Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-01-2014, 23:57   #21
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Sanchez pogmerał chwilkę przy zamku wielkiej kłódki zamykającej dostęp do zdezelowanej szopy, z jękiem zardzewiały mechanizm puścił. Ostrożnie uchylił skrzypiące wrota, wykonane z zardzewiałych w różnym stopniu kawałków blachy falistej. Wiedział, że w środku znajduje się co najmniej jeden wścieklak. Liczył na pomoc Shoshanny, że skutecznie odciągnie zarażonego od drzwi, a on załatwi sprawę jednym mocnym uderzeniem.

*****

Kreyden ruszył do magazynu, spodziewając się znaleźć gdzieś jakiś agregat prądotwórczy. Logika i rozum podpowiadały mu, ze w takim miejscu byłby on niezbędny do prowadzenia interesu. Logika logiką, a życie jednak weryfikowało jego spostrzeżenia niepomyślnie. Wraz z Jasonem przeszukali cały warsztat i budynek stacji, bez skutecznie jak się okazało. Znaleźli sporo przydatnych narzędzi, w tym dwie siekiery strażackie, które skrzętnie zabrali ze sobą, licząc, że przydadzą się im w przyszłości. Jason wygrzebał z szafki warsztatowej całkiem poręczny zestaw kluczy i niedużą piłę spalinową, którą wrzucili na stertę rzeczy do zabrania. Agregatu nigdzie nie było widać. Stwierdzili, że przejrzą jeszcze zaplecze budynku gastronomicznego, choć było to zbyt duże słowo, by nim opisywać obskurną knajpę robiącą za przydrożny bar.

*****

Wnętrze szopy przypominało jedną wielką rupieciarnię, pogrążoną w półmroku z powodu paskudnie zachlastanych kurzem i brudem szyb. Gdzieś na drugim jego końcu, wśród różnych rupieci szarpał się wścieklak, zwabiony tam rytmicznymi uderzeniami w zewnętrzną ścianę. „Babeczka nieźle sobie poradziła” – pomyślał z satysfakcją. Choć Jason poszedł z tym cwaniakiem szukać agregatu, to myślał, że sobie sam poradzi. W jednej dłoni ściskał kastet a w drugiej sporych rozmiarów nóż myśliwski. Nie czuł strachu, wiele razy bywał w gównie, może większym niż to. Interesy klubu to nie były przelewki, broń i koks to nie była bezpieczna branża, ale teraz to już przeszłość.

Podążał za odgłosami, starając się by jakimś nieuważnym ruchem czy hałasem nie zwabić wścieklaka. Zaszedł go od tyłu, zajęty był drapaniem i nieudolnym szarpaniem blachy po drugiej stronie budynku. Po drodze zmienił nóż na poręczną stalową brechę do ściągania opon, ładnie zaostrzony z jednej strony kawał metalu zrobił swoje, mózg zarażonego rozprysnął się na ścianie niczym fantazyjny witraż. Zawołał do dziewczyny, że czysto i zabrał się za przeszukiwanie pomieszczenia.

*****

Bullock został w budyneczku stacji z kobietą i uratowaną ze śmigłowca dziewczynką. Ramię jeszcze bolało go paskudnie, ale dało się przeżyć. Całe szczęście, że ramię udało mu się nastawić. Parę dni poboli i przejdzie. Dopilnował, by dziewczynka i kobieta zjadły coś, z zapasów, które udało im się zgromadzić podczas przeszukiwania baru i stacji. Siedział w koncie przeglądając zawartość plecaka, segregując rzeczy, które mógłby się im przydać i te bezwartościowe, żeby nie taszczyć zbyt wiele niepotrzebnych rzeczy. Początkowo nie zwrócił uwagi na to, że Walker z Brewerem nie pomagają reszcie w szperaniu po okolicy. Zamiast tego wynosili kartony z jedzeniem do samochodu, rzucając tylko do pilota, że to na wszelki wypadek, gdyby musieli się szybko ewakuować.

Nie wie co go tknęło, ot impuls, intuicja. Wyszedł z budynku z karabinem przewieszonym przez ramię. Chciał sprawdzić, co dwaj mężczyźni robili z jedzeniem. Kiedy wyszedł na tył budynku, akurat usłyszał ryk odpalanego ośmiocylindrowego silnika Yukona. Nawet nie zdążył podnieść broni do góry. Był bez szans. Ciężki wóz, z obrzydliwym mlaśnięciem podskoczył dwa razy na żywej przeszkodzie i z piskiem opon wyrwał się na autostradę.

*****

Sanchez szybko pokojarzył fakty, jak tylko wybiegł z warsztatu i zobaczył tylną klapę szybko oddalającego się wozu… - Skurwysyny – zaklął tak głośno i tak szpetnie jak tylko potrafił.

*****

Tylko Krayden i motocyklista mieli na tyle silne charaktery i żołądki, by iść przykryć chociaż czymś przejechane ciało pilota. Potem pozbierali wszystkie przydatne sprzęty, jakie udało im się znaleźć i zabarykadowali się w budynku stacji. Zbliżał się wieczór, ale nie odważyli się zapalić jakiegoś światła, by przypadkiem nie zwabić wścieklaków. Siedzieli w milczeniu, czy to przeklinając swoją naiwność, czy to całe zasrane gówno w jakim się znaleźli. Nikomu nie było śpieszno do rozmowy, jedynie Jason napomknął, że jeden z samochodów, stary, zdezelowany pikap Forda. Do rana musieli coś postanowić, zwłaszcza, że mała zaczęła gorączkować, a Shoshanna wiedziała, że to coś więcej niż grypa.

*****
- Zajebiście, udało się szefie – Walker wyraźnie zadowolony ściskał kierownicę czarnego GMC. Jego szef miał świetny pomysł, żeby urwać się tej grupie frajerów. W ten sposób mieli większe szanse na przetrwanie, niż wożąc się z babami i dzieciakiem.
- Mówiłem Ci – zadowolony prawnik rozparł się w fotelu pasażera – teraz tylko znaleźć jakieś miejsce, gdzie naszabrujemy trochę paliwa i może uda nam się przebić do jakiegoś punktu oporu, zorganizowanego przez wojsko albo rząd. Póki co mamy transport, broń i żarcie.
Ściemniało się już za oknami, ale Cassidy nie włączał długich świateł, nie chciał obwieszczać wszystkim zarażonym swojej obecności. Zdrowym też nie, bo każdy, kto przeżył dotychczasowe wydarzenia, był albo wystarczająco cwany – jak oni, albo był wystarczającym skurwysynem – też jak oni. Z jednym albo drugi spotkanie mogłoby być nieprzyjemne.
Droga była pusta i spokojna, a Cassidy był dobrym kierowcą. Dobrym, ale dzisiaj już zmęczonym. Ostatni tydzień dał mu nieźle w kość, a chrapanie szefa na fotelu obok nie pomagało przestać myśleć o śnie. Powieki co jakiś czas mu opadały, ale budził się klepiąc się ręką po twarzy. Może to i staroświecki sposób był, ale Cassidiemu wystarczał.



Gdyby miał włączone długie światła, albo pod pedałem kilkanaście mil na godzinę mniej przeżyli by. Wyhamowałby na tyle by się zatrzymać, albo by śmignąć drugim przejściem. Gdyby…
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 09-01-2014, 23:45   #22
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kiedy dwóch zbirów przejechało Bullocka Ewa i Tamara były w głównym budynku. Shoshanna nie miała tego szczęścia. Wychodziła właśnie z warsztatu. Nie od razu zrozumiała, co widzi. Potem krzyczała, pozbawione znaczenia i sensu słowa: po co, cholera, jak to… Poczuła jak krew napływa jej do głowy i powoli, po ścianie, którą miała za plecami, osunęła się na ziemię. Przez chwilę myślała, że będzie miała kolejny atak, straci przytomność, i to będzie prawdziwy koniec, bo Krayden sobie z tym nie poradzi, to za dużo nawet na niego. Ale ciemność przed oczami ustąpiła, i dotarło do niej, że zwyczajnie trzeba było coś zjeść zamiast opróżniać butelkę szkockiej. Ignorując szum w uszach wstała i ruszyła w stronę ciała. Krayden złapał ją nim do niego doszła.
-Jestem tu… jakby… lekarzem –wybełkotała próbując wyrwać się z uścisku. Every zasłaniał jej widok.
-Odpuść – potrząsnął jej ramionami. - On nie żyje.
Nie chciała uwierzyć. Kręciła głową jakby zaprzeczanie mogło zaczarować rzeczywistość.
Nie żyje –powtórzył.
Chciała zakląć, może na niego nawrzeszczeć, ale tylko otworzyła usta. Pewnie za moment rozszlochałaby się, nie z szoku, nie z rozpaczy, tylko z gromadzonej od tak dawna, nieznajdującej ujścia wściekłości, ale wtedy z wnętrza sklepu zaczęła ich wołać Tamara. Ewa rzygała żółcią.
Świat zwariował.
Stało się to dziesięć dni temu a Shoshanna Lerman nadal była idiotką oczekującą, że coś będzie normalne.
-Idę do małej –powiedziała cicho, ale zupełnie spokojnie, z jasną, pełną ulgi myślą, że szykując się do nocy na tej stacji benzynowej wyciągnęła z rządowego suva swoją torbę. Znaczenie leżącego dwa metry od nich trupa nagle wyraźnie się zmniejszyło. Jego czas przyjdzie dopiero nocą, we śnie, w przerażeniu, że to jakiś pieprzony omen, znak, dokąd wszyscy nieuchronnie zmierzają.

Z pomocą Tamary obejrzała dziewczynkę. Dziecko było tak słabe, że leciało kobietom przez ręce. Shoshanna nie miała pojęcia, z czym mają do czynienia. Tamara, Krayden, nawet ten cholerny Sanchez oczekiwali, że coś wymyśli, że pomoże małej. A ona nie była lekarzem. Nie była nawet farmaceutą. Ale zachowywała się jakby dobrze wiedziała, co robi. Sklejała swoją fragmentaryczna wiedzę do kupy. Gdyby nie przebywały razem od kilkunastu godzin wzięłaby to za ciężki i niezbyt typowy przypadek grypy. Ale choroba zaczęła się zbyt nagle i rozwijała za szybko. Jeszcze kiedy wysiadały z auta Ewa czuła się normalnie. W nieco ponad godzinę dostała wysokiej gorączki. Gardło miała ledwie zaczerwienione, za to skarżyła się na ból głowy i mdłości. W torbie Shoshanny było sporo leków. Przeciwbólowe, przeciwzapalne, kilka specjalistycznych, które mogły przydać się jej osobiście oraz przypadkowe buteleczki, zgarniane w szpitalu, gdzie popadło, gdy już zaczynali się domyślać, że jest naprawdę źle. Nie miała jednak zbyt dużego wyboru antybiotyków. Wyciągnęła białe opakowanie.
- To augmentin –powiedziała do wszystkich. Podała dziewczynce tabletkę.

***

Jednak postawiła jeszcze tego dnia diagnozę, tuż przed zmierzchem, gdy Ewa obudziła się wskutek zbyt głośnej wymiany zdań miedzy Shoshanną, Kraydenem i Sanchezem. Usta małej przybrały kolor ciemnej wiśni, dziewczynka z płaczem odwracała się od światła. A kiedy Shoshanna podniosła ją do góry, żeby mogła napić się wody, Ewa nie dała rady pochylić szyi do przodu.
Od kilkunastu lat panna Lerman lądowała na neurologii przynajmniej raz do roku. Znała te objawy. Znowu sięgnęła do torby. Położyła obok siebie strzykawkę i ampułkę z lekiem. Poprosiła Tamarę by przytrzymała światło i przemyła alkoholem przedramię dziewczynki.
-Myślę, że to zapalenie opon mózgowych. I ma ciężki przebieg. Gdybym domyśliła się wcześniej… -była blada, ale jak zwykle mówiła tonem osoby pewnej swoich racji - powinnam to podać przed antybiotykiem… To lek przeciwobrzękowy. Jeśli zadziała jak należy zniknie ten kolor ust i światłowstręt. I zmniejszy się ból głowy. Zapobiegniemy najgorszym powikłaniom. Ale nadal będziemy potrzebować silnego antybiotyku. Dla niej. Dla nas starczy augmentin. Bo powinniśmy wszyscy prewencyjnie przyjąć pełną dawkę. Jeśli… -chciała powiedzieć „jeśli się nie pomyliłam”, ale urwała. To była jej odpowiedzialność. Nie było sensu zrzucać jej na drugą osobę.
-Posiedź z nią najbliższe dwie godziny, dobrze? I wołaj mnie gdyby było coś nie tak. - Odwróciła się nie czekając na odpowiedź i pospiesznie odeszła. Czuła jak drżą jej ręce. Potrzebowała świeżego powietrza.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 11-01-2014, 21:04   #23
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
Byku dopalił mentola. Spojrzał po swoich towarzyszach niedoli. - co z małą? Daliście jej jakiegoś apapa?
-Dostała antybiotyk, boję się, że za słaby. Potrzebuje czegoś mocniejszego, to nie przeziębienie, raczej też nie grypa.
- Kurwa, jak nie grypa to co do chuja? - pytanie zostało nie tyle wypowiedziane co wyplute przez motocyklistę. - Eee lala a ty to skąd to w ogóle wiesz? Doktor jesteś?
Shoshanna przez chwilę w milczeniu patrzyła na wytatuowanego mężczyznę.
-Tak. Doktor chemii. –odpowiedziała w końcu - Ale chyba nie możesz wybrzydzać. Lepszy taki niż żaden.
- Ewa ma bardzo wysoką gorączkę. – Teraz mówiła już do wszystkich - Jeśli to grypa to przebiega nietypowo. Dałam jej augmentin. Włożyłam opakowanie do kieszeni jej bluzy, w razie niespodziewanych wydarzeń, żeby miała przy sobie. Jedna tabletka, co osiem godzin. Ale jak już mówiłam, to niezbyt silny antybiotyk, a nic lepszego nie mam. I nie wiem, co jej jest. Nie została ugryziona, nie ma wysypki. Leki to powinien być nasz priorytet, choćby dlatego, że też mogliśmy to złapać. Tamara znalazła mapę hrabstwa. Są na niej zaznaczone szpitale, apteki i szkoły. Ja bym spróbowała w najbliższej szkole– spojrzała na Kraydena - Szpitale będą pełne trupów, apteki mogą być ograbione, a szkoły… największe szanse że będą puste.
- W każdej jest gabinet lekarski… I w każdej jest stołówka. Uzupełnilibyśmy zapasy - Przytaknął Every - Wystarczy pojechać do najbliższej. A potem… Z danych, które przejęliśmy w Lexington wygląda na to, że ktoś odkrył jak z tym… jak z tym szajsem walczyć. Ten SUV, którego zgarnęliśmy na szosie też wiózł gość w garniturach, którzy mieli te dane odzyskać… Może się więc okazać, że warto je dowieźć do jakiegoś miejsca gdzie zostaną wykorzystane. Zaproponowałem Shoshanie stanowe centrum CDC. Mieści się we Frankfort. 25 mil od Lexington. Ale chyba ma jakieś wątpliwości...
- Nie chcę się cofać…to... Tchórzę...- Opuściła głowę, wpatrując się we własne buty. - Za nami martwa strefa, z Knox, które padło i Lexington... nieistniejącym Lexington. Chcę jechać do Benning. Przecież świat jeszcze istnieje. Rząd, laboratoria, jakaś normalność. Musi gdzieś istnieć - dokończyła bardzo cicho.
Sanchez słuchał w milczeniu tej dziwnej dwójki. Ich dilalog powiedział mu więcej niż sam byłby w stanie ustalić. Kobitka była jakąś medyczną szychą, mogła więc stanowić przepustkę do ewentualnych stref zamkniętych. Byku szkodował dzieciaka postanowił więc im pomóc.
- Ej wiara - zagadnął - źle kombinujecie. Widać, że nigdy nie próbowaliście niczego w szkole podpierdolić. Stołówka i owszem całkiem sporo żarcia do zgarnięcia. Niestety nie każda szkoła ma gabinet lekarski. Raczej pracują tam pielęgniarki. Lekarze to w szkołach dla elit jedynie chyba. Taka pielęgniarka ma i owszem środki opatrunkowe, leki przeciwbólowe, może coś na detoks ale nie specjalistyczne antybiotyki. Nie ma po prostu potrzeby ani wiedzy. Pomijając jednak to, mam kolejne pytanie. Ilu siedmiolatkom rozjebaliście kiedyś łepetynę? -dał im chwilę na zastanowienie. - Rano ogarnę te graty na zewnątrz, może coś ruszy. Wyciągniemy też z dziadkiem tylną kanapę dla małej. Będzie jej lepiej niż na tym barłogu. Jeśli chcecie szukać stafu to proponuję lecznice dla zwierząt, domy lekarzy i apteki. Te w małych miasteczkach. Adresy znajdziemy w książkach telefonicznych.
Gitowiec mówił mądrzej niż by na to jego wygląd wskazywał. Stan Kentucky mimo iż rolniczy i szkoły powinny mieć mimo wszystko leki na typowe choroby odzwierzęce w tym i antybiotyki, to lepiej szukać by ich było w lecznicach dla zwierząt.
- W porządku - odparł - Nie pozostaje nic innego jak odpalić silnik najlepszego z działających wozów i zobaczyć czy umiemy podłączyć akumulator do pompy benzynowej. Dasz sobie z tym radę Byku? A potem udać się do najbliższej lecznicy weterynaryjnej. Nie powinna być daleko zważywszy na fach okolicznych rolników. Shoshana już bez trudu da radę zmodyfikować dawki.
- Jak się da to się zrobi - flegmatycznie odpowiedział Byku. Dokończył na dwa łyki browara trzymanego od jakiegoś czasu w ręce. Kilkoma wprawnymi ruchami wyciął w boku puszki kwadratowy otwór o szerokości równej jej średnicy . Do środka wpakował wierzch drugiej puszki. Jeszcze tylko kawałek drutu na uchwyt, olej do środka i będą mieli dyskretne oświetlenie na noc. - Dobra co z wartami? Czuwamy we trzech nie? Na wycieczkę pojedziemy ja i Rocketman ? Dziadek i laleczki ogarnęłyby to miejsce na obóz w tym czasie?
-To nie jest obóz, nie zostaję tu i niczego nie ogarniam. Jedziemy wszyscy. Kierunek Bennig. Przystanek lecznica dla zwierząt.
- Ty lalka a czym pojedziesz? Tymi wrakami? W 6 z chorym dzieciakiem? Jutro skołujemy jakieś leki i coś co jeździ na przyzwoitym poziomie. Ale każde kurwa auto trzeba do trasy przygotować. I chuj! Jak coś padnie na szosie to autokasko ci nie pomoże. -pierdolone wykształciuchy zaczynały już irytować Byka. Wszystko na hura i bez pomyślunku.
-Nie mówię do ciebie fiucie ani palancie, więc ty nie mów do mnie lalka. To po pierwsze. Po drugie wyglądasz na białego rasistę więc przestań traktować kobiety jak arabski szejk. Po trzecie nie odkrywasz niczego nowego mówiąc mi że siedzimy w gównie. Pojedziemy wszyscy, tym co mamy. Na przykład ciężarówką , która jeździ, bo sama ją przestawiałam. Jak uda znaleźć się coś lepszego to dobrze jak nie gorzej. Nie rozdzielamy się, bo to głupie. Pełnimy warty w piątką, bo tylu nas tu jest dorosłych ludzi. -przestała mówić dopiero, gdy zaczął drżeć jej głos. Odwróciła się od reszty i podeszła do Ewy leżącej na prowizorycznym posłaniu za ladą. Rozmowa obudziła dziewczynkę.

- Jedźcie wszyscy nie widzę problemu w robieniu bufetu dla wścieklaków a do tego sprowadza się jazda na pace pickupa. Nie nadaje się. To grat. Mała potrzebuje odpoczynku a ja czasu na przygotowanie auta. To, że może jeździć na farmie nie znaczy, że wytrzyma trasę. Rozdzielanie się faktycznie nie ma sensu na dłuższą metę ale wyjazd po leki nie wymaga więcej niż dwóch osób. Druga jak bóg da przyprowadzi lepsze auto. Wartę możesz pełnić ale nie potrafisz. Czuwanie w nocy i obserwowanie przedpola wymaga pewnej wprawy. Wypoczęta przydasz się na więcej. Co do lalki to nie ma w tym nic obraźliwego. Fiut - szmata podobne określenia tak jak lalka i koleś. No niech ci będzie nie będę tak do ciebie mówił. Może być młoda, doktorek, psze pani? - Harlejowiec coraz wyraźniej tracił cierpliwość. Rozmowy nigdy nie były jego najmocniejszą stroną wolał działać. Potrafił dowodzić drużyną, zdobyć szacunek bractwa ale wykształciuchy? To nie jego bajka. Oni zwyczajnie nie ogarniali prostych spraw.

Krayden pokręcił głową wyglądając przez okno na pogrążającą się stopniowo w mroku szarówkę wieczoru.
- To nie jest obóz, ale zostaniemy tu na noc. I nie będziemy się rozdzielać. Mała musi do rana wytrzymać na augmentinie. Słońce już zaszło, a my mamy pojęcie o okolicy tylko z mapki turystycznej za pięć dolarów. I do tego brak pewności, czy ten rzęch nie zdechnie po przejechaniu dwóch mil zostawiając nas w środku nocy, w środku nigdzie. Rankiem ruszamy do Benning. Zahaczając o lecznicę. A warty… - spojrzał na Shoshanę wzrokiem, który znała jako ten przy którym wiedziała, że będzie się upierał do końca - pełnimy we trójkę. I tyle. Bierz się Byku za tę pompę. Jak przyda ci się pomoc to daj znać. My podsumujemy zapasy jedzenia i wody, które jeszcze da się stąd zebrać. Benning może i nie daleko, ale cholera wie ile takich zatorów drogowych jak ten dzisiejszy nas jeszcze spowolni.
-Powtarzam raz, jeszcze grzecznie i do chuja uprzejmie. Mogę furę wyszykować na trasę. To dobra konstrukcja i jest czym robić w tym warsztacie. Zajmie mi to jednak dzień czy dwa. Dlatego najpierw warto przywieźć jakieś leki dzieciakowi. Idę zobaczyć co jest 5 a wy pomyślcie czy macie większe szanse w wyszykowanej furze i z pełnym bakiem czy bez. -Ostatnie słowa padły już w drzwiach. W sumie to miał to w dupie czy go posłuchają. Wykształciuchy pierdolone. On sobie poradzi.
- Aż tyle czasu jak dzień, dwa to nie mamy - wyjaśnił Krayden pozostałym choć na tyle głośno by i Byk go słyszał - Lexington padło po 4 dniach. Knox po 5. Wolałbym zdążyć do Benning zanim i stamtąd się ewakuują.
Nie był tu zbyt wiele do gadania Doktorkowa i jej przydupas nie ogarniali najwyraźniej, że nie ma już bezpiecznych miejsc. Gówno właśnie trafiło w wentylator i kręcenie się po drogach tylko pogorszy sprawę. Niemniej jednak skoro już musi tak być to on postara się przynajmniej by kręcili się jak najbezpieczniej. Ruszył do garażu by poszukać jakichś przyzwoitych narzędzi. W panującym wewnątrz półmroku nie było to łatwe zadanie. Na szczęście na najbliższej ławie wymacał znajomy kształt lampki warsztatowej. Po późniejszych oględzinach okazało się, że to zwykły chiński badziew za 2 dolce ale wtedy była to nieoceniona pomoc. Mając źródło światła i to wyposażone w magnez Byku mógł przystąpić do przeczesywania warsztatu. Zgarnął stojącą pod stołem skrzynkę narzędziową i pakował tam znalezione przedmioty: w połowie opróżnioną puszkę wd 40, taśmę izolacyjną, śrubokręt płaski i z główką Philipsa, kombinerki, zestaw kluczy płaskich, pilnik do metalu, brzeszczot, trochę drutu stalowego, garść śrub. Przeczesując pomieszczenie zbliżał się powoli do regału z częściami. W duchu po cichu liczył, że znajdzie tam konwerter z napięcia samochodowego na zwykłe. Niestety, jego nadzieje ukazały się płowe. Na dolnej półce znalazł jednak coś o wiele cenniejszego. Ręczną pompę paliwa. No zajebioza, widział kiedyś coś takiego w armii. Nie były może tak wydajne jak te mechaniczne ale z montażem poradziłby sobie nawet upośledzony szympans a obsługa była jeszcze prostsza.


Sanchez zebrał wszystkie znalezione graty, zgarnął też stojący pod ścianą karnister i ruszył do zauważonego wcześniej wlewu. Kłódka ustąpiła podważona łomem. Zawory też nie stanowiły większego problemu. Trochę smaru tak na wszelki wypadek i parę obrotów kluczem wystarczyło by dobrać się do zbiornika. Teraz czekała go najnudniejsza część – przepompowywanie i co najgorsze nie można nawet przy tym zajarać. Wzdychając cierpiętniczo Byku przystąpił do pracy. Napełniwszy pierwszy z kanistrów przypomniał sobie, że łatwiej byłoby mu podstawić samochód niż krążyć z bańką. W sumie to i tak trzeba by sprawdzić czy któryś z tych rupieci odpali. Największe nadzieje pokładał w pickupie. Był to stary ford f 250.


Dobra, sprawdzona, amerykańska konstrukcja. Od biedy mogłoby siedzieć w nim 6 osób. Nie posiadał też zbyt wielu elektronicznych bajerów a co za tym idzie był mniej podatny na awarie. Auto wyglądało na używane do pracy w na farmie musiało więc być jako tako sprawne. Silnik zaskoczył po kilku manipulacjach kabelkami i bezpiecznikami. Maszyna była ok, na tyle na ile dało się to stwierdzić bez wyruszania na trasę. Conrad zaparkował ją tuż przy wlewach paliwa i podjął swoją żmudną harówę. Nie było co mędrkować czym prędzej skończy tym prędzej odpocznie.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.
cb jest offline  
Stary 15-01-2014, 01:03   #24
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Przeżył walki ze szwendaczami w Lexington, zrzut bomby i katastrofę helikoptera. Rozjechał go vanem koleś o komiksowej ksywce.
Szkoda, cholera.

Nie było sensu rozbijać czaszki. Uderzenie karoserii musiało zgiąć pilota w pół na masce. Nogi zaraz potem wciągnęły go pod szeroką oponę Goodyeara, która zmiażdżyła ciało wzdłuż torsu rozgniatając na koniec czaszkę. Przez chwilę stali nad przykrytymi plandeką zwłokami.
- Szkoda, cholera - mruknął Krayden. Wziął otrzymaną od Shoshany butelkę do ust i pociągnął z niej łyk. Byk dopijał browara. Krayden skrzywił się. Jak można było wydestylować słodką whiskey?
- I chuj - stwierdził motocyklista, po czym odwrócił się i ruszył do stacji.
- Amen - dodał Krayden kończąc ceremonię.

***

Tak szczerze mówiąc to coś mu podpowiadało, że do Benning jednak nie zdążą. I że uganianie się za punktami oporu jest równoznaczne z uganianiem się za największymi hordami szwendaczy. Ale potrzebowali celu. Cholernie go teraz potrzebowali. Nie przygotowań na długi surwiwal na prowincji Kentucky do jakich zdaje się dążył gitowiec, ale faktycznego namacalnego i przynoszącego wymierną korzyść w postaci bezpieczeństwa, celu. Benning się nadawało. Nie tak jak Frankfort, ale się nadawało…
Frankfort…
Odkąd wspomniała o doktorze z CDC nakręcił się jakoś na ten pomysł. Zdawał mu się oczywisty.
Może przesadzał w tym wszystkim? Może mu się to tylko ubzdurało?
Pokręcił głową.
Fakt, który był nie do zbicia był taki, że czołowa badaczka koncernu Lerman Laboratories ocalała z katastrofy i posiadała pokaźny pakiet danych medycznych o rozwoju trwającej epidemii.
Frankfort naprawdę było cholera lepszym wyborem… Ale to musiał być jej wybór przecież.

***

Zjadł jakiegoś batona i popijąc millerem czekał na powrót gitowca. Słychać było jak się tam uwijał. Shoshana poszła zapytać, czy może jednak nie potrzebuje wsparcia, ale odprawił ją. Raz tylko przyszedł, żeby mu pomóc z klapą do zbiorników, bo pomysł z zasilaniem akumulatorowym okazał się do luftu i trzeba było ręcznie wybierać. Potem stwierdził, że sobie poradzi. I zdaje się, że tak właśnie zrobił. Najlepiej jak mógł. Dzięki temu mieli pickupa z pełnym bakiem i jeszcze kanister benzyny do tego.
Co prawdą nie “podszykowanego”, ale na drogę do Benning powinno starczyć.
Sanchez burknął jeszcze, że bierze pierwszą wartę. Ten drugi… Jason? Prawie się nie odzywał. Im obu Krayden ufał tylko odrobinę bardziej niż kolesiowi, który uciekł Yukonem. Obaj jednak wydawali się być przynajmniej na tyle cwani by wiedzieć, że w pojedynkę na tej prowincji będzie im trudniej przeżyć niż w grupie. Nawet z samochodem. Darował więc sobie pilnowanie ich w trakcie ich warty.
Ewie i Tamarze przyniósł koc gaśniczy, a dla Shoshany ściągnął z okna na zapleczu kotarę. Siedziała z podciągniętymi kolanami pod ladę i studiowała mapę. Usiadł obok.
- Czy wniosek że pandemie wygasają same wydaje ci się prawomocny?
Spojrzał na mapę. Otwarta była na granicy Kentucky i Viriginii gdzie rozpoczynało się pogórze Appalachów.
- Nie wiem - odparł zgodnie ze swoją wiedzą - Myślisz, że to teraz może się skończyć równie nagle co się zaczęło?
- Wszystkie tak się kończą. Wszystkie powodowane przez wirusy. I zawsze umieralność jest większa w dużych ludzkich skupiskach. Do tego im bardziej izolowane tym większa. A tu – potrząsnęła trzymanym w dłoni pendrajwem –nic nie widzę. Dużo danych, zapewne ważnych, ale nic przełomowego. Przynajmniej nie dla mnie. – Przełknęła ślinę i schowała dysk do kieszeni – Wiesz… - powiedziała bardzo cicho - robiłam w laboratorium symulację. Komputerową symulację rozwoju epidemii. Za cztery dni, w Stanach będzie maksymalnie sto tysięcy żywych.
Okłamała Karydena odruchowo. Zrobiła trzy symulacje, ubogie, tak jak dane, które posiadała. Krayden obchodził wtedy budynek. Po trzeciej rozwaliła komputer, przybiegł zwabiony hałasem, ale nie powiedziała, o co chodzi. Siedziała w kącie i płakała pół nocy. W najbardziej optymistycznej z nich, po dwóch tygodniach było 30 tysięcy ocalałych.
Spojrzał na Jasona wyglądającego za okno, a potem na Tamarę i Ewę. W końcu na Shoshanę.
- Tam coś jest - powiedział po chwili wskazując na jej kieszeń. Mówił to tak pewnym tonem jakby sam te dane nagrywał - Musiałaś przegapić. Rząd też robił symulacje. I przysłali po tego doktora federalną obstawę. Nie bez przyczyny.
Po chwili milczenia wskazał na mapę.
- Wahasz się co do Benning?
Krayden czekał na odpowiedź, a jej, wydawało się, że właśnie przed chwilą odpowiedziała na to pytanie. Benning było nadzieją. Nie mogła jej podeptać wprost. Znowu utkwiła wzrok w rozpostartej karcie. Z przodu szczegółowa mapa hrabstwa, z tyłu główne drogi Kentucky i sąsiednich stanów. I skrawek Północnej Karoliny. Ten z Anną i Fabienne. To wystarczyło żeby podjęła decyzję.
- Potrzebujemy działającego radia. –powiedziała w końcu - Obóz na pewno nadaje transmisje. Poza tym … Moja matka i siostra mieszkają w Cherokee, to 5 kilometrów od szczytu Clingmans Dome. Matka ma hopla na punkcie środowiska. Na farmie wszystko jest eko i samowystarczalne. Miały szanse. Starczy trochę odbić w lewo w okolicach Knoxville. Jeśli wy się nie zdecydujecie, to zrobię to sama. Po drodze z pewnością znajdziemy drugi samochód. Jest ich w tym momencie dużo więcej niż ludzi. I… Krayden… Nie jesteś mi nic winien… Tyle razy uratowałeś mi życie, nigdy nie spotkałam nikogo równie… niesamolubnego… ale ja nie jestem taka jak myślisz… Nie wiem, co sobie dokładnie wymyśliłeś, ale jestem za głupia na tę zarazę. Nie rozumiem jej. Nie wynajdę lekarstwa. Nie mogę być twoją nadzieją. Nie dam rady. Przepraszam.
Kiwnął głową i oparł się wygodniej o ladę.
- Skoro to pandemia i w każdej chwili może się skończyć, to przypominam Ci, że mamy podpisany kontrakt do końca roku. No i jesteś mi winna gażę za ostatni okres rozliczeniowy. A jeśli się nie mylę to jesteś teraz biedna jak mysz kościelna. Potowarzyszę ci więc jeszcze trochę i przypilnuję swojej inwestycji.
To rzekłszy przymknął oczy.
- Co do radia to mamy pecha - stwierdził przez zamknięte oczy - kierowca, który używał pickupa chyba nie pałał zaufaniem do mediów, bo w jego działa tylko odtwarzacz kaset magnetofonowych. W reszcie wozów radia wymontowano. Szansa na posłuchanie czegoś odjechała więc klika godzin temu. Niestety. Może na drodze coś znajdziemy.
Nie odpowiedziała. Milczeli przez pewien czas wsłuchując się w nierówny oddech Ewy aż w końcu otworzył oczy.
- Niesamolubnego... - parsknął cicho i pokręcił głową.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 25-01-2014, 22:58   #25
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Długo debatowaliście nad mapą hrabstwa i najbliższej okolicy. Trochę się sprzeczaliście, jakie ostatecznie wybrać miejsce docelowe przyszłej trasy. Trzydziestka dziewiątka, którą jechaliście, kończyła się w parku narodowym, alej były już tylko góry i rzeka Kentucky, nie było żadnych większych osiedli ludzkich, raczej wioski, a tam nie mieliście pewności, czy znajdziecie to co powinniście. Droga kończyła się w Lancaster, jak wynikało z mapy, było to spore miasteczko. Pojękiwania małej w gorączce sprawiły, że nawet Sanchez zbyt dużo nie marudził.

*****

Stary Ford, jak się wyraził Sanchez, był synonimem czasów, kiedy Amerykanie potrafili robić auta „nie do zajebania”. Choć podczas jazdy trząsł niemiłosiernie, co rusz coś warczało, skrzypiało czy trzaskało, to jednak połykał kolejne kilometry, może nie z zawrotną prędkością, ale jednak wystarczająco by bezpiecznie podróżować. Sanchez usiadł za kółkiem, choć sto razy bardziej wolałby jakiś motor, kiedy odpalał samochód, solennie sobie obiecywał, że musi sobie znaleźć jakiś porządny motor. Krayden zajął miejsce pasażera, po części po to, by mieć dobry pogląd na to co jest na drodze, a także szybko zareagować na niebezpieczeństwo, jeśli by jakieś zauważyli. Był też drugi powód, nie do końca jeszcze przekonał się do Byka, nie ufał wielkiemu motocykliście na tyle, by nie patrzeć mu na ręce.

Shoshanna z Tamarą zajęły miejsca z tyłu, by móc się opiekować rozchorowaną dziewczynką. Gorączka nie spadła, ale też nie podnosiła się znacznie, co trochę uspokoiło pannę Lerman, ta wiedziała jednak, że bez zaawansowanych antybiotyków i być może leków przeciwwirusowych, nie uda im się uratować dziewczynki. Na to nie mogła sobie pozwolić, w ostatnich dniach widziała zbyt dużo śmierci, by teraz odpuścić zapaleniu opon mózgowych, jak przypuszczała. Jason siedział na pace z tyłu milczący i skupiony.

*****

Droga była w miarę pusta, od czasu do czasu na poboczu mijali porzucone samochody, czy zdewastowane zajazdy, nie zatrzymywaliście się jednak na zbyt długo, bo czuliście, że czas nie jest waszym sprzymierzeńcem. Przy drodze kilka razy spotkaliście szwędacze, czasami pojedyncze sztuki, czasami w większych grupkach. Próbowały za Wami ruszać, zwabione warkotem samochodu, ale na szczęście nie było ich tyle, by mogły wam zaszkodzić. Sancheza kusiło, by parę z nich stuknąć masywnym zderzakiem, ale Shoshanna mu to wyperswadowała, stanowczo i stanowczo głośno. Poparła ją Tamara, rzucając pod nosem, coś o pieprzonym psychopacie, ale Byk nie był pewien czy dobrze usłyszał, silnik pracował przecież dość głośno.

Krayden pierwszy zauważył dym przed nimi, unosił się spod wiaduktu, pod którym mieli przejeżdżać. Conrad zwolnił bieg samochodu, redukując prędkość, tak by w razie niebezpieczeństwa mógł szybko zareagować. Powoli podjechał do wiaduktu, dym unosił się z resztek samochodu, samochodu, który bez problemu poznaliście. To był skradziony przez Cassidyego i Brewera Suv. Teraz zostały z niego dopalające się zgliszcza wbite w betonową podstawę wiaduktu, rozdzielająca pasy autostrady. Stanęliście z boku, patrząc na strzępy tego, co było kiedyś mocarną maszyną, na fotelu pasażera, zauważyliście makabryczną niespodziankę… resztki czegoś co kiedyś było jednym z szubrawców, którzy was ograbili. Spalone truchło wisiało na pasach bezpieczeństwa, groteskowo opierając nagą czaszkę o deskę rozdzielczą.

Conrad ruszył dalej, nie mieliście czego szukać w spalonym samochodzie, nie minął jeszcze końca wiaduktu, kiedy zauważył ruch po swojej stronie. Powłócząc złamaną nogą wścieklak, zwrócił swoje oblicze ku Wam. Ruszył w stronę Forda, a po resztkach ubrania, bo twarz była prawie, że nierozpoznawalna, zidentyfikowaliście Cassidyego. Sanchez bez ostrzeżenia zatrzymał pickupa, nie zdążyliście nawet zaprotestować, kiedy ruszył z łomem w dłoni w kierunku wścieklaka. Potężny cios wielkiego jak u niedźwiedzia ramienia uzbrojonego w metalowe narzędzie, prawie że oderwał głowę Cassidiego od reszty tułowia. Conrad kopnął jeszcze leżącego na ziemi trupa, splunął i wrócił do samochodu. Nikt nie odezwał się nawet słowem. Reszta trasy upłynęła pod znakiem grobowego milczenia.

*****

„Boże błogosław tablice informacyjne” – skomentował krótko Krayden, wielki billboard stojący przy wjeździe do miasteczka. Wszystkie ważniejsze miejsca w miejscowości zostały ładnie zaznaczone. Przezornie Sho zrobiła zdjęcie tablicy swoim Ipponem, tak by w razie czego mieć przy sobie plan. Dowiedzieliście się, że w miasteczku znajduje się siedziba hrabstwa, więc ratusz, posterunek szeryfa, ośrodek zdrowia i szkoła podstawowa, a także przystanek autobusowy i stacja benzynowa. Miasteczko zbudowano jako typową ulicówkę, leżało trochę z boku autostrady, ale ulica będąca zjazdem, biegła przez całą miejscowość, od niej w bok odchodziły mniejsze uliczki.

Staliście na wjeździe do miasta, mając sporo decyzji do podjęcia. Nie widzieliście zbyt wielu szwendaczy na głównej drodze, tylko kilka błąkających się sztuk. Chociaż w sumie to miasteczko, na pewno było ich tu więcej. Niestety, śladów istot żywych też nie widzieliście.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 25-01-2014 o 23:02.
merill jest offline  
Stary 14-02-2014, 07:51   #26
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
Byku wysiadł z auta i przeciągnął się aż chrupnęło w kościach. Skoro każdy wiedział co ma robić to czas się brać za działanie. Wskoczył na pakę sięgnął kanister i swój improwizowany zestaw narzędziowy. Dotankował auto tym co było w bańce jako lejek wykorzystując obciętą butelkę po coli. Z przyzwyczajenia sprawdził poziom oleju w silniku i płynu w chłodnicy. Wszystko grało. Mieli raptem pół baku a stacja benzynowa była na drugim końcu miasteczka. Nie wiedział też co tam zastaną. Na jego szczęście jakiś idiota skasował ferrari na przydrożnej latarni.



