Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2014, 23:53   #28
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wirnik wył wgryzając się w uszy i wypełniając je niemożliwym do przebicia hałasem. Zagłuszał wszystko. Krzyki ludzi. Wycie zarażonych. Coś co mówił do niego działonowy. Płacz siedzącej z tyłu dziewczynki. Także warkot pokładowego karabinu. Nie było słychać niczego poza żyłowanymi przez pilotów silnikami turbowałowymi. Za to widać było wszystko bardzo dokładnie. Pozostałych na lądowisku ludzi wyciągających ręce ku płozom wznoszącego się nad ziemię helikoptera. Zombich dopadających ich i rozszarpujących na miejscu. Jednych i drugich przeszywanych na sito kulami, które bezgłośnie wypluwał karabin. Twarze z wymalowanym na nich poczuciem zdradzenia i przerażenia. Dlaczego? Wdzięczność nie spozierała z żadnych oczu. Tylko ból i nienawiść. Skupione na tym kto siedział za karabinem…

Obudził się spocony. Serce nadal mu waliło odmierzając kolejne strzały. Rozprostował zsiniałe od zaciśnięcia palce dłoni i rozejrzał się pośpiesznie. Na stacji było ciemno. Nadal trwała nocna zmiana Sancheza. A on zasnął choć miał mieć gitowca na oku. Wstał i poszedł do łazienki. Wodociągi zapewne już nie działały, ale ciśnienie w rurach nadal pozwalało na wytworzenie niewielkiego strumyka wody… Nabrał trochę w dłonie i chlusnął sobie w twarz. Odetchnął kilka razy wpatrując się w swoje odbicie w brudnym lustrze o popękanych krawędziach. Nie miał wątpliwości. Nie miał wątpliwości. Nie miał wątpliwości.

Wrócił do kas i usiadł obok śpiącej Shoshany. Nie miał wątpliwości.

Zmiana Sancheza trwała jeszcze pół godziny. Usnął grubo po swojej, prawie nad samym ranem. Tym razem nic mu się nie śniło.

***

Spędził kiedyś przeszło miesiąc w takiej mieścinie. Jeden bank, jedna szkoła, dwa puby, z których jeden aspirujący do bycia nocny klubem, pięć kościołów i całe multum znających się wzajemnie farmerów i, jak w przypadku Lancaster, pracowników tartaku. Prostych gości, których tempo życia odliczają wypite piwa, zjedzone naleśniki i przepracowane godziny przy maszynie skrawającej. Dla jednych koniec świata. Dla innych jego początek. Dla niego osobiście, miejsce jak każde inne. Zginąć każdy może wszędzie.
Podzielili się. Umówili. Wyznaczyli zadania. Wysiedli.

Pustka. Na ulicach kilku raptem szwendaczy, spośród których nie każdy był nawet w stanie im zagrozić. Jeden przygwożdżony przez pickupa do ściany domku tylko poruszał bezwładnie ramionami. Inny szedł gdzieś przez pola bez ładu i składu potykając się o własne nogi. Pustka. Cholerne nic. Mieszkańcy mogli spakować się i ewakuować. Mogli pochować w domach. W lasach. W piwnicach. A najpewniej w kościołach. Zgadywał, że przybytki maryjne i chrystusowe pękały w szwach od żywych trupów…

Na początek postanowili trzymać się z dala od lokalnej przychodni i apteki. Obie były w samym centrum, a zbliżać się tam, Kreyden nie zamierzał, bez bycia postawionym przed ostatecznością. Na pierwszy ogień poszła więc prywatna praktyka lekarska. Co prawda nie należało się spodziewać, że doktor David trzymał u siebie druga aptekę, ale bez wątpienia wielu spośród lokalnych więcej zaufania miało do doktora niż do sieciowej apteki i u niego zaopatrywało się w leki. Co więcej, doktor mógł odwiedzać też starszych mieszkańców okolic i osobiście podawać im lekarstwa. Opcja więc nie była tak zupełnie pozbawiona sensu. Poszli.

Przeszukiwaniem zajęła się z początku Shoshana. Tylko pilnował jej i na tyle na ile to możliwe zabezpieczył opuszczony dom by w spokoju mogli przetrząsnąć zapasy. Zaczął od plecaka i torby lekarskiej. A potem wrzucał jak leci. Wyraz twarzy Shoshany nie napawał optymizmem gdy przeglądała etykietki. Ale witryna w gabinecie nie mogła być jedynym miejscem… Całkiem sporo mniej znanych środków znalazł w lodówce. I te również zgarnął. Wolne w plecaku miejsce zajęły bandaże, maści na oparzenia i trochę jedzenia z szafek. Na koniec zostało jeszcze jedno… coś co znajdowało się w każdym prowincjonalnym domu. Radio. Znalazł je w kuchni. Zasilane na baterie. Włączył by sprawdzić, czy działa i…

Piski i trzeszczenie niemal boleśnie wgryzały się w wyczulone na hałas uszy. Wyłączył od razu, ale… nie czekał długo. Ktoś naparł na drzwi frontowe. Spojrzeli na siebie z Shoshaną.
- Kurwa mać - bezgłośnie poruszył ustami.
Przeszklone drzwi ujawniały jakąś postać na zewnątrz. Po chwili drugą. I trzecią. Dłońmi starały się wepchnąć drzwi do wewnątrz. W końcu nieporadnie zaczęły uderzać w klamkę, która po krótkiej walce ustąpiła. Dwoje nastolatków, rudy chłopak i czarnowłosa dziewczyna z kolczykiem w nosie. I mężczyzna w kraciastej flaneli wyglądający na pracownika tartaku. Wszyscy troje szwendacze.
- Wyjście kuchenne - znów bezgłośnie poruszył ustami w kierunku Shoshany. Panna Lehrman pokręciła jednak głową nerwowo wskazując dłonią okno.
Procesja. Dziesiątki. Szły ulicą na północ. Powoli. Kręcąc głowami na lewo i prawo w poszukiwaniu żywności. Właśnie przechodziły obok domu lekarza.
Tak delikatnie jak to możliwe, Krayden domknął drzwi do gabinetu i przesunął zasuwkę.
Musieli w ciszy przeczekać ten zagon.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline