować z naszej dzielnicy, wyrwać z korzeniami. To nie przypadek. Śmierć bossa Rustlersów i ich pojawienie. Ten wewnętrzny rozłam jest im szalenie na rękę, hm? Na tyle, że uważam, że mogli być jego przyczyną. Sam też nie wierzysz w naturalne przyczyny zgonu, prawda? Wujek był na to za cwany, w normalnych okolicznościach pożyłby dłużej niż ja i ty. Ale stało się... Teraz jednak jeśli ty, Jin i Meatboy będziecie skakać sobie do gardeł to oni tylko skorzystają. Nie czas aby szarpać się o władzę i dzielić skórę na niedźwiedziu. Musicie współdziałać i dobrać się im do dupy, tak to widzę Han - zaczęła obszukiwać kieszenie płaszcza w poszukiwaniu papierosów.

Spojrzenie, którym ją obdarzył, mówiło wiele i nic. Odchylił się gwałtownie w tył, ruszał się nienaturalnie szybko co mogło zdradzać podskórne technologiczne wspomaganie.
- Jin się boi. Nie chce uderzyć niewinnych. A ja mówię, by zniszczyć wszystkich, którzy wystąpili przeciw nam. Meatboy. On nie słucha - wściekle potrząsnął głową. - Nie słucha. Chce rozkazywać. Wie, że wielu pójdzie za nim. Zdobył za dużo sławy, tam na granicach. Teraz to wychodzi. Ma mnie za tępego pacana - warknął. - The Rustlers przepadną, jeśli to on zostanie bossem.

Felipa tylko westchnęła. Ostatnie czego chciała to polityka podczas pogrzebu wujka Li. Ale nie dało się od tego uciec. Całą dzielnicę pogrąży wojna, czy jej się to podało czy nie. Pytanie brzmiało czy ona, Felipa, może jakoś załagodzić jej przebieg.
- Posłuchaj Han - nachyliła się i ujęła jego chłodną smukłą dłoń. - Jin nie jest tchórzem. Jest po prostu ostrożny. Był ci jak brat przez te wszystkie lata, nie obracaj się przeciwko niemu. Wierzę, że dojdziecie do porozumienia. A co do Meatboya... Pozwól mi z nim pomówić. Przekonam go, że wasza trójka musi się zjednoczyć, przynajmniej do czasu aż dzielnica znów nie będzie należała do The Rustlers. Każdy z was widzi zagrożenie ze strony Free Souls. A Blood Boys to dodatkowy cierń, który prędzej czy później wbije się wam z stopy. Powściągnijcie grę o tron, bo gdy jeden z was wykończy konkurencje może się zorientować, że nie ma już czym zarządzać.

Uspokoił się trochę. Ciężko powiedzieć, czy to jej spokojny głos, dłoń a może zmasowany atak jej nowiutkich wszczepów. Felipa potrafiła wpływać na ludzi i podsuwać im swoje sugestie aby brali je za własne.
- Nie chcę walczyć z Jin-Tieo. Ale ten Meatboy... - obnażył zęby w geście iście drapieżnego zwierza. - Zagryzłbym go, gdybym nie wiedział, że to przyniesie więcej szkody. On cię prawie nie zna. Co zdziałasz? Nikt z nas nie odda mu władzy, a jemu zależy na tym chyba bardziej niż na zjednoczeniu. Chce coś dla siebie.

- I coś mu obiecam. Przekonam. Wynegocjuję wam najlepsze warunki. Ale teraz ty i Jin musicie trzymać się razem. Osobno nic nie ugracie, dobrze wiesz. Zostawcie mi Meatboya ale obiecaj, że nie podniesiesz ręki na Jina. Jak pozbędziemy się Free Souls i ugruntujemy na powrót pozycję Rustlersów... wtedy jeszcze raz przemyślimy kwestię Meatboya. Ale na razie go potrzebujemy. Żadnej wewnętrznej wojny, bien? - oparła się wygodnie zarzucając szpilki od Jimmiego Choo na przeciwległą kanapę. Czuła zmęczenie i rozpierający smutek. Trąciła czubkiem buta jego udo. - Nie masz jakiegoś zioła? Do przypalenia? Coś lekkiego, ot, na skołowane nerwy?

Han nie był empatyczny, nie zmieniał świata na lepsze, ani nie służył jako wyrzut sumienia. Sięgnął pod marynarkę, wstrzymując się w pół ruchu.
- Nie powinniśmy. Li by tego nie chciał. Po pogrzebie.
Ponownie spojrzał w okno, miał minę człowieka, który wie, że mówiła prawdę lecz jednocześnie zupełnie nie wierzy, że to może wyjść.
- Nie zabronię ci z nim gadać. Ale uważaj. My jesteśmy rodziną, on tylko pracownikiem - miała wrażenie, że zęby zgrzytnęły.
Na parking podjeżdżały kolejne samochody. Wychodzili z nich ludzie, których kojarzyła lepiej lub mniej. Większość twarzy była znajoma, ale zaproszonych też nie było wielu.

- Que sea como quieras - przystała na jego sugestie. - Po ceremonii zapalimy, choć nie jestem pewna czy wszczepy filtrujące nie poskąpią mi chwili relaksu. Wpakowali we mnie mierda drogie wielofunkcyjne żelastwo żebym pozostała czysta jak łza - rozłożyła przepraszająco ręce aby wrócić zaraz do obracania złotego krążka na serdecznym palcu. - Chodźmy. I przywitaj się z Jinem, por favor.

Wyszedł, już bez słowa. Zwykle mówił najmniej jak się dało, nawet jak ponosiły go emocje potrafił się streszczać. Dziś w sumie był wyjątkowy dzień. Brick czekał w tym samym miejscu. Z jednego z samochodów wysiadał właśnie Jin-Tieo, podpierając się na czarnej rzeźbionej lasce zwieńczonej głową chińskiego smoka. Wymienił uścisk dłoni z Hanem, skinął Felipie. Nie padły żadne słowa, gdy przez bramę przejechało coś na kształt konwoju. Cztery czarne vany wywołały warknięcie Hana. Jin wytłumaczył.
- Meatboy i jego najwierniejsi ludzie jak sądzę. Nawet tu próbuje pokazać, że jest silny i się nie ugnie.

* * *

Muzyka

Bullet dotarł na ceremonię spóźniony. Ubrany po wojskowemu co mówiło wszem i wobec, że się na to specjalnie nie szykował, ot wpadł przelotem, prawie na pewno wyrywając się prosto z roboty. Mogłaby przysiąc, że pod obszerną kurtką ma spluwę, i to nie z kategorii tych kieszonkowych. Potężny Murzyn górował o wysokość głowy ponad tłumem przez który się przebijał niespecjalnie dbając o subtelność. Odszukał wśród żałobników Felipę, która stała pomiędzy Jinem i Hanem jak niewzruszone ogniwo spajające tą ich kruchą natenczas koalicję. Teraz jednak puściła Azjatów i rzuciła się w objęcia Bulleta niknąc w jego atletycznych ramionach. Przytulił ją mocno i pogładził po włosach a ona mogła wreszcie rozpłakać się bez hamulców.

Urna wylądowała we wnęce prostego cementowego muru. Podłogę pokrył dywan kwiatów i już było po wszystkim. Był człowiek i go nie ma. Została tylko pusta dziura gdzieś w środku i natłok wspomnień.

- Muszę wracać - Bullet nie chciał na siłę wyplątywać się z ramion Latynoski.
- Nie idź.
- Felipa...
Jego oblicze pozostało odlaną ze stali maską. Nie odszukała na niej ani śladu żalu czy sugestii łez. Ale i się ich nie spodziewała zobaczyć, co nie znaczyło, że Bullet nie przeżywał odejścia wujka. Znała go na tyle aby wiedzieć, że wszystko tłumi głęboko pod powierzchnią i jedyne chwile kiedy cały ten gnój wylewa się gwałtownie to niespokojne, pełne koszmarów noce.
- Bullet... Muszę o to zapytać. Słyszałam, że Free Souls rekrutują też wśród naszych, ludzi z dzielnicy. A ten cały woal tajemnicy, dziesięć patyków kary umownej... Co to za mierda zlecenie amigo?

- Prywatne - odpowiedział bez choćby mrugnięcia. - Tylko chronię. Nie mieszam się w syf związany z tymi nowymi. Nie stanę naprzeciwko Rustlersom. O ile nie zaatakują. Jeśli mój pracodawca powiązany jest z jakimiś Free Souls, to doskonale to ukrywa. I jak się tego dowiem, sam strzelę mu w łeb.