W baku powinno coś być. W pobliżu stało jeszcze parę porzuconych aut. Czas było pociągnąć. Nie myśląc wiele, wprawnymi ruchami Byku wydobył i zmontował pompkę. Sięgnął pod deskę rozdzielczą auta otwierając wlew paliwa i zaczął nudne pompowanie. Po sportowym przedłużeniu penisa przyszła kolej na stojącego kawałek dalej suva. Na fotelu pasażera siedział wścieklak będący kiedyś kobietą w średnim wieku. Jej twarz wykrzywił potworny grymas gdy rzuciła się na Sancheza. Na szczęście pasy utrzymały ją na miejscu. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Szybki cios nożem w oczodół skrócił jej cierpienia. Ta odrobina hałasu nie przyciągnęła, dzięki bogu, uwagi innych martwych. Po chwili obserwacji Byku znów zaczął napełniać kanister. Pracował tak bez większych zakłóceń już ponad godzinę gdy jego wzrok przykuł spożywczak z wybitą witryną. W środku walało się całkiem sporo staffu oraz kręciło kilku sztywniaków. Chyba nie zauważyły Byka kucającego akurat za zieloną hondą. Zaciekawiony harleyowiec pokradł się bliżej zgarniając po drodze kamień leżący na trawniku. Najbliżej wejścia kręcił się były pracownik sklepu sądząc po idiotycznym daszku przekrzywionym na lewe ucho. Nad drzwiami wisiał dzwonek mający informować o wejściu klienta. Kawałek dalej stała lada z kasą. Plan był prosty. Byku rzucił kamieniem w dzwonek by zwrócić uwagę wścieklaka na drzwi. Następnie w kilku susach przesadził wybitą witrynę i dopadł sprzedawcy. Z całej siły wbił mu śrubokręt w podstawę czaszki. Chrupnęło, trup padł jak ścięty.
Kolejne dwa zdechlaki do tej pory kręcące się przy lodówkach ruszyły w kierunku Sancheza. Byku zaś z biegu przeskoczył ladę. Chciał w ten sposób odgrodzić się od niezbyt inteligentnych przeciwników i zyskać parę sekund. Niestety nie dostrzegł zdechlaka który leżał sobie spokojnie wzdłuż kas. Tuż po wylądowaniu truposz chwycił za kostkę chwiejącego się jeszcze Byka przewracając go i kąsając w łydkę. Na szczęście gruba cholewa motocyklowego buta wytrzymała. Harleyowiec po raz pierwszy od paru dni poczuł ukłucie strachu. Kurwa zaraził mnie! - myśl szybsza niż błyskawica przemknęła mu przez głowę. Potworny pysk unosił się właśnie do powtórnego ukąszenia gdy Sanchez z całą siłą na jaką było go stać kopnął go swym okutym butem. Łeb wygiął się pod nienaturalnym kątem. Po paru szarpnięciach udało mu się uwolnić drugą nogę z uchwytu martwiaka. Dwa ostatnie wścieklaki były już prawie przy ladzie gdy Byku podniósł się na nogi. Pierwszego, niegdyś otyłego mężczyznę po 40 z plakietką kierownik, chwycił za ramię i przyciągnął bliżej wbijając mu pod brodę swój nóż. Wyszarpnął go i odskoczył by nieco zwiększyć dystans do ostatniego z truposzy. Wścieklakiem była tym razem starsza pani w kwiecistej garsonce. Z tym charakterystycznym jękiem kuśtykała ku harleyowcowi. W mordę co ja się babci boję? pomyślał Conrad. Chwycił pewniej nóż, doskoczył z drugiej strony lady chwycił staruszkę za włosy uderzając jej głową o blat i praktycznie przybił ją do niego. – Tfu - splunął siarczyście. - Tępe chuje!. Sanchez odczekał chwilę ciekaw czy pojawią się kolejni przeciwnicy zwabieni odgłosami walki. Nikt jednak nie nadszedł. Byku w tym czasie rozejrzał się dokładnie po sali sklepowej. O tyle o ile sam sklep przedstawiał sobą opłakany widok to drzwi na zaplecze były zamknięte. Przeszukał więc szybko szczątki kierownika wyciągając z kieszeni spodni pęk kluczy. Jeden z nich miał przyczepioną fiszkę z napisem magazyn. Motocyklista wyszarpnął z czaszki sprzedawcy śrubokręt i raz dwa podskoczył po swoją skrzynkę narzędziową. Z tylnego siedzenia hondy przy której pozostawił narzędzia wygarnął 2 duże torby sportowe. Były pełne jakichś szmat więc szybko je opróżnił rozrzucając fatałaszki po ulicy. W torbie wylądował zestaw Byka wraz z pompką oraz 2 torba. Lampkę warsztatową przyczepił do górnej kieszeni kurtki chwycił bańkę z paliwem i ruszył plądrować.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.

Ostatnio edytowane przez cb : 14-02-2014 o 07:53.
cb jest offline  
Stary 23-02-2014, 22:54   #27
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
To był ładny dom. W typowym amerykańskim stylu, z rozłożystą werandą i białą bujaną sofą na niej. Od ulicy oddzielał go biały drewniany płotek, taki do wysokości kolan dorosłego człowieka. Nie było furtki tylko szeroka alejka. Przed domem nadal kwitły żółte astry a z donic na werandzie wysypywały się kolorowe begonie. Dom miejscowego lekarza.

Chowali się w cieniu innego budynku. Zatrzymała ich Shoshanna przekonana, że widziała delikatne kołysanie huśtawki. Czekali długie minuty, póki sama nie przyznała, że to strach płata figle jej zmysłom. We francuskich drzwiach zbite były szyby w jednym skrzydle, ale był to na razie jedyny ślad apokalipsy na tej sielskiej posesji. Na ulicy nie było umarłych. Na znak Kraydena szybko przemknęli na werandę.

Przyjechali do Lancaster zaledwie pół godziny temu. Zatrzymali się tuż za tablicą powitalną. Przez panującą w miasteczku ciszę, nie zdecydowali się wjechać głębiej. Chwilę siedzieli w środku zdezelowanego pickupa sprawdzając czy nie zwabili szwendaczy. Ale nic się nie działo. Uzgodnili, że Jason zostanie z Tamarą i Ewą. Że Byku zdobędzie paliwo i co się da, ona i Krayden ruszą po leki, że wszyscy rozejrzą się za lepszym autem. Ustalili nawet miejsce awaryjnego spotkania. Przy wyjeździe z miasta w kierunku Somerset. Gdyby coś poszło nie tak.

Cieszyła się, że może robić coś konkretnego, że może zająć czymś umysł.
-Widziałaś ile tu Kościołów?
Pokręciła głową.
-Pięć -ochroniarz odpowiedział na jej gest– Bogobojna mieścina.
-Myślisz, że są w nich żywi? – zapytała.
-Raczej wielu martwych. Patrz.
Tablicę reklamową umieszczono na skraju chodnika. „ Prywatna praktyka lekarska. Doktor W. David”. I odległość: 100 jardów. Do przychodni było daleko, według mapy dobre półtorej mili. Warto było spróbować.

Teraz stojąc przed drzwiami, obydwoje odczuli to samo wahanie. Krayden oczywiście zapanował nad swoim pierwszy. Otwarcie zamka przez pobitą szybę było dziecinnie proste.