- Kim jest? Tak z ciekawości? - odkleiła się od niego dopiero za cmentarną bramą obserwując poruszenie przy limuzynach.

- To nieważne. Na imię ma Izaac. Mówiłem, nieważne - dodał widząc po jej minie, że to imię nic jej nie powiedziało.

- Nie podoba mi się to wszystko. Jak mam was chronić skoro nie wiem gdzie się podziewacie... - zabrzmiało to dziwnie zważając, że to ona sięgała Bulletowi do połowy ramienia. - Zobaczymy się wieczorem, dobrze? Już nie będę odwalała melodramatów, bezalkoholowo i na poważnie. Musimy do diabła znaleźć Waylanda... Zniknął z cholernie importante plikami. Żebym chociaż miała pewność czy go porwano czy sam się gdzieś zamelinował aby przeczekać.

Odpowiedział jej po swojemu, krótkim skinieniem.
- Małym chłopcem nie jest. Znajdziemy. Widział już to? - brodą wskazał na obrączkę. Płacili mu za spostrzegawczość, nie mógł nie dostrzec.

- Jeszcze nie - przygasła jeszcze bardziej. - Nie mów mu... Wiesz, że bywało z nami różnie, miałam wielu hombres... w między czasie. Ale zawsze do niego wracałam. Tym razem może też wrócę, nie ułożyło się jak w bajce.

Wróciły wspomnienia ostatniej kłótni z Waltersem, ostrych słów i demonstracyjnych gestów. Mówił poważne że, przylatuje wieczorem? Po co? Czy nie wyraził się jasno, nie potępił jej z kretesem, nazwał cholernym ćpunem, suką w rui, ignorantem, który za nic miał ich plany? Kazał jej wypieprzać z jego życia i to zrobiła. Czego jeszcze chciał? Widział tylko swoje racje, koniec swojego nosa i swojego fiuta, arrima tu prima. Felipie wiele można zarzucić ale nigdy nie porzuca rodziny. Tego nauczył ją wujek. Lojalności przez duże „L”.

- Nie mów mu - powtórzyła.
Bullet przejechał palcem po zaciśniętych ustach w uniwersalnym geście mówiącym, że będzie milczał.
Uściskała go ostatni raz, bardziej zdawkowo i już bez poprzedniej desperacji.
- Muszę wracać do Jina i Hana... - wytarła nadal wilgotne kąciki oczu. - Pamiętasz, jak byliśmy gnojkami też nie można ich było zostawić samych sobie. Han zaraz zaczynał się rządzić i panoszyć a Jin... Jin był cichy i skryty i nikt do końca nie był pewny co tak naprawdę myślał. Dzisiaj jest podobnie. Muszę mieć na nich oko. Muszę, bo nikt inny nie da rady.

Bardziej poczuła za plecami obecność Bricka niż go dostrzegła. Wujek by się uśmiał. Felipa dorobiła się swojego pierwszego osobistego ochroniarza.
- Zobaczymy się wieczorem w domu. Aaa, i pożyczyłam challengera.
- Tylko nie porysuj.
- Będę dbała jak o rodzone nino. Nim zwrócę wbiję się w bikini, podłączę szlauch ogrodowy i wypucuję na błysk – na chwilę się uśmiechnęła, dosyć wymuszenie. Jej wzrok osiadł na ogromnym Murzynie postury Bulleta. Meatboy.

Podeszła do niego podkręcając wszystkie swoje wrodzone i nabyte kobiece parametry do tego stopnia, że niemal poczuła spięcie przewodów.
- Hola... - a widząc niezrozumienia podkreślone krzywizną jego zaciśniętych szczęk dodała. - Felipa de Jesus.
- Nie znam cię – odparł cierpko, choć nie chciał lub nie potrafił ukryć zainteresowania.
- A może powinieneś – pokusiła się o pewny siebie ton. - Wybierasz się na stypę w Grand hotelu?
- Mhm.
- Chcę z tobą pomówić. Poświęcisz mi tam chwilę?
Zgodził się. Najpewniej kierowany zwykłą ludzką ciekawością. Odwróciła się na pięcie nim zdążył mienić zdanie zostawiając za sobą zapach wieczorowych perfum, posmak feromonów i nutę niedopowiedzenia.
Brick już czekał w wozie. Żółty dodge podpiął się z wdziękiem w ciąg czarnych limuzyn.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 22-02-2014 o 11:31.
liliel jest offline