Gabinet wyróżniały już drzwi. Jedyne ciemne w tym bardzo jasnym domu. Shoshanna weszła tam pierwsza nim Krayden zdążył ją powstrzymać. Już na półkach było trochę antybiotyków. Dodatkowo w lodówce, zapas w nieruszonym kartonie. Wszystkie jednego koncernu. Doktor David miał jasno określone preferencje, wspomagane zapewne półlegalnymi grantami. Nie znalazła leków przeciwwirusowych. Może to i dobrze i tak kompletnie nie wiedziałaby, co podać, bez nowoczesnego sprzętu nie dało się rozpoznać wirusa. Przetrząsała jednak wszystkie zakamarki pomieszczenia. Gdyby było już tragicznie, lepsze leczenie metodą prób i błędów niż żadne.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 25-02-2014, 23:53   #28
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wirnik wył wgryzając się w uszy i wypełniając je niemożliwym do przebicia hałasem. Zagłuszał wszystko. Krzyki ludzi. Wycie zarażonych. Coś co mówił do niego działonowy. Płacz siedzącej z tyłu dziewczynki. Także warkot pokładowego karabinu. Nie było słychać niczego poza żyłowanymi przez pilotów silnikami turbowałowymi. Za to widać było wszystko bardzo dokładnie. Pozostałych na lądowisku ludzi wyciągających ręce ku płozom wznoszącego się nad ziemię helikoptera. Zombich dopadających ich i rozszarpujących na miejscu. Jednych i drugich przeszywanych na sito kulami, które bezgłośnie wypluwał karabin. Twarze z wymalowanym na nich poczuciem zdradzenia i przerażenia. Dlaczego? Wdzięczność nie spozierała z żadnych oczu. Tylko ból i nienawiść. Skupione na tym kto siedział za karabinem…

Obudził się spocony. Serce nadal mu waliło odmierzając kolejne strzały. Rozprostował zsiniałe od zaciśnięcia palce dłoni i rozejrzał się pośpiesznie. Na stacji było ciemno. Nadal trwała nocna zmiana Sancheza. A on zasnął choć miał mieć gitowca na oku. Wstał i poszedł do łazienki. Wodociągi zapewne już nie działały, ale ciśnienie w rurach nadal pozwalało na wytworzenie niewielkiego strumyka wody… Nabrał trochę w dłonie i chlusnął sobie w twarz. Odetchnął kilka razy wpatrując się w swoje odbicie w brudnym lustrze o popękanych krawędziach. Nie miał wątpliwości. Nie miał wątpliwości. Nie miał wątpliwości.

Wrócił do kas i usiadł obok śpiącej Shoshany. Nie miał wątpliwości.

Zmiana Sancheza trwała jeszcze pół godziny. Usnął grubo po swojej, prawie nad samym ranem. Tym razem nic mu się nie śniło.

***

Spędził kiedyś przeszło miesiąc w takiej mieścinie. Jeden bank, jedna szkoła, dwa puby, z których jeden aspirujący do bycia nocny klubem, pięć kościołów i całe multum znających się wzajemnie farmerów i, jak w przypadku Lancaster, pracowników tartaku. Prostych gości, których tempo życia odliczają wypite piwa, zjedzone naleśniki i przepracowane godziny przy maszynie skrawającej. Dla jednych koniec świata. Dla innych jego początek. Dla niego osobiście, miejsce jak każde inne. Zginąć każdy może wszędzie.
Podzielili się. Umówili. Wyznaczyli zadania. Wysiedli.

Pustka. Na ulicach kilku raptem szwendaczy, spośród których nie każdy był nawet w stanie im zagrozić. Jeden przygwożdżony przez pickupa do ściany domku tylko poruszał bezwładnie ramionami. Inny szedł gdzieś przez pola bez ładu i składu potykając się o własne nogi. Pustka. Cholerne nic. Mieszkańcy mogli spakować się i ewakuować. Mogli pochować w domach. W lasach. W piwnicach. A najpewniej w kościołach. Zgadywał, że przybytki maryjne i chrystusowe pękały w szwach od żywych trupów…

Na początek postanowili trzymać się z dala od lokalnej przychodni i apteki. Obie były w samym centrum, a zbliżać się tam, Kreyden nie zamierzał, bez bycia postawionym przed ostatecznością. Na pierwszy ogień poszła więc prywatna praktyka lekarska. Co prawda nie należało się spodziewać, że doktor David trzymał u siebie druga aptekę, ale bez wątpienia wielu spośród lokalnych więcej zaufania miało do doktora niż do sieciowej apteki i u niego zaopatrywało się w leki. Co więcej, doktor mógł odwiedzać też starszych mieszkańców okolic i osobiście podawać im lekarstwa. Opcja więc nie była tak zupełnie pozbawiona sensu. Poszli.

Przeszukiwaniem zajęła się z początku Shoshana. Tylko pilnował jej i na tyle na ile to możliwe zabezpieczył opuszczony dom by w spokoju mogli przetrząsnąć zapasy. Zaczął od plecaka i torby lekarskiej. A potem wrzucał jak leci. Wyraz twarzy Shoshany nie napawał optymizmem gdy przeglądała etykietki. Ale witryna w gabinecie nie mogła być jedynym miejscem… Całkiem sporo mniej znanych środków znalazł w lodówce. I te również zgarnął. Wolne w plecaku miejsce zajęły bandaże, maści na oparzenia i trochę jedzenia z szafek. Na koniec zostało jeszcze jedno… coś co znajdowało się w każdym prowincjonalnym domu. Radio. Znalazł je w kuchni. Zasilane na baterie. Włączył by sprawdzić, czy działa i…

Piski i trzeszczenie niemal boleśnie wgryzały się w wyczulone na hałas uszy. Wyłączył od razu, ale… nie czekał długo. Ktoś naparł na drzwi frontowe. Spojrzeli na siebie z Shoshaną.
- Kurwa mać - bezgłośnie poruszył ustami.
Przeszklone drzwi ujawniały jakąś postać na zewnątrz. Po chwili drugą. I trzecią. Dłońmi starały się wepchnąć drzwi do wewnątrz. W końcu nieporadnie zaczęły uderzać w klamkę, która po krótkiej walce ustąpiła. Dwoje nastolatków, rudy chłopak i czarnowłosa dziewczyna z kolczykiem w nosie. I mężczyzna w kraciastej flaneli wyglądający na pracownika tartaku. Wszyscy troje szwendacze.
- Wyjście kuchenne - znów bezgłośnie poruszył ustami w kierunku Shoshany. Panna Lehrman pokręciła jednak głową nerwowo wskazując dłonią okno.
Procesja. Dziesiątki. Szły ulicą na północ. Powoli. Kręcąc głowami na lewo i prawo w poszukiwaniu żywności. Właśnie przechodziły obok domu lekarza.
Tak delikatnie jak to możliwe, Krayden domknął drzwi do gabinetu i przesunął zasuwkę.
Musieli w ciszy przeczekać ten zagon.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